banner daniela marszałka

Mangart & Vrsić

Autor: admin o czwartek 12. lipca 2012

Piąty i ostatni ze słoweńskich etapów naszej wyprawy miał być prawdziwym klasykiem. Na deser w czwartkowe popołudnie 12 lipca zostawiłem sobie i kolegom podjazdy pod Mangart (2055 m. n.p.m.) i przełęcz Vrsić (1611 m. n.p.m.). W krótkich słowach oznaczało to najpierw podjazd pod najwyższą i zarazem największą górę w Słowenii, a następnie wspinaczkę na najwyższą drogową przełęcz w tym kraju. Aby to uczynić musieliśmy udać się do serca Alp Julijskich na terenie Triglavskiego Parku Narodowego. Dlatego w przeciwieństwie do poprzednich dni nasz samochodowy transfer przebiegał w kierunku zachodnim. Najpierw po autostradzie A1, lecz tym razem w kierunku północnym, a następnie po drogach nr 201 i 202, włoskiej krajówce SS54 i ponownie na terenie Słowenii po szosie nr 203. Ten niespełna 80-kilometrowy szlak do miejscowości Log pod Mangartom, na odcinku około 30 kilometrów prowadził przez terytorium Włoch m.in. przez Tarvisio i rejon Lago di Predil. Do Słowenii wróciliśmy przez przełęcz Predil położoną na wysokości 1156 metrów n.p.m. Na zjeździe przejechaliśmy centrum Logu i zatrzymaliśmy się dopiero na parkingu przed motelem Encijan. To znaczy na wysokości około 625 metrów n.p.m. Z tego miejsca mieliśmy zaatakować  najwyższą szosową górę kolarskiej Słowiańszczyzny. Acz od razu przyznaje, że w swych rozważaniach pomijam ewentualne sukcesy rosyjskich inżynierów budownictwa drogowego po północnej stronie Kaukazu. Podjazd pod Mangart ze startem w Log pod Mangartom na wysokości miejscowego cmentarza (jakieś trzysta metrów od wspomnianego motelu) to w sumie 16,9 kilometra trudnej wspinaczki o średnim nachyleniu blisko 8,5 %. Z pewnością stanowi on poważne wyzwanie dla każdego kolarza niezależnie od prezentowanej klasy. Na wyścigu Dookoła Słowenii pojawił się ostatnio w 2000 roku kiedy to najlepszy był Słoweniec Mitja Mahoric, drugi jego rodak i triumfator całego wyścigu Martin Derganc, zaś na piątym i siódmym miejscu finiszowali Seweryn Kohut i Marcin Sapa.

Nasza czwórka do walki z tym alpejskim olbrzymem stanęła w samo południe przy temperaturze 34 stopni Celsjusza. Pierwszy kilometr był jeszcze stosunkowo łatwy tzn. miał średnio 4,3 % głównie za sprawą początkowych kilkuset metrów. Jednak już podczas przejazdu przez Log i dalej za mostkiem nad potokiem Koritnica szosa zaczęła się śmielej piąć ku górskim szczytom. Do połowy trzeciego kilometra droga wiedzie z grubsza w prostej linii w kierunku północno-wschodnim. Następnie po zakręcie w prawo skręca na zachód i wraz z końcem czwartego kilometra dociera do wioski Strmec na Predelu. Drugi, trzeci i czwarty kilometr trzymają już zdrowo tj. na średnim poziomie od 8,0 do 9,3 %. Przez dalsze półtora kilometra z okładem wspinaczka trwa jeszcze po drodze nr 203 w kierunku północno-zachodnim. Następnie w połowie szóstego kilometra na wysokości około 1100 metrów n.p.m. dociera się do wiaduktu, za którym w odległości 5,7 kilometra od startu znajduje się kluczowy rozjazd. Dotychczasowa droga wiedzie dalej w lewo na passo Predil, zaś w prawo ku niebu odbija droga nr 902 na Mangart. Po kolejnych sześciuset metrach przejeżdża się na lewy brzeg górskiego potoku i niedługo później zaczyna się bodaj najtrudniejszy odcinek całego wzniesienia. Podczas gdy piąty, szósty i siódmy kilometr trzymały na poziomie od 7,3 do 8,8 % o tyle najtrudniejszy ósmy kilometr miał średnio 10,5 % z maksymalną stumetrową stromizną rzędu 14,5 %. W dodatku akurat jak na złość jazdę w tym momencie utrudniał przeciwny wiatr. Po przejechaniu 7,8 kilometra wjeżdżało się do lasu na wysokości małej ścieżki prowadzącej w lewo do gospodarstwa agroturystycznego zajmującego się produkcją serów z owczego mleka.

Następne kilometry czyli od początku dziewiątego do końca dwunastego trzymały na niewygórowanym jak ten podjazd poziomie od 6,7 do 8,5 %. Na tym odcinku złapał mnie Adam i mimo, iż do czasu do czasu pstrykał zdjęcia w locie bez trudu dotrzymywał mi towarzystwa. Pod koniec dziesiątego kilometra przejeżdża się przez pierwszy ledwie stumetrowy tunel przebity w wapiennej skale. Kolejne dwa o długości odpowiednio 300 i 200 metrów wykuto niespełna dwa kilometry dalej, zaś ostatni 150-metrowy trzeba pokonać wraz z końcem czternastego kilometra całej wspinaczki. Ten fragment wspinaczki jest też najbardziej kręty – dziewięć ciasnych wiraży między km 10,4 a 13,2. Kilometry od trzynastego do szesnastego włącznie to już nie przelewki. Średnie nachylenie nie schodzi tu poniżej 9 %, zaś trzynasty ma równo 10 %. Nie tylko wysiłek, ale i same widoki na skalne ściany i przydrożne przepaście zapierają dech w piersiach. Poza tym powyżej 1700 metrów zastała nas mgła, zaś temperatura spadła do 14 stopni. Po przejechaniu 15,8 kilometra dojechaliśmy do rozjazdu, z którego odchodzą dwie drogi prowadzące do końca Mangartu. Całość wygląda jak wielka pętla autobusowa, na której wobec wprowadzenia ruchu jednokierunkowego do podjazdu służy nitka prawa, zaś do zjazdu lewa. Finałowy odcinek, na którym spotkaliśmy niemałe stadko owiec miał już średnio tylko 6,7 %. Do mety dojechaliśmy z Adamem w czasie 1h 21 minut i 30 sekund czyli przy średniej prędkości 12,441 km/h i VAM 1052 m/h. Cały podjazd przejechałem na przełożeniach 39×24 i 39×28. Wkrótce dołączył do nas Piotrek i razem doczekaliśmy nieco lepszej aury oraz widoku na szczyt granicznej góry Mangart (2677 m. n.p.m.). Początek zjazdu pokonaliśmy pod prąd i przy rozjeździe spotkaliśmy Darka, który nie miał dobrego dnia. Co gorsza na ostatnich kilometrach zjazdu przebił gumę i do postoju w Log pod Mangartom doturlał się na resztkach powietrza.

W drodze powrotnej do Radovljicy mieliśmy zaplanowany przystanek w Kranjskiej Gorze czyli w najważniejszym i najstarszym ośrodku narciarskim Słowenii, wciśniętym między Karawanki (na północy) i Alpy Julijskie (na południu). Od sezonu 1968 rokrocznie odbywają się tu zawody Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim, a ściślej rzecz ujmując w slalomach specjalnych i slalomach gigantach. Nieopodal znajduje się też słynna Letalnica czyli skocznia K-185 w Planicy. Z miasteczka tego wychodzi w kierunku południowym droga nr 206, która poprzez przełęcz Vrsić (po włosku: Passo della Moistrocca) łączy Dolinę Sawy i Dolinę Trenta, w której płynie rzeka Socza. Droga ta znana obecnie jako „ruska cesta” została zbudowana przez Austriaków rękami rosyjskich jeńców wojennych w trakcie I Wojny Światowej i oddana do użytku pod koniec roku 1915. W przeciwieństwie do Mangartu w ostatnich kilkunastu latach często gościła na trasie Dirka po Sloveniji. W 1999 roku zdecydowane zwycięstwo odniósł na niej Timothy Jones, utalentowany kolarz z egzotycznego Zimbabwe. Dwa lata później najlepszy był Rosjanin Faat Zakirow, który trzy dni wcześniej wygrał też górską czasówkę pod Roglę. Czwarty był Seweryn Kohut. Następnie w latach 2003-2004 triumfowali Słoweńcy Jure Golcer i Tomaz Nose, zaś ważny krok do generalnych zwycięstw czynił w tym miejscu ich rodak Mitja Mahoric. Z kolei w sezonie 2005 najlepszy tak na przełęczy jak w generalce wyścigu był nasz górski as czyli Przemysław Niemiec.  Rok później był jeszcze trzeci. Wygrał raz jeszcze Tomaz Nose, któremu później za praktyki dopingowe odebrano wszelkie zwycięstwa z lat 2006-2007, w tym dwa generalnego sukcesy w swym narodowym tourze. W końcu zaś w roku 2007 najlepszy na etapie z metą na Prelaz Vrsic okazał się słynny dziś Włoch Vincenzo Nibali.

Po zjechaniu z drogi nr 201 przejechaliśmy przez całą Kranjską Gorę i zatrzymaliśmy się na południowych rubieżach ośrodka na sporym parkingu przez hotelem Lek. Start mieliśmy więc na poziomie około 820 metrów n.p.m. Na starcie około wpół do piątej po południu było jeszcze całkiem ciepło czyli 27 stopni. Początkowe dwa kilometry były bardzo łatwe. Ot delikatne „falsopiano” na poziomie 1,7 % i 2,3 %. Prawdziwy podjazd zaczął się dopiero za mostem nad rzeczką Velika Pisnica. Po kilkuset metrach dojechaliśmy do pierwszego z dwudziestu czterech wiraży po północnej stronie przełęczy. Każdy z nich był numerowany i zaopatrzony w informacje o wysokości bezwzględniej na jakiej znajduje się w tej chwili mijający ów znak podróżny. Co ciekawe każdy zakręt na tym wzniesieniu był brukowany co w zderzeniu nierzadko z poważną stromizną dodatkowo utrudniało jazdę. Ja na tej nawierzchni nabawiłem się drobnych problemów technicznych przy zmianach trybów. Korzystałem z przełożeń 39×24 i 39×28, zaś na bardzo ciężkiej końcówce momentami nawet 39×32. W sumie nie bardzo potrafiłem znaleźć właściwy sobie rytm jazdy. Natomiast rewelacyjną formą na tej górze błysnął Piotrek. Dotychczas wyraźnie ustępujący mi oraz Adamowi w końcu pokazał klasę. Podobnie było przed rokiem gdy po trzech słabszych dniach Piotruś rozkręcił się i czwartego dnia deptał mi po piętach na San Bernardino i Monte Bre, piątego dnia  naciągał mnie pod Splugę, zaś szóstego dnia urwał w końcówce wspinaczki pod Maloję.

Po przejechaniu 2,9 kilometra minęliśmy Ruski Kriz, zaś w połowie czwartego kilometra gospodę Mihov Dom. W odległości równo 4 kilometrów od początku właściwego podjazdu stoi zaś Ruska kaplica postawiona ku pamięci 300 jeńców rosyjskich, którzy zginęli przy budowie tej drogi na skutek zejścia potężnej lawiny. Pierwsze trzy kilometry mają jeszcze umiarkowane nachylenie: 6,3 – 4,7 – 5,6 %, lecz trzy kolejne robią już wrażenia wartościami typu: 9,3 – 8,6 – 8,3 %. Na wysokości 1226 metrów n.p.m. po prawej stronie, nieco wypłaszczonej w tym miejscu, drogi stoi kolejna gospoda czyli Koca na Gozdu (5,3 km od startu). Tuż za nią zaczyna się najtrudniejsza część podjazdu. Odcinek 3900 metrów dzielący to miejsce od przełęczy Vrsic ma średnie nachylenie blisko 9,9%. W tym każdy z ostatnich trzech kilometrów trzyma już na bardzo wysokim poziomie 10,8 – 10,8 – 11,9%! Pomiędzy połową szóstego a połową siódmego kilometra oraz od początku ósmego do połowy dziewiątego znajdują się dwa dłuższe fragmenty podjazdu z licznymi wirażami, przedzielone jedynie kilkusetmetrową przecinką bardziej na wprost przez polanę. Ostatnie 500 metrów też prowadzi na wprost i oczywiście stromo pod górę. Na linii górskiej premii jako pierwszy zameldował się Piotr. Tuż za nim nasza kozica czyli Adam. Ja straciłem około pół minuty przejeżdżając 9,1 kilometra w czasie 42 minut i 35 sekund czyli z przeciętną 12,821 km/h i VAM 1065 m/h. Darek też nie kazał na siebie zbyt długo czekać. Na górze było tylko 15 stopni i dodatkowo zaczęło się chmurzyć (na zjeździe nawet lekko kropiło), więc nie było sensu przedłużać swego pobytu na tej przełęczy. W sumie tego dnia przejechaliśmy tylko 58 kilometrów, ale o łącznym przewyższeniu 2220 metrów. Po powrocie do Apartaments Jansa niejako na pożegnanie z gościnnym miasteczkiem poszliśmy na wieczorny spacer po Radovlijcy zakończony kolacją w pizzerii przy miejskim basenie.