banner daniela marszałka

Monte Crostis & Pura

Autor: admin o wtorek 17. lipca 2012

W połowie drugiego tygodnia był już najwyższy czas na zajęcie się najtrudniejszymi podjazdami we włoskich Alpach Karnickich. Jak już wspomniałem zachodni Monte Zoncolan czyli najtrudniejszą z wielkich gór kolarskiej Italii czy nawet całej Europy mieliśmy dosłownie pod nosem. Do podnóża Monte Crostis, najwyższego i największego asfaltowego podjazdu w regionie Friuli-Venezia Giulia, wystarczyło podjechać kilka kilometrów. Ze względu na dogodną lokalizację kusiło więc by zaliczyć za jednym zamachem wspinaczki pod te premie górskie najwyższej kategorii. Taki pomysł miałem nawet wpisany w oryginalny program naszej wycieczki. Jednak ostatecznie zdecydowałem się rozdzielić owe atrakcje na dwa kolejne dni dołączając do każdego z ekstremalnych podjazdów po jednym łatwiejszym wzniesieniu pierwszej kategorii. Tym sposobem na wtorek przygotowałem sobie Monte Crostis (1982 m. n.p.m.) w parze Passo del Pura (1428 m. n.p.m.). Natomiast na środowe drugie danie po Zoncolanie zaserwowałem podjazd na Sella di Razzo, acz od strony wschodniej, a nie południowej do której się przymierzałem. Skoro na Monte Crostis mogliśmy ruszyć rowerami z naszej bazy w Casa „In Clementa” to oznaczało leniwy poranek czytaj dłuższy sen i późniejsze śniadanie. Tym niemniej był wśród nas niespokojny duch o imieniu Adam, który zerwał się z łóżka o brzasku i już kilka minut po godzinie szóstej wybrał się na pierwszą wycieczkę. Gdy nasza trójka jeszcze spała on wjechał na Monte Arvenis dojeżdżając na wysokość 1645 metrów n.p.m. Góra ta jest najbliższym sąsiadem słynnego Zoncolanu. Nawet dzieli z nim pierwsze kilkaset metrów, po czym na wysokości wioski Lenzone szlak na Arvenis odbija w kierunku południowym. Wedle danych z „archivio salite” to 6,5 kilometra asfaltu o średnim nachyleniu 11,5 % z finałem na wysokości 1281 m. n.p.m. Jednak dla Adama nie straszna była i gorsza nawierzchnia. Pojechał znacznie wyżej i zrobił w sumie podjazd o długości 9,65 km przy średniej 11,57 % czyli z przewyższeniem 1117 metrów.

Na Monte Crostis wyruszyliśmy kwadrans po jedenastej w składzie 3-osobowym. O ile Adam uchodzić mógł w naszym gronie za skowronka, o tyle Darek był bez dwóch zdań sową. Dario postanowił nie śpieszyć z wyjazdem i ostatecznie wsiadł na rower około wpół do drugiej. Mając kilka ciekawych podjazdów w najbliższej okolicy Ovaro mogliśmy zapomnieć o korzystaniu z samochodu. Dzięki temu byliśmy od siebie organizacyjnie niezależni, więc na dobrą sprawę każdy z nas tak w środę jak i czwartek mógł jechać gdzie chce i to o każdej porze dnia. My pojechaliśmy na północ czyli w górę Val Degano ku Comeglians. Podjazd na Monte Crostis oficjalnie zaczyna się z chwilą zjechania z szosy SR 355 na drogę SR 465 stąd cały dojazd zajął nam ledwie 3,5 kilometra. Na pierwszych kilkuset metrach przejeżdża się przez Comeglians. Po siedmiuset metrach od startu należy opuścić drogę SR 465 czyli tuż za wioską nie skręcać w prawo ku Ravascletto, lecz pojechać na wprost czyli po kostce ku tunelowi, który jawi się niczym brama do „zakazanego” Monte Crostis. Podjazd ten miał pojawić się na trasie czternastego etapu Giro d’Italia z 2011 roku i poprzedzać finałową wspinaczkę na Monte Zoncolan. Niemniej po wcześniejszym śmiertelnym wypadku Woutera Weylandta w ostatniej chwili zrezygnowano z tej wspinaczki obawiając się wydarzeń na niebezpiecznym (częściowo szutrowym) zjeździe do Ravascletto. Za tunelem skręca się w prawo i jeszcze przez blisko kilometr jedzie się po łatwej drodze o nachyleniu nie przekraczającym 3,5 %. Po przejechaniu 1100 metrów od startu mija się łącznik z drogą SR 355 ku Rigolato i Sappadzie, by po przebyciu 1,4 kilometra dotrzeć do mostku nad rzeczką Margo. Dopiero za nim rozpoczyna się zasadnicza część wzniesienia czyli 14,1 kilometra o średnim nachyleniu aż 10,1 %.

Stosunkowo szybko zgubiliśmy Piotra, który w obliczu tak trudnej góry rozsądnie uznał, iż lepiej nie walczyć za wszelką cenę o utrzymanie się na kole moim i Adama. W połowie trzeciego kilometra dojechaliśmy do pierwszej z trzech osad na szlaku czyli wioski Mieli (2,5 km). Następnie jadąc cały czas po drodze o średnim nachyleniu 9,3 % minęliśmy Noiaretto (4,0 km) by wraz z końcem piątego kilometra dotrzeć do Tualis. Kto nie czuje się na siłach dalsze 10,5 kilometra podobnej i jeszcze trudniejszej wspinaczki może w tym miejscu odbić w prawo i zjechać do Ravascletto. Nieustraszonym amatorom dwóch kółek pozostaje jazda na wprost i jeszcze blisko 1100 metrów przewyższenia do zdobycia. Trzeba przyznać, iż góra została znakomicie przygotowana na przybycie uczestników 94. Giro d’Italia. Przy drodze co kilometr czy dwa ustawiono różowe tablice w kolarze wyścigu informujące kolarzy o tym na jakiej wysokości aktualnie się znajdują, ile kilometrów zostało im do szczytu oraz jak stromy będzie kolejny odcinek wspinaczki. Tuż za Tualis na ponad sześć kilometrów wjeżdża się do lasu świerkowo-jodłowego. Droga staje się węższa, bardziej chropowata i miejscami zabrudzona rożnego rodzaju naleciałościami z lasu. W lesie jest aż osiemnaście wiraży, lecz na ogół na tyle ciasnych i ciężko złapać głębszy oddech. Na prostych nachylenie trzyma na poziomie od 10 do 14 %. Po drodze spotykaliśmy grupki pieszych turystów, a także drwali zajętych wycinką drzew. Z szacunku dla naszego wysiłku jedni nas pozdrawiali, drudzy przerywali pracę by umożliwić nam przejazd na wąziutkiej ścieżce. Jechałem głownie na przełożeniu 39 x28, czasami pozwalając sobie na skorzystanie z trybu 24. Pod koniec dwunastego kilometra las przerzedza się na wysokości ponad 1500 m. n.p.m. czyli w okolicy gospodarstwa Casera Agar di Galante (11,7 km). Pół kilometra dalej na wirażu w lewo straszy znak ostrzegający przed nachyleniem rzędu 20 %.

Jednak w rzeczywistości na stromiznę tego typu trzeba jeszcze trochę poczekać. O ile 8-kilometrowy odcinek za Tualis ma średnie nachylenie 9,7 % o tyle przeciętna na dwóch kolejnych kilometrach czyli czternastym i piętnastym wynosi aż 12,1 % z maximum sięgającym aż 18 %. Niewątpliwie w pokonaniu tych stromych ścianek pomaga świadomość, że już bardzo niewiele zostało końca tej pięknej wspinaczki. Na szczęście stromizna wiedzie po dziewięciu serpentynach, która w razie potrzeby można wziąć nieco szerzej. Ostatnie kilometry to jazda w terenie odsłoniętym wśród alpejskich hal i nielicznych drzewek, z pięknymi widokami na zielone górskie szczyty i położone daleko w dole doliny. Po zmęczeniu morderczych dwóch kilometrów do końca podjazdu pozostaje już tylko 500 metrów po drodze stopniowo coraz łatwiejszej. Podjazd pokonaliśmy w czasie 1 godziny 24 minut i 56 sekund czyli z przeciętną prędkością 10,737 km/h i VAM 1024 m/h. Piotrek dojechał do nas po dziesięciu minutach (Darek dzień później zdobył tą górę w czasie 1 godziny 44 minut i 28 sekund). Patrząc w prawo ze szczytu wzniesienia widzimy w dole gospodarstwo agroturystyczne Casera Chiadinis. Za nim zaś pierwszy kilometr zjazdu do Ravascletto, przechodzący w płaską, lecz szutrową Panoramica della Vetta o długości sześciu kilometrów, która to wystraszyła uczestników wspomnianego Giro. W oddali widać bandy w kolorze niebieskim, które ustawiono tuż przed wyścigiem na każdym z zakrętów tej niebezpiecznej drogi. Nie mieliśmy zamiaru przyglądać im się z bliska. Zrobiliśmy sobie zdjęcia pod pomnikiem z łabędziem ufundowanym przez Frulijskie Stowarzyszenie Dawców Krwi. Wymieniliśmy się wrażeniami z dwoma spotkanymi na górze Czechami (Oswaldem i Lukasem z Ostrawy), którzy dosłownie na kilka dni wpadli w te strony w tym samym co my celu. Po czym tą samą drogą zjechaliśmy do gorącej doliny Degano, w której około godziny czternastej było aż 32 stopni Celsjusza.

Wróciwszy do domu zrobiliśmy sobie niemal trzygodzinną sjestę. Po pierwsze dla odpoczynku po ciężkiej górze, po drugie z chęci uniknięcia dalszej jazdy w panującym na zewnątrz ukropie. Tym niemniej do siedemnastej temperatura ani odrobinę nie spadła. Nie było jednak na co czekać. Wsiedliśmy w auta by drogami SR 355 i SS 52 podjechać do Ampezzo. Według pierwotnego planu mieliśmy jednego dnia zrobić Monte Crostis i Monte Zoncolan ze startem w Ovaro, zaś następnego Sella di Razzo i Passo del Pura ze startem w Ampezzo właśnie. Po rozdzieleniu dwóch „potworów” postanowiłem, że nie będziemy sobie robić dwóch wycieczek do tego miasteczka, zaś do Casera di Razzo dojedziemy od wschodu czyli startując z domu i wspinając się przez Val Pesarina. Po 22 kilometrach transferu zatrzymaliśmy się w zatoczce przy głównej drodze, jakieś 300 metrów przed budynkiem lokalnego merostwa. Na pierwszym i drugim kilometrze przejechaliśmy ze wschodu na zachód całe Ampezzo. W międzyczasie po przebyciu 1,2 kilometra minęliśmy zjazd na SP 73. Ta droga to południowy wariant podjazdu na Sella di Razzo, a przy tym pierwsze 9 kilometrów alternatywnego, północno-wschodniego szlaku na przełęcz Pura. My jednak chcieliśmy zdobyć tą górę od trudniejszej, zachodniej strony. Dlatego trzymaliśmy się szosy SS 52 jeszcze przez trzy kilometry. Po przejechaniu 3,9 kilometra dotarliśmy do zajazdu Albergo al Pura. Dwieście metrów za nim trzeba było zjechać z głównej drogi tzn. odbić w prawo by zacząć prawdziwą wspinaczkę na bocznej via San Valentino. Na zakończonych właśnie czterech kilometrach średnie nachylenie wyniosło ledwie 4,2 %. Tymczasem na pozostałych ośmiu, między wspomnianym zakrętem a samą przełęczą niemal 8,8 % przy max. na poziomie 12-13 %.

Pierwszą tercje podjazdu przejechałem, więc na przełożeniu 39 x 21. Natomiast na drodze św. Walentego w użyciu miałem już tylko tryby 24 i 28. Po kilkusetmetrowym wstępie następne pięć kilometrów z hakiem trzyma na poziomie od 8,1 do 10,4 %. Pomiędzy 5,5 a 8,4 km od startu trzeba pokonać siedem wiraży. Pomiędzy 10,9 a 11,2 km dwa kolejne. W końcówce jest nieco łatwiej, bowiem ostatnie 2,4 kilometra ma średnio 6,9 %. Droga jest wąska i chropowata. W prześwitach między drzewami można złapać ładny widok na leżące w dole Ampezzo. Na ostatnich kilkuset metrach wyjeżdża się na obszerną polanę, która rozpościera się po lewej stronie wjeżdżających. Wspinaczkę ukończyłem w towarzystwie Adama. Na zdobycie góry potrzebowaliśmy 51 minut i 20 sekund co dało przeciętną prędkość 14,142 km/h i VAM 1032 m/h. Piotrek odpadł na początku ósmego kilometra i stracił około trzech minut. Na górze spędziliśmy dobry kwadrans. Korzystając ze słonecznej pogody robiliśmy sobie zdjęcia na tle postawionej tam kapliczki. Natomiast na tablicy znaleźliśmy dowód na to, że „nasi już tu byli” czyli nalepkę z frazą „Droga do Urzędowa – Penisula Iberica 2012”. Po drugiej stronie przełęczy widzieliśmy położone w odległości dwustu metrów schronisko Tito Piaz. Tego dnia ja i Piotrek przejechaliśmy 62 kilometry o łącznym przewyższeniu 2330 metrów. Adam ze 20 kilometrów więcej o sumie amplitud blisko 3450 metrów. Operujący niezależnie od nas Dario również nie próżnował. Wykazał się wielką fantazją i sporym hartem ducha. Przejechał Monte Zoncolan od obu stron! Najpierw pokonał jej wariant zachodni z początkiem w naszym Ovaro, zaś w drodze powrotnej zdobył ścianę wschodnią ze startem w Sutrio.