banner daniela marszałka

Monte Zoncolan & Sella di Razzo

Autor: admin o środa 18. lipca 2012

W połowie drugiego tygodnia przyszedł w końcu czas na starcie z zachodnim Monte Zoncolan (1730 m. n.p.m.) czyli przetestowanie swych wątłych sił na najtrudniejszej górze kolarskiej Europy. Po udanej wyprawie na Monte Crostis byłem optymistycznie nastawiony do konfrontacji ze słynną ścianą z Ovaro. Wspinaczką o długości 10,2 kilometra przy średniej 11,8 %. To niezbyt wysokie, ani tym bardziej długie, wzniesienie dzięki swej niebywałej stromiźnie szybko stało się legendą w kolarskim światku. Jak dotąd stanowi ono kulminacyjny punkt trwającej od ponad dwóch dekad włosko-hiszpańskiej wojny na procenty. Giro i Vuelta od zarania dziejów żyją się w cieniu wielkiego Tour de France. Nie mogąc przeskoczyć starszego brata pod względem rozmachu, prestiżu czy obsady zapragnęły go pobić na otwartym polu kolarskiej geografii. W 1991 roku Włosi pokazali światu gorsze oblicze Mortirolo. Osiem lat później Hiszpanie przebili tą ofertę za sprawą Alto de Angliru. Ripostą Włochów na podjazd z Asturii był właśnie Zoncolan. Do dnia dzisiejszego czterokrotnie pojawił się na trasie Giro d’Italia. Za pierwszym razem „zrobiono go” od łatwiejszej wschodniej strony, zaś przy trzech kolejnych okazjach już od zachodu. Zarówno w 2003 jak i 2007 roku pierwszy na mecie etapu był znakomity włoski góral Gilberto Simoni. Za pierwszym razem „Gibo” wyraźnie wyprzedził swych dwóch rodaków: o 34 sekundy Stefano Garzellego i o 39 Francesco Casagrande. Natomiast cztery lata później wjechał na szczyt w towarzystwie kolegi z drużyny Leonardo Piepolego dystansując o skromne 7 sekund rewelacyjnego 22-latka z Luksemburga Andy Schlecka. W roku 2010 prawdziwy popis jazdy dał Ivan Basso, który o minutę i 19 sekund wyprzedził Australijczyka Cadela Evansa oraz o półtorej Michele Scarponiego. Natomiast w sezonie 2011 czołowym kolarzom Giro urwał się Bask Igor Anton. Góral z ekipy Euskaltel wyprzedził o 33 sekundy lidera wyścigu Hiszpana Alberto Contadora oraz o 40 faworyta gospodarzy Vincenzo Nibalego.

Jako się rzekło Darek miał już Zoncolan w nogach i to w podwójnej dawce. Dlatego mógł sobie pozwolić na relaks do południa albo i dłużej. Natomiast ja w towarzystwie Adama i Piotra wyjechałem na szosę m/w kwadrans po dziesiątej. Podjechaliśmy do styku szosy SR 355 z prowadzącą na Zoncolan drogą SP 123. Po chwili postoju poświęconej na ustawienie liczników ruszyliśmy do boju. Adam od razu wysforował się do przodu. Na dojeździe do Liariis starałem się jechać równym tempem na przełożeniu 39 x 28 utrzymując stratę 10-15 metrów do naszej gazeli. Piotr od początku zamykał doborową stawkę trójmiejskich górali. Pierwsze 1700 metrów na tej górze ma średnio 8,5 %, acz ponad półkilometrowy odcinek między kościołem w Lenzone (0,55 km) a mniejszym Chiesetta del Carmine (1,1 km) trzyma na poziomie 11,3 %. Po wjechaniu do Liariis skręca się w prawo i przez 500 metrów jedzie się niemal po płaskim. W tym miejscu dogoniłem Adama, który bynajmniej mi nie uciekał. Mieliśmy dosłownie minutkę czasu by chwiać głębszy oddech przed tym co miało dopiero nastąpić. Po przejechaniu 2,2 kilometra minąwszy ostatni kamienny dom po lewej stronie drogi dojeżdża się do zwężenia drogi. Odtąd na szczyt prowadzi 8-kilometrowa ścieżka o ledwie trzymetrowej szerokości. Jej pierwsze sześć kilometrów kończące się przy skręcie ku Malga Pozof (1569 m. n.p.m.) ma średnie nachylenie aż 14,9 %, przy max. 20 %! Już pierwsza prosta pozbawia złudzeń i zmusza do wrzucenia najlżejszego z przełożeń czyli w moim przypadku oryginalnej kombinacji 39×32. Na pierwszych 500 metrach średnia stromizna wynosi 15,6 %. Na kolejnym kilometrze waha się na nieco niższym poziomie 13,4-13,8 %. Na całej długości drogi co kilkaset metrów ustawiono tablice ze zdjęciami legend kolarstwa szosowego.

Na dole wszystkich śmiałków wita Ottavio Bottecchia, za nim na cierpiących amatorów kolarstwa spoglądają: Alfredo Binda (500 m), Louison Bobet (1000 m), Charly Gaul (1300 m), Federico Bahamontes (1500 m), Jacques Anquetil (1900 m), Felice Gimondi (2500 m), Eddy Merckx (3100 m), Francesco Moser (3500 m), Bernard Hinault (4000 m), Giuseppe Saronni (4500 m), Gianni Bugno (5000 m), Miguel Indurain (5700 m), Marco Pantani (6800 m), pomiędzy tunelami czai się Fiorenzo Magni (7100 m), zaś powyżej nich stoją jeszcze: Gino Bartali (7300 m), Fausto Coppi (7500 m) i Simoni (7600 m). Wspina się więc istną aleją gwiazd. Dodać jednak trzeba, że poza „Gibo”, żaden z wyżej wymienionych mistrzów nie napotkał na swej drodze do sławy tego makabrycznego podjazdu. Przyznam, że ze swoim kompanem wagi lekkiej wytrzymałem tylko kilkaset metrów. Trzynaście kilogramów różnicy szybko dało o sobie znać. Nie było sensu, ani też chyba szans, trzymać się dłużej jego koła. Musiałem rozpocząć własną walkę z grawitacją. Tym niemniej już na wysokości Bahamontesa miałem poważne wątpliwości czy sobie poradzę. Pozostało mi tylko przepychać pedały i liczyć na to, że jakoś to będzie. Tymczasem już sto metrów za „Orlem z Toledo” na wysokości drzeworytu z obliczem św. Antoniego (3,8 km) zaczynał się jeden z najtrudniejszych fragmentów wspinaczki czyli 750 metrów o średnim nachyleniu 19,5 %! W tych warunkach ciążył mi każdy z moich 75 kilogramów, szczególnie te dwa-trzy ostatnie, które można było realnie zrzucić przy poważniejszym treningu na wiosnę. Tym niemniej przetrwałem tą ciężką próbę i w nagrodę mogłem odrobinę odpocząć na znacznie łatwiejszym odcinku 250 metrów o średniej „tylko” 8,4 %. Wraz z końcem piątego kilometra ustabilizowałem oddech, złapałem właściwy sobie – czyli w tych warunkach – żółwi rytm i zacząłem nawet odczuwać swego rodzaju masochistyczną radość z jazdy. Nadal było piekielnie ciężko, ale już wiedziałem że wytrwam do końca tzn. nie postawię stopy na szosie i pokonam „potwora”.

Czekały na mnie jeszcze dwie super-strome ściany a’la Zonco. Najpierw między Gimondim a Merckx’em 600 metrów o średniej 17,3 % i następnie między Hinault a Saronnim 400 metrów o średniej 20,3 %! Po minięciu tablicy z wizerunkiem Beppe do końca środkowej części wzniesienia zostało jeszcze półtora kilometra. Niemniej bez przesadnych stromizn czyli z maximum rzędu 14 %. Po wcześniejszych ściankach takie kilkanaście procent nie robiło już większego wrażenia. Na szóstym kilometrze napotkałem wypisane na szosie nazwiska i numery startowe naszych dwóch doborowych górali. Niżej widziałem też bardziej efektowne dzieło czeskich kibiców czyli pająka krzyżaka z podpisem Kreuziger. Za bivio Malga Pozof było już znacznie „łatwiej”. Finałowy fragment Zoncolanu pod względem stromizny nie różni się bowiem od setek innych alpejskich podjazdów. Przedostatni kilometr ma średnio tylko 7 %, zaś ostatni rozpoczynający się przejazdem przez trzy krótkie tunele również nie trzyma wysokich standardów tej góry wobec przeciętnej 9,1 %. Tunele pomimo że krótkie są ciasne i mokre, a przede wszystkim tak ciemne, że można stracić orientacje gdzie się człowiek znajduje. W jednym z nich straciłem równowagę i musiałem wypiąć nogę z pedałów aby się podeprzeć. Na szczyt wjechałem w czasie 1h 09:49 czyli z przeciętną ledwie 8,765 km/h przy VAM 1035 m/h. Dla porównania Adam wyrobił się w czasie 1h 04:05, Piotr który ścigał mnie dzielnie w dolnej połowie podjazdu 1h 11:45, zaś Darek dzień wcześniej potrzebował 1h 29:41. Niedługo po nas na szczyt wjechał Nicolo drugoroczny junior z regionu Friuli, który wyrobił się w czasie 56 minut. Myślę, że będąc w optymalnej formie mógłbym pojechać na poziomie zbliżonym Adama. Cztery lata wcześniej od strony Sutrio dotarłem na szczyt w czasie 1h 05:42, a tamten podjazd choć minimalnie mniejszy jest wyraźnie dłuższy, gdyż liczy sobie 13,45 kilometra. na górze pokręciliśmy się trochę po placu z widokiem na Monte Crostis (2251 m. n.p.m.) po północnej stronie i Monte Arvenis (1968 m. n.p.m.) na południu. Zrobiliśmy zdjęcia na tle pomnika i tablicy, po czym spokojnie czyli z licznymi przystankami zjechaliśmy do Ovaro na półgodzinną przerwę w Casa „In Clementa”.

W domu natknęliśmy się na Darka, który właśnie ruszał na spotkanie z Monte Crostis. Pół godziny później ruszyliśmy jego śladem czyli drogą SR 355 w kierunku północnym. Tym niemniej naszym celem była Sella di Razzo (1739 m. n.p.m.), do której wiedzie podjazd pod każdym względem inny od zaliczonego przed południem Zoncolanu. Zaczyna się on we wiosce Patusera trzysta metrów za mostem nad potokiem Degano. Przez pierwsze 22 kilometry przemierza całą Val Pesarina nazywaną też Doliną Zegarów. W sumie wzniesienie to ma 26,5 kilometra przy średnim nachyleniu 4,6 % i max. 10 %. Na most skręca się po pokonaniu 2400 metrów od centrum Ovaro tj. w miejscu oddalonym ledwie 700 metrów od początku podjazdu na Crostis. Wyścig Dookoła Włoch jak dotąd nie zahaczył o Sella di Razzo. Tym niemniej trzy miesiące później okazało się, iż podobnie jak Cason di Lanza czy Altopiano del Montasio góra ta zostanie po raz pierwszy przetestowana na Giro już w 2013 roku. Stanie się to na jedenastym etapie z Tarvisio do Vajont. Aczkolwiek premię górską wyznaczono na położonej nieco wyżej i jakieś 2,5 kilometra dalej na zachód przełęczy Sella Ciampigotto (1790 m. n.p.m.). Podjazd zaczyna się bardzo niewinnie. Pierwsze 4,6 kilometra od Patusery do największej miejscowości na szlaku czyli Prato Carnico ma średnie nachylenie ledwie 2,9 %. Na początku trzeciego kilometra przy bocznej drodze do Sostasio (2,2 km) mija się zegar reklamujący produkt, z którego słynie ta dolina. Kolejna wioska to położona w połowie czwartego kilometra Avausa. Na dojeździe do Prato robi się niemal zupełnie płasko. W położonej nieco wyżej osadzie Pieria (5,3 km) uwagę zwraca krzywa wieża. Nie tak efektowna jak ta w Pizie, lecz i ta dzwonnica jest nieźle oderwana od pionu.

Następnie wjeżdża się do Oasis (6,3 km) by po pokonaniu kolejnego kilometra dotrzeć do słynącej ze starych domostw z kamienia wioski Pesariis (7,3 km). W okolicy tej miejscowości odpadł od nas Piotrek. W połowie dziewiątego kilometra na szerokim łuku w lewo mija się rozciągniętą wzdłuż prawego skraju drogi Fabrykę Zegarów (8,5 km). Podjazd do końca czternastego kilometry cały czas jest łagodny. Maksymalne nachylenie nie przekracza tu 6 %. Mija się pojedyncze domki, kapliczkę, kamienny mostek i przebija przez długą galerię. Trudniej robi się dopiero w okolicy osady Rio Bianco (14,1 km). Poprzedzający to miejsce ponad 9,5-kilometrowy odcinek za Prato Carnico ma średnio ledwie 3,8 %. Po przejechaniu 16,7 kilometra na końcu szerokiego łuku w prawo mija się sporych rozmiarów hotel Pra di Bosco. Niespełna kilometr dalej znajduje się kilka drewnianych domków w tym Osteria Pian di Casa (17,6 km). Za nią wjeżdża się na liczącą aż 1300 metrów prostą, na które wypadł mi bidon, po który musiałem zawrócić. Adam poczekał na mnie. Na początku dwudziestego kilometra szosa chowa się w lesie, staje się kręta i bardziej stroma, ale bez przesady czyli max. 7,2 %. Na tym odcinku Adam zaczął mieć problemy, zrezygnował z oferty holowania i dał mi wolną rękę jeśli chodzi o tempo jazdy na ostatnich sześciu kilometrach tego podjazdu. Niewątpliwie ten typ wzniesienia pasował mi bardziej niż przeraźliwie stromy Zoncolan. Po przejechaniu 21,4 kilometra wjeżdża się do regionu Veneto w rejonie Cadore. Na znajdującym się 1100 metrów dalej rozjazdu trzeba skręcić w lewo tzn. na wysokości Forcella Lavardet (22,5 km) zjechać z drogi SS 465 na SS 614. Pokonany właśnie odcinek 8,4 kilometra od Rio Bianco do Lavardet ma średnio blisko 5 %.

Od rozdroża do Casera di Razzo pozostaje jeszcze 3900 metrów pośrednim nachyleniu 5,3 %. Trudne jest jedynie pierwsze pół kilometra o średniej 9,6 %. W końcówce minęli mnie z naprzeciwka nasi dwaj znajomi Czesi. Ze względu na zmęczenie i różnice prędkości nie poznałem ich od razu. Teren w końcówce podjazdu jest mniej atrakcyjny dla oka niż dolne i środkowe partie tego wzniesienia. Zbocza góry zostały ogołocone z trawy, zaś postępująca w tych warunkach erozja gleby zmusiła drogowców do zabezpieczenia skarp betonowymi osłonami. Po przejechaniu 26,1 kilometra mija się dochodząca do naszego szlaku drogę SS 619, która jest przedłużeniem SP 73 rozpoczynającej się w Ampezzo i wiodącej na Sella di Razzo przez Lago di Sauris. Do tablicy na wysokości otwartej latem Casera di Razzo, w której można kupić lokalne specjały brakuje już tylko 350 metrów. Wspinaczkę czy może raczej gładki przejazd ukończyłem w czasie 1 godziny i 28 minut czyli z prędkością 18,034 km/h. Na Adama przyszło mi czekać dwie minuty, na Piotra dziewięć. Poprzestaliśmy na dotarciu do tego miejsca, choć jak wspomniałem można by pojechać nieco dalej i wyżej na Ciampigotto pokonawszy 2,6-kilometrowy odcinek falsopiano. Na górze było tylko 18 stopni czyli o dobre 15 mniej niż na początku podjazdu w okolicy mostu nad Degano. Powietrze było przejrzyste, więc z polany rozpościerały się przepiękne widoki na pasma górskie po obu stronach drogi. Na południu szczyt Monte Tiarfin (2417 m. n.p.m.), zaś na północy Monte Terza Grande (2585 m. n.p.m.). Na przełęczy posiedzieliśmy razem dobry kwadrans. Długi zjazd ze wszystkimi przystankami zajął mi ponad godzinę. Do bazy zjechałem za dwadzieścia piąta. W nogach miałem w sumie 80,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2422 metrów. O wpół do szóstej wraz z młodszą połową naszej ekipy ruszyłem na zwiedzanie pobliskiego Tolmezzo.