banner daniela marszałka

Montecampione

Autor: admin o wtorek 24. czerwca 2008

Sport i turystyka były również w naszym wtorkowym programie. Capo di Ponte od Pian Camuno położonego u podnóża Monte Campione dzieli aż 28 kilometrów. Ponieważ nie chcieliśmy kręcić przez co najmniej dwie godziny po ruchliwej drodze krajowej nr 42 tym razem postanowiliśmy skrócić sobie dojazd samochodem. W tym celu pojechaliśmy w dół Val di Camonica samochodem aż do Darfo – Boario Terme, miasta powstałego niczym nasze Bielsko-Biała z połączenia dwóch niegdyś odrębnych miejscowości tzn. historycznego Darfo i uzdrowiska termalnego Boario. Z tej miejscowości do Pian Camuno było już tylko 6 kilometrów czyli niezbędne minimum dla lekkiej rozgrzewki przez samym podjazdem. Plan di Montecampione dwukrotnie namaszczał późniejszego zwycięzcę Giro d’Italia. Ostatnim razem decydującą walkę o zwycięstwo we włoskim tourze stoczyli tu w 1998 roku Marco Pantani i Rosjanin Paweł Tonkow. Górą z tej zaciętej batalii wyszedł wówczas Włoch, który dwa miesiące później wygrał także Tour de France.

Świadomi tego faktu niejako dla upamiętnienia śp. „Pirata” obaj założyliśmy na swój występ zielone koszulki włoskich „królów gór” rodem z GF Pantani. Jak już wcześniej nadmieniłem Montecampione nie różni się zbytnio od Croce Domini. Podjazd ten liczy sobie bowiem 20 kilometrów przy średnim nachyleniu 7,6 % i miał podobne przewyższenie rzędu półtora tysiąca metrów. Pierwsze 11 kilometrów ma średnie nachylenie 7,9 % przy maximum 13 %. W odróżnieniu od naszej poniedziałkowej zdobyczy miejscem na złapanie głębszego oddechu były trzy środkowe kilometry w okolicy stacji Montecampione 1200. To w niej kończył się osiemnasty etap Giro 1982 wygrany przez Bernarda Hinault. Francuz dzięki temu sukcesowi odebrał koszulkę lidera Włochowi Silvano Continiemu. W tym miejscu należało uważać by wybrać właściwą drogę na szczyt. Przyznam, że sam dałem się nabrać i dopiero 200 metrach jazdy na wprost zapytaniu starszego jegomościa zawróciłem do rozjazdu i pojechałem prawidłowo czyli w lewo.

Po przejechaniu odcinka tzw. „falsopiano” do końca drogi pozostawało jeszcze ponad 6 kilometrów o średnim nachylenie 8,5 % oraz max. 13 %. Każdy kilometr sztywny czyli na poziomie 8-9 %. To na tym odcinku jakieś 2,5 kilometra przed finałem Pantani ostatecznie zamęczył Tonkowa i zapewnił sobie etapowe zwycięstwo oraz bezpieczną przewagę w „generalce”. My jednak mogliśmy sobie pozwolić na „luksus” podjechania nieco wyżej niż „profi”, bo do samego końca drogi czyli aż pod same wyciągi narciarskie na parking pod tamtejszym kompleksem hotelowym. Organizatorzy Giro ze względu logistycznych metę etapu sprzed dziesięciu lat wyznaczyli kilkaset metrów na olbrzymim po lewej stronie drogi. Podjazd pod Montecampione zajął mi niespełna 80 minut przy średniej prędkości 15 km/h i VAM 1096 m/h.

Wyraźny postęp w porównaniu z poniedziałkiem był optymistycznym znakiem. Najwyraźniej mimo niemal dwóch tygodni górskich wojaży potrafiłem się jeszcze szybko zregenerować po niedzielnym mega-wysiłku i dojść do wartości bliskich swego optimum w tego typu próbach. Na górze mimo wysokości ponad 1700 m. n.p.m. było 23 stopnie. Piękna pogoda i przyjemna temperatura i do tego jeszcze bardzo dobra forma fizyczna – po prostu żyć nie umierać. Potem zasłużona przyjemność czyli zjazd do Darfo gdzie przy samochodzie zastał nas 32-stopniowy upał. Chciałoby się powiedzieć, że zjazd był szybki i brawurowy. Jednak ja poza wyścigami dzielę sobie ową atrakcję na raty zatrzymując się kilka razy celem wykonania odpowiedniej dokumentacji zdjęciowej. W dolnej części zjazdu widać było jak na dłoni lazurowe wody wciśniętego między góry Lago d’Iseo, nad które postanowiliśmy się udać popołudniu.

Ta część naszej wycieczki również udała nam się w każdy calu. Po pierwsze nad jeziorkiem na przylądku w miejscowości Castro można było bardzo przyjemnie wypocząć. Piotr skorzystał z okazji do kąpieli, choć przy samym brzegu za sprawą górskich potoków woda nie należała do najcieplejszych. Następnie w miasteczku Lovere udało mi się znaleźć w księgarni dwie książki o stuletniej historii wyścigów: Milano – San Remo i Giro di Lombardia. Każda z nich ze względu na ciekawe opisy z tras kolejnych edycji, efektowne zdjęcia oraz inne ciekawostki (także z historii społeczno-politycznej Włoch) warta jest z pewnością więcej niż wydane przez mnie 20 Euro. Nie muszę chyba dodawać, że dla mnie tego rodzaju wydawnictwa są najlepszą zachętą do szlifowania języka włoskiego. W drodze powrotnej do Capo di Ponte zahaczyliśmy jeszcze o sklep rowerowy „Cicli Bettini” w miejscowości Costa Volpino gdzie serwisant za friko nacentrował tylne koło roweru Piotra, które to nieco ucierpiało podczas poniedziałkowego zbliżenia z samochodem. Wieczorem podczas ostatniego spaceru uliczkami Capo di Ponte przekonałem się, iż Polaków można spotkać dosłownie wszędzie. Otóż na moście nad rzeką Oglio spotkałem 4-osobową rodzinę państwa Hurnik z Piły, którzy wraz z dwójką synów przyjechali w te strony po raz wtóry. Tym razem jednak by nieco popracować przy remoncie lokum, które kupili w starej części miasta.