Monte Cimone
Autor: admin o sobota 5. lipca 2014
PODJAZD > https://www.strava.com/activities/167654685
Nasza wielka podróż przez Apeniny miała się ku końcowi. Do przejechania pozostały tylko dwa weekendowe odcinki. Moja forma fizyczna szła w górę. Jednak narastało zmęczenie psychiczne. Już ponad dwa tygodnie byliśmy w drodze i niemal codziennie byliśmy zmuszeni do przeprowadzki. Chociaż dystanse i prędkości mieliśmy zgoła amatorskie to przy takim programie wycieczki mogliśmy sobie wyobrazić co czuje kolarski „profi” w trzecim tygodniu Wielkiego Touru. Męczyły nas kolejne transfery samochodowe, często dzielone na trzy krótsze odcinki. Do tego „strefy bufetu” nieregularne i niekiedy z mizerną ofertą kulinarną. To była cena jaką musieliśmy zapłacić za podbój północnej i środkowej części Apenin. Z czasem zaczęliśmy twardo stąpać po ziemi, ograniczając swe poznawcze żądze tylko do dwóch celów dziennie. W ostatnim tygodniu od środy do piątku robiliśmy korekty polegające na wyrzuceniu z naszego planu tzw. najsłabszego ogniwa. Potem jeszcze wiele do myślenia dały mi trudy piątkowego dojazdu do Pianostano. Dlatego w programie na finałowy weekend zdecydowałem się dokonać prawdziwej rewolucji. Zamiast wstępnie przewidzianych czterech gór i jednej hopki zostawiłem w nim tylko dwa wzniesienia. Niemniej te najwyższe, największe, najdłuższe czyli po prostu najtrudniejsze. Zatem pod każdym względem najbardziej godne naszej uwagi. Mój wstępny pomysł na etap siedemnasty przewidywał dwa podjazdy w prowincji Parma. Najpierw podjazd z miasteczka Anzola na Passo del Tomarlo (1474 m. n.p.m.) czyli 10 kilometrów o średniej 7,1 %. Potem przejazd do Ghiare i stamtąd wjazd na Passo Sillara (1200 m. n.p.m.) czyli 17,3 kilometra o średniej 5,3 %. W grę wchodził też ewentualnie tj. zamiast Tomarlo podjazd do Lago Calamone (1363 m. n.p.m.) w prowincji Reggio-Emilia czyli 11 kilometrów o średniej 7,3 %. Dodatkowo po dwóch pierwszych górach długi transfer do Bolonii i już wieczorową porą krótki wypad na słynne z semi-klasyku Giro dell’Emilia wzgórze San Luca (258 m. n.p.m.) czyli 2,1 kilometra o średniej 10,4 % i z maksymalną stromizną aż 23 %. Jednak prawdziwie mocne uderzenie szykowałem na sam koniec wyprawy czyli niedzielę. Tego dnia chciałem zdobyć Corno alle Scale czyli najtrudniejszy podjazd prowincji Bolonia oraz Monte Cimone czyli najtrudniejsze wzniesienie w prowincji Modena i całym regionie Emilia-Romagna. Tym samym podczas ostatniego etapu mielibyśmy do pokonania niemal 110 kilometrów dystansu i ponad 2500 metrów przewyższenia.
Przyznam, że przebieg naszej eskapady wyleczył mnie z tego rodzaju mocarstwowych ambicji. Przynajmniej z dwóch względów wolałem skasować w całości sobotni odcinek, zaś etap niedzielny rozbić na dwa niezależne kawałki. W temacie sobota naszym wrogiem była geografia północnych Apenin. Przejazdy z Mandroli do Anzoli i następnie do Ghiare jedynie pozornie wyglądały na niedługie. W praktyce najkrótsze połączenia drogowe pomiędzy tutejszymi dolinami prowadzą przez tereny górzyste czyli są zarówno ciężkie jak i czasochłonne. Po drugie jeśli chodzi o niedzielę to sześć godzin na rowerze tuż przed kilkunastogodzinną trasą powrotną do Polski wydało się być nazbyt śmiałym pomysłem. Dlatego też postanowiliśmy pojechać z Mandroli prosto do Sasso Marconi, by będąc już zameldowani w B&B Ca’ De Taruffi wyruszyć bez bagaży na podbój Monte Cimone. Mieliśmy do pokonania aż 184 kilometry, lecz w zdecydowanej większości po autostradzie A1, co miało nam zająć mniej niż dwie godziny. Wyjechaliśmy z Agriturismo Mandrola około godziny jedenastej. Tuż po starcie czyli jeszcze na zjeździe do drogi krajowej SS45 napotkaliśmy z minuty na minutę rosnącą grupkę miejscowych amatorów kolarstwa, którzy zbierali się na weekendową przejażdżkę po wzgórzach wokół Piacenzy. My wyjątkowo zostawiliśmy sobie górskie harce na późne popołudnie. Do Sasso Marconi dojechaliśmy około 13:30. To miasteczko znane było niegdyś jako Praduro e Sasso. W 1938 roku nadano mu obecną nazwę celem uczczenia fizyka Guglielmo Marconiego, który urodził się w pobliskiej Bolonii i zasłynął jako jeden z wynalazców radia. Nasz ostatni nocleg mieliśmy spędzić w dużej wilii, w której wynająłem pokój ze śniadaniem za cenę 65 Euro. Dzień był upalny, więc pozwoliliśmy sobie na sjestę pod dachem Ca’ De Taruffi. Dopiero po szesnastej zeszliśmy do samochodu. Z dwóch wzniesień, które pozostały nam do przejechania na sobotę wybrałem Monte Cimone jako wzniesienie bardziej oddalone od miejsca naszego noclegu. W niedzielę chciałem mieć krótszy dojazd do podnóża góry, aby wyrobić się z całym zadaniem przed południem i wziąć prysznic przed czekającą nas długą podróżą.
Monte Cimone to najwyższa góra północnych Apenin. Wznosi się na wysokość 2165 metrów n.p.m. i leży na terenie Parco Regionale dell’Alto Appennino Modenese, utworzonego w roku 1988 i znanego też pod nazwą Parco del Frignano. Ponoć z żadnego innego miejsca we Włoszech nie można objąć okiem równie wielkiej przestrzeni. Przy optymalnych warunkach pogodowych z wierzchołka tej góry można dostrzec zarówno Alpy na północy jak i Korsykę na południu, zarazem Morze Tyrreńskie na zachodzie i Adriatyk na wschodzie. Z kolei we wnętrzu góry ukryto obiekty wojskowe, więc w okresie Zimnej Wojny wejście na ten szczyt było zabronione. Oczywiście nie sposób tam wjechać rowerem szosowym. Niemniej i tak można się wdrapać bardzo wysoko, gdyż asfalt kończy się na wysokości 1861 metrów n.p.m. w miejscu zwanym Pian Cavallaro. Podjazd zaczyna się niemal 1400 metrów niżej, na moście ponad potokiem San Leo. Niespełna cztery kilometry przed miasteczkiem Fanano. Aby dojechać do tego miejsca musieliśmy pokonać samochodem niespełna 65 kilometrów. Najpierw dłuższy odcinek drogą SS64 w kierunku południowym, aż do zjazdu na miasteczko Silla. Potem kawałek krótszy w kierunku zachodnim, lecz już górzystą drogą SP324. Tymczasem już sama jazda po drodze krajowej nie należała do przyjemności. Droga okazała się pagórkowata i nad wyraz kręta. Darek po 35 kilometrach jazdy w roli pasażera miał dość. Postanowił zrezygnować z dalszej podróży samochodem i wrócić do Sasso Marconi na rowerze. Tym samym zamiast kolejnej wspinaczki zrobił sobie ponad godzinny rozjazd. Dla mojego kompana był to już ostatni etap tej podróży. Ja ruszyłem dalej i przeoczyłem zjazd na Sillę, więc jakiś kwadrans straciłem na błąkanie się wokół uzdrowiska Porretta Terme. Ostatecznie do podnóża Monte Cimone dojechałem krótko przed osiemnastą i zaparkowałem auto jakieś kilkaset metrów za wspomnianym mostem. Według „Passi e Valli in Bicicletta no. 22” miałem do pokonania podjazd o długości 25,3 kilometra przy średnim nachyleniu 5,5 % (max. 15,2 %) i przewyższeniu 1394 metrów. Pod względem przewyższenia pośród wzniesień wcześniej przez nas przejechanych tylko Blockhaus wyraźnie nad nim górował. Campo Imperatore było nieco większe licząc z poziomu Paganiki, zaś słynna Sella Leonessa (Terminillo) była niemal identyczna.
Giro d’Italia nigdy nie dotarło na Pian Cavallaro. Ta przyjemność zdaje się być zarezerwowana przede wszystkim dla amatorów kolarstwa. Tym niemniej dwukrotnie etapy tego wyścigu kończyły się na tym podjeździe, tyle że na niższym pułapie. W 1971 roku kolarze dotarli do Pian del Falco czyli na wysokość 1346 metrów n.p.m. Na etapie rozpoczętym w Forte dei Marmi tzn. toskańskim kurorcie nad Morzem Liguryjskim trzeba było też pokonać wzniesienia Cipollalo i Radici. Na mecie tego docinka pierwszy był Hiszpan Jose-Manuel Fuente, który o 3 sekundy wyprzedził Włocha Lino Farisato oraz o 17 sekund Szweda Erika Petterssona. Co ciekawe cały wyścig wygrał starszy brat tego ostatniego czyli Gosta Pettersson. Po wielu latach organizatorzy Giro zaserwowali „profim” nieco dłuższą wspinaczkę. Giro z roku 2014 mieliśmy świeżo w pamięci. Metę dziewiątego etapu z Lugo do Sestoli usytuowano na Passo del Lupo czyli na wysokości 1548 m. n.p.m. Kilka tygodni przed własną próbą miałem nawet okazje komentować ten etap w naszym Eurosporcie. Tym razem finałowy podjazd został poprzedzony niegroźnymi pagórkami: Sant’Antonio i Rocchetta Sandri. Na czele stawki do dotarli do mety dwaj uciekinierzy. Wygrał Holender Pieter Wenning przed Włochem Davidem Malacarne. Trzeci ze stratą 42 sekund finiszował Włoch Domenico Pozzovivo, który jako jedyny z asów zdecydował się na śmielszą pogoń za harcownikami. Pozostali faworyci przyjechali razem w 23-osobowej grupie, którą przyprowadził Włoch Diego Ulissi. Na dziewiątym miejscu finiszował nasz Rafał Majka. Gdy o godzinie 18:03 ruszałem pod górę wciąż było ciepło tzn. 27 stopni. Tym niemniej półtorej godziny później i niemal półtora tysiąca metrów wyżej nie mogłem liczyć tak cieplarniane warunki. Podjazd jest trudny nie tylko za sprawą długości i przewyższenia, lecz także z powodu dwóch trudnych odcinków, które zmuszają do wyraźnej zmiany rytmu. Klasyczna trasa wiedzie przez Sestolę, ośrodek narciarski położony na wysokości około 1020 metrów n.p.m. Tym niemniej można też skorzystać z alternatywnego południowego szlaku przez wioskę Canevare. Ta opcja jest o jakieś 3400 metrów krótsza od wersji podstawowej i ma z nią tylko dwie części wspólne tzn. początkowy odcinek do Fanano oraz finał od poziomu Lago della Ninfa.
Ja wybrałem klasykę, lecz przypadkowo potrafiłem jej nadać swój prywatny charakter. Początek miałem równy i szybki. Po przejechaniu kilometra minąłem rondo na styku z drogą SP4. Pod koniec czwartego kilometra dotarłem do Fanano (3,7 km). Cztery kilometry dalej minąłem tereny Monte Cimone Golf Club (7,7 km). Po przejechaniu 9,7 kilometra dojechałem do dużego ronda pomiędzy miejscowościami Lama di Sopra i Madonna di Poggioraso. Trzysta metrów dalej widząc pierwsze znaki na Pian del Falco zjechałem z drogi SP324. Cały ten odcinek o skromnym nachyleniu 4,55 % przejechałem ze średnią 19,9 km/h. Dziś wiem, że aby pokonać książkową wersję podjazdu powinienem był pozostać na tej drodze jeszcze przez kolejne 1700 metrów. Następnie pod koniec dwunastego kilometra miałem zjechać ku centrum Sestoli i jadąc dalej przez osady Ca d’Albino i La Gondolina dotrzeć na Pian del Falco od północy. Prawdopodobnie z tej drogi skorzystali w tym roku uczestnicy Giro. Tymczasem ja przejechałem przez wschodnie obrzeża Sestoli. W drugiej połowie dwunastego kilometra miałem nawet kilkaset metrów zjazdu. Następnie wjechałem do lasu na wysokości Casa Ronco i na Pian del Falco (16,5 km) dojechałem od strony południowej jadąc po via Passerino. Tym sposobem wydłużyłem sobie cały podjazd o 1200 metrów. Tym niemniej również na moim odcinku dojazdowym do Polany Sokoła nie brakowało 15 %-owej stromizny. Kolejne cztery kilometry doprowadziły mnie na Passo del Lupo (20,6 km), gdzie siedem tygodni wcześniej triumfował kolarz Orica-Greenedge. Tu musiałem wybrać drogę w lewo ku Lago della Ninfa (21,5 km). Jezioro leży jakieś 45 metry niżej niż przełęcz, więc ten krótki odcinek był z gruntu zjazdowy. Minąłem znajdujące się po prawej stronie schronisko z restauracją oraz bramę do Adventure Park Cimone, a także dochodzącą z lewej strony drogę od Canevare. Pojechałem prosto i po chwili wjechałem na niewielki plac, który przez moment wyglądał mi na koniec drogi. Jednak szybko spostrzegłem, że w lewo za szlabanem odchodzi z tego placu węższa dróżka (21,9 km). Nie miałem wątpliwości, że to już początek finałowego odcinka całej wspinaczki. Liczy on sobie 4,5 kilometra i ma średnie nachylenie 7,7 %. Tylko fragment przed Pian del Falco stawia na tej górze wyższe wymagania.
Kilkaset metrów dalej napotkałem przeszkodę. Strażnicy parku postawili w poprzek drogi płot z zakazem przechodu i przejazdu. Tymczasem według moich informacji cykliści mieli prawo wjazdu na samą górę. Jedynie samochody musiały się zatrzymać przy Lago della Ninfa. Poza tym nie po to przejechałem tysiące kilometrów z ziemi polskiej do włoskiej by łatwo rezygnować ze zdobycia jednej z najciekawszych gór w całych Apeninach. Przecisnąłem się boczkiem aby zbadać sytuację. Zagadka wyjaśniła się na najbliższym zakręcie. W przepaść osunał się lewy skraj drogi. Niemniej po prawej stronie wciąż było dość miejsca by spokojnie ominąć to niebezpieczne miejsce swym jednośladem. Z lasu wyjechałem na dobre po przejechaniu 23,3 kilometra. Kilkaset metrów dalej minąłem fontannę Bedini (23,7 km) skąd miałem ładny widok na wierzchołek góry. Jak na złość kilkanaście minut później gdy dotarłem do końca tej drogi to szczyt schował się już w chmurach. Na ostatnich trzech kilometrach szosa wiła się wśród soczyście zielonej górskiej łąki. Osiemset metrów przed finałem minąłem efektowne skałki o nazwie Salto della Capra (25,7 km). Wyżej były już tylko wyciągi narciarskie, anteny telekomunikacyjne i radary lotnicze. Na górze znajduje się też stacja meteo. Jakieś sto metrów przed końcem asfaltu narysowano linię mety. U kresu szosy znajduje się brama do wnętrza góry, zaś w prawo z tego miejsca odchodzi kamienisty dukt, który ujarzmić można tylko na rowerze górskim. Wspinaczkę zakończyłem po przejechaniu 26,5 kilometra w czasie 1h 32:16 (avs. 17,2 km/h). Na stravie nie znalazłem wyników z całego podjazdu, a jedynie zestawienia cząstkowe. Moje Pian del Falco czyli odcinek Via Europa o długości 3,7 kilometra zrobiłem w 18:08 co jest piątym czasem pośród 72 rezultatów. Natomiast finałowe 4,4 kilometra przejechałem w 19:43 co daje mi 17 miejsce pośród 175 zdobywców tej góry. Ponieważ na podjeździe było parę odcinków zjazdowych na całym dystansie 53 kilometrów pokonałem przewyższenie 1520 metrów. Do samochodu zjechałem niedługo przed 21:00, więc na koniec dnia czekała mnie nocna jazda do bazy. Po zmroku wolałem uniknąć górzystej SP324, więc wybrałem prowadzącą na północ SP4. Ta opcja była dłuższa, lecz znacznie łatwiejsza. Na wysokości Vignoli wjechałem na SP569 aby dotrzeć do Casalecchio di Reno. Stąd do Sasso Marconi miałem już tylko kilka kilometrów, lecz pozostało mi jeszcze znaleźć w ciemnościach uliczkę prowadzącą do B&B Ca’ De Taruffi. Gdy dotarłem do wilii byłem głodny jak wilk. Na szczęście trwała tam jakaś impreza towarzyska, więc gospodyni i dla mnie przygotowała skromną wieczerzę w sąsiedniej sali.