banner daniela marszałka

Plateau de Beille & Marmare

Autor: admin o środa 18. lipca 2007

Zgodnie z planem środa 18 lipca miała być naszym ostatnim dniem jazdy po Pirenejach. Przy kolacji we wtorek Allan zaproponował, że zabierze się z nami i pokaże nam swoje ulubione trasy treningowe. Jedna górska kandydatura była poza dyskusją czyli Plateau de Beille. Podjazd, który w tym roku miał być obecny na trasie Tour de France już po raz czwarty począwszy od swego debiutu w 1998 roku. Co ciekawe jak dotąd wygrywali na nim zawsze późniejsi triumfatorzy całej „Wielkiej Pętli” czyli Marco Pantani w 1998 czy Lance Armstrong w 2002 i 2004 roku. Nie inaczej było i tym razem jako, że cztery dni po naszym rekonesansie na tej górze cieszył się ze zwycięstwa Alberto Contador. Można więc powiedzieć, że jest to swego rodzaju góra-wyrocznia. Jedynym minusem takiego planu była konieczność przejechania przeszło 15 kilometrów po wspomnianej już przeze mnie „krajówce” N-20. Tym razem jednak w dół czyli w kierunku odwrotnym niż do Andory po to by dotrzeć do miejscowości Les Cabannes, w której zaczyna się ów bardzo wymagający blisko 16-kilometrowy podjazd na płaskowyż Beille. To naprawdę bardzo trudny podjazd. Suche liczby nie kłamią 15,9 km przy średnim nachyleniu 7,9 %. Śmiało wzniesienie to można nazwać pirenejskim odpowiednikiem L’Alpe d’Huez.

Przyznam, że wdrapanie się na jej wierzchołek poszło nam dość zgrabnie, lecz duża w tym zasługa faktu, iż jechaliśmy tu jeszcze na świeżości. Zupełnie inna sytuacja może tu mieć miejsce jeśli kiedyś na tej górze przyszłoby nam zakończyć którąś z edycji L’Etape du Tour. Podjazd ten w zasadzie od samego początku jest dość konkretny i przez pierwsze 12 kilometrów w zasadzie cały czas „trzyma” na poziomie od 7 do 10 %. Chwilę oddechu można złapać na krótkim płaskim odcinku cztery kilometry przed szczytem, a poza tym jeszcze ostatnie dwa kilometry są nieco lżejszy bo na poziomie 6 %. W zasadzie każdy z nas wspinał się pod nią własnym tempem, bowiem rozbiliśmy się już na pierwszym kilometrze wzniesienia. Udało mi się wjechać w czasie 1 godzina 10 minut i 40 sekund czyli przy przeciętnej około 13,58 km/h. Allan okazał się twardym zawodnikiem i na szczyt wjechał w czasie dwie i pół minuty gorszym. W sumie dobry „występ” naszego gospodarza nie powinien mnie dziwić. Jakkolwiek starszy jest od nas o dobrą dekadę to w przeszłości trenował triatlon, wciąż prowadzi aktywny tryb życia, a poza tym jeszcze mieszkając w okolicy znał już ten podjazd od podszewki. Piotr zaczął podjazd najspokojniej jakby obawiając się o swe siły po wypadku sprzed dwóch dni. Niemniej „pirenejskie szlify” nie wyssały z niego zbyt wielu sił witalnych jako, że na górę wjechał 3 minuty i 40 sekund po mnie czyli na dobrą sprawę tylko minutę po Allanie. Co godne zauważenia mimo, że byliśmy na tej górze cztery doby przed etapem Tour de France to na poboczu drogi już w środę stało co najmniej kilkanaście camperów. Kibice francuscy, ale i liczna rzesza niemieckich fanów ekipy T-Mobile w oczekiwaniu na swych idoli postanowiła się zatrzymać w tych stronach na blisko tygodniowy piknik!

Po zjeździe do Les Cabannes koledzy musieli na mnie nieco poczekać. Od tego miejsca Allan postanowił pokazać nam trasę idealna wręcz na spokojny, acz wymagający trening górski. W tym celu trzeba się było przejechać nad wspomnianą szosą N-20 do miejscowości Verdun. Z niej zaś wyrastał początkowo bardzo stromy, a następnie bardzo kręty i wąski 4-kilometrowy podjazd o przewyższeniu ponad 300 metrów. Po dojechaniu do rozdroże skierowaliśmy się w prawo by lokalnymi drogami po pofałdowanym terenie mijając senne wioski Caychax i Lordat dotrzeć do Bestiac. Tu czyli w okolicy widocznej na załączonym profilu wioski Cauussou zaczynał się w teorii dość łatwy bo niespełna 12-kilometrowy podjazd pod Col du Marmare (1361 m. n.p.m.) o średnim nachyleniu 4,3 %. Wiodła ona urokliwą i kręta drogą zwaną Corniches. Jednak przy wysokiej temperaturze i szorstkiej nawierzchni pokonywanie kolejnych kilometrów tego wzniesienia wcale nie szło nam jak z płatka. Ot po prostu jechaliśmy zgodnie i dość sprawnie co jakiś czas zmieniając się na prowadzeniu w średnim tempie około 20 km/h.

Po minięciu tej przełęczy wystarczyło już tylko skręcić w prawo by po kolejnych 2 kilometrach niezbyt wymagającego podjazdu dojechać do Col du Chioula (1431 m. n.p.m.) od przeciwnej strony niż zdarzyło mi się to uczynić poprzedniego wieczora. Stąd zaś czekał nas już tylko dobrze mi znany 8-kilometrowy zjazd L’Alpage. Jakoś nikt z nas nie miał już ochoty odbić w trakcie tego zjazdu na podjazd pod Port de Paillheres czy też zjechać do samego Ax-les-Thermes i z tej właśnie miejscowości wybrać się na „podbój” kolejnego płaskowyżu czyli Plateau de Bonascre alias Ax-3-Domaines. Mieliśmy jednak prawo być zmęczeni tego dnia zrobiliśmy bowiem blisko 92 kilometry przy łącznym przewyższeniu 2335 metrów. Poza tym „rozgrzeszyliśmy się” z Piotrem z naszego lenistwa tą myślą, iż trzeba mieć na przyszłość jeszcze jakieś dobre powody by wrócić w Pireneje.