Dramatyczny powrót
Autor: admin o piątek 20. lipca 2007
Zgodnie z przedwyjazdowym planem pozostałe dni naszej wyprawy miały wyglądać następująco. Czwartek przejazd do Montpellier i obejrzenie „profich” w akcji na mecie dwunastego etapu Tour de France plus połączenie się z kolegami z Eurosportu w trakcie relacji i komentarz z miejsca wydarzeń. Piątek wspinaczka pod Mont Ventoux od strony Bedoin. Później jeszcze wizyta u przyjaciół Piotra mieszkających nieopodal Grenoble i przejażdżka po wzniesieniach Masywu Chartreuse czyli w regionie znanym do niedawna z wyścigu Classique des Alpes. W końcu począwszy od sobotniego popołudnia odwrót do Polski. Niemniej będąc świadomi naszych poważnych problemów z samochodem, acz wciąż nie pozbawieni cienia optymizmu wprowadziliśmy do tego „programu” pewne korekty. Postanowiliśmy wyruszyć w nocy ze środy na czwartek by korzystając z umiarkowanej temperatury przejechać od razu blisko 450-kilometrowy odcinek do Crillon-le-Brave naszej bazy wypadowej pod Mont Ventoux. Z kolei w nocy z czwartku na piątek na podobnej zasadzie przedostać się z Crillon-le-Brave do Saint-Pierre-de-Chartreuse pokonując kolejne 250 kilometrów. W tym regionie chcieliśmy zrobić sobie około 70-kilometrową przejażdżkę z 18-kilometrowym podjazdem pod Col de Porte (1326 m. n.p.m.).
Niestety okazało się, że nasze plany były placem na wodzie pisane. Wyruszyliśmy z L’Alpage w czwartek tuż po północy i jadąc przez Tarascon-sur-Ariege, Foix, Pamiers, Mirepoix i Fanjeux udało nam się dotrzeć do okolic Montreal zanim samochód odmówił posłuszeństwa i przyszło mi w środku nocy szukać wody w jakimś anonimowym miasteczku. Nad ranem udało nam się dotrzeć do Carcassonne gdzie niestety nie mieliśmy czasu zwiedzać średniowiecznych zabytków tego miasta będącego swego czasu jednym z centrów ruchu religijnego Katarów. Cały dzień spędziliśmy na rozmyślaniach i telefonach do kraju szukając sposobów na wyjście z „bagna”, w którym się znaleźliśmy. Natychmiastowa naprawa samochodu na miejscu okazała się nierealna. Początkowo zastanawialiśmy się nad szansą powrotu z samochodem. Kolega z Trójmiasta Piotrek Zakrzewski zobowiązał się nawet zorganizować weekendową ekipę ratunkową, lecz wkrótce uznaliśmy, iż hol przez ponad 2200 kilometrów jest opcją ostateczną. Z kolei Czarek Fabijański dał nam kilka namiarów na „laweciarzy”. Koszt takiej usługi był jeszcze z trudem bo z trudem do przełknięcia tzn. niespełna 4.000 PLN, lecz żaden z naszych rozmówców nie miał gotowego zmiennika do udania się w tak długą wyprawę. Ostatecznie pod koniec dnia Piotr nie bez oporów postanowił „porzucić” samochód we Francji. Wstępnie ustaliliśmy, iż spróbujemy wrócić autokarem z Tuluzy, który miał przejeżdżać przez Carcassonne po godzinie siódmej rano. Jadąc dalej przez Niceę, Włochy, Austrię i Kraków po upływie półtorej doby kończy on swój kurs w Warszawie. Gdyby zaś autokar okazał się być przepełniony to w rezerwie mieliśmy jeszcze pociąg do Lyonu po godzinie ósmej. Noc spędziliśmy w hoteliku położonym tuż obok pięknego średniowiecznego zamku, którego okazałe mury dorównują tym z hiszpańskiej Avilii znanej wszystkim kibicom śledzącym co roku wydarzenia na Vuelcie.
Nad ranem w piątek zmiana planów. Jedziemy samochodem przynajmniej do Narbonne. Tam w oddziale Europcaru za „bajońską” jak na polską kieszeń sumę wypożyczamy jakieś Renault na przejazd do Lyonu gdzie z kolei czeka na nas miła niespodzianka. Nasz wspólny kolega Konrad Kucharski załatwił nam kontakt do polskiego przedsiębiorcy rodem z Mazowsza, który planował sprowadzenie samochodu z Francji do Polski. Tym sposobem znaleźliśmy kolejny środek transportu już do samego Pruszkowa dokąd nie bez paru dalszych przygód dotarliśmy wyczerpani około południa w sobotę. Piotr odwiózł jeszcze Volvo na miejsce przeznaczenia. Ja zaś pojechałem na dworzec Warszawa Zachodnia skąd po dalszych pięciu godzinach podróży dotarłem do Sopotu. Tak zakończyła się nasza pełna przygód i problemów „podróż życia” podczas, której przemierzyliśmy szlak grubo ponad 5000 kilometrów. Na rowerze przejechałem w tym czasie 827 kilometrów zaliczając po drodze siedemnaście poważnych podjazdów, z czego czternaście w Pirenejach. Przy okazji pobiłem swój prywatny rekord „górskich wycieczek” pokonując w sumie 18.690 metrów przewyższenia. Za rok nie może być gorzej, ale plany zaczną się krystalizować dopiero po 25-tym października gdy tylko organizatorzy Tour de France ogłoszą trasę kolejnego L’Etape.
W tym miejscu kończę swe przydługie wspomnienia z wakacji. Jednocześnie dziękuję wszystkim znajomym, kolegom i przyjaciołom dzięki którym pomimo wynikłych przeszkód mogę uznać opisana wyżej wyprawę za udaną. Po kolei więc: Czarkowi Fabijańskiemu za przygotowanie sprzętu, Państwu Bogdziewiczom za pomoc w wyrobieniu licencji niezbędnej do startu w L’Etape du Tour, Kolegom z ronda Osowa-Castorama za „naciąganie” mnie na wiosnę co wydatnie ułatwiło mi przygotowanie odpowiedniej formy do letnich wyzwań. Konradowi Kucharskiemu za kontakt w postaci „koła ratunkowego” oraz Piotrowi Zakrzewskiemu za gotowość do rzucenia się nam na pomoc pomimo dzielącego nas dystansu. W końcu Alainowi Mompert za pomoc w zamówieniu zdjęć z firmy maindru-photo będących wspaniałą pamiątką z udziału w L’Etape du Tour. Przede wszystkim jednak szczególne podziękowania należą się oczywiście samemu Piotrowi memu wypróbowanemu wspólnikowi w tego rodzaju przedsięwzięciach bez którego zaangażowania ta śmiała wyprawa jak i szczęśliwy z niej powrót byłby niemożliwy.