banner daniela marszałka

L’Etape du Tour – cz. II

Autor: admin o poniedziałek 10. lipca 2006

Potem przyszedł czas na 34-kilometrowy zjazd znany mi dobrze z dwóch startów w La Marmotte. Jakkolwiek w tego rodzaju terenie nie należę do sokołów tym razem jednak zachęcony powodzeniem dotychczasowej jazdy oraz rozgrzany rywalizacją przeszedłem sam siebie. Mało komu pozwoliłem się dojść czy wyprzedzić. Sam zaś dogoniłem najpierw jedną, a nieco później drugą z kilkunastoosobowych grupek jakie potworzyły się na tym zjeździe. Co więcej na jednym z pagórków w końcówce tego zjazdu jakby od niechcenia zostawiłem cały ten peletonik z tyłu stawiając sobie za cel utrzymanie się na prowadzeniu do końca zjazdu. Ten mały cel osiągnąłem i dopiero na 4-kilometrowym płaskim i prostym odcinku prowadzącym do podnóża L’Alpe d’Huez pozwoliłem się dojść swym rywalom. Na punkcie kontrolnym przed finałowym podjazdem po przeszło 176 kilometrach jazdy pojawiłem się w czasie 5h 56:14 co oznaczało się bliską 30 km/h na trasie z dwoma poważnymi premiami górskimi (najwyższej i drugiej kategorii) i pomimo wspomnianych postojów na obu przełęczach.

Co ciekawe Piotr dotarł do tego punktu w czasie rzeczywistym 5h 56:53 co potwierdzało nasz wyrównany poziom i mogliśmy tylko żałować, że na skutek zamieszania organizacyjnego przy zapisach nie wystartowaliśmy w tym samym sektorze. Czułem się dobre, więc tym razem inaczej niż podczas startów w La Marmotte ominąłem przystanek na bufecie w Bourg d’Oisans. Lepiej też zacząłem sam podjazd bo nie od razu chwycił mnie kryzys. Niestety upał i tym razem dał mi się mocno we znaki bo tego dnia dochodził do 38 stopni w cieniu! Niestety mniej też było kibiców chętnych do poratowania nas butelką z wodą. Zabrakło mi obecnego na trasie La Marmotte „wodopoju” w La Garde. Dla uregulowania oddechu znów z czasem musiałem się ratować przystankami co kilka wiraży, zaś bidon napełniać w strumieniach spływających po zboczu tej góry. W połowie podjazdu po wciągnięciu ostatnich żelów wydawało mi się przez kilkanaście minut, że kryzys minął. W tym czasie udało mi się jechać ze średnią około 11 km/h.

Niestety niespełna 4 kilometry przed szczytem byłem już na wpół żywy. Musiałem się zatrzymać w cieniu. Schowałem się na za jakąś drewnianą chatką. W tym czasie przejechał koło niej Piotr, który zdołał mnie zauważyć i zachęcić do dalszej jazdy. Postałem jeszcze minutkę i po może trzech minutach tego postoju ruszyłem dalej w „oszałamiającym” tempie około 8 km/h będąc już tak słaby że ledwie rękoma mogłem utrzymać kierownicę. Dowlokłem się w końcu na metę wypłukany z resztek energii. Mimo ogromnego kryzysu przyjechałem na całkiem niezłym miejscu. W wyścigu byłem 578. z czasem 7h 30:15. Czas rzeczywisty czyli 7h 22:52 (25,890 km/h) dałby mi zaś 577 miejsce w realnej klasyfikacji. Gorzej było z czasem samej finałowej wspinaczki. Ostatnie 14,8 kilometra przejechałem w czasie 1h 26:38 czyli z przeciętną zaiste bardzo przeciętną bo 10,25 km/h. Na mecie byłem ledwie przytomny. Miałem kłopot by siedzieć oparty o płot. W końcu poszedłem do jednego z namiotów oparłem rower o stół i położyłem się na ziemi. Zaniepokojeni moim stanem francuscy weterani tego rodzaju imprez podchodzili upewnić się czy wszystko ze mną w porządku i jestem przytomny. Jeden z nich poszedł nawet po służbę medyczną, którą na wpół po włosku i po angielsku zapewniłem że wiem gdzie jestem i aby odzyskać siły muszę po prostu coś zjeść i wypić. Kłopot z tym, że do namiotu bufetowego miałem 200 metrów co wydawało mi się w tym momencie dystansem nie do pokonania. Ostatecznie dotarłem tam i spotkałem Piotra, którego poprosiłem o odebranie mojej porcji żywnościowej. Dzięki temu w ciągu godziny jakoś doszedłem do siebie. Przyszło nam jeszcze poczekać na Darka i na Ździśka. Wszyscy uczestnicy wyścigu, którzy dotarli na metę otrzymywali pamiątkowy medal. Natomiast po odbiór dyplomów dokumentujących uzyskane przez nas czasy i miejsce (tak wyścigowe jak i rzeczywiste) musieliśmy stanąć w niemałej kolejce.

Moi koledzy uzyskali następujące wyniki:

495. Piotr Mrówczyński z czasem wyścigowym 7h 26:14
Miejsce i czas rzeczywisty: 401. / 7h 13:08 (L’Alpe d’Huez: 1h 16:15);
959. Dariusz Kamiński z czasem wyścigowym 7h 50:46
Miejsce i czas rzeczywisty: 951. / 7h 41:14 (L’Alpe d’Huez: 1h 21:12);
2393. Zdzisław Wojtyło z czasem wyścigowym 8h 54:48
Miejsce i czas rzeczywisty: 2222. / 8h 37:05 (L’Alpe d’Huez: 1h 35:16).

Cały wyścig wygrał ścigający się na co dzień w kategorii „espoir” 21-letni Francuz Blaize Sonnery z czasem 6h 00:33, który wyprzedził swych rodaków Frederica Perillat (6h 01:01) oraz Jean-Noel Sarlina (6h 02:29). Ogółem wyścig ukończyło 6037 kolarzy spośród 7548 startujących (blisko 80%), w tym 5477 wyrobiło się w zakładanym 11-godzinnym limicie do godziny 18:00. Sonnery od nowego sezonu będzie już zawodowcem w ekipie Ag2R stąd strata realna rzędu około 80 minut wydaje mi się wcale niezłym osiągnięciem. Należy jednak zwrócić uwagę, iż kilka dni później tą samą trasę, acz w silniejszym towarzystwie i przy bardziej umiarkowanej temperaturze zwycięzca etapu TdF Luksemburczyk Frank Schleck pokonał w czasie 4h 52:22 czyli ze średnią 38,376 km/h, zaś nawet ostatni tego dnia Hiszpan Oscar Freire potrzebował na to 5h 28:44! Wychodzi, więc na to iż nawet liderzy w naszym mega-peletonie mieliby kłopoty ze zmieszczeniem się w limicie czasu na profesjonalnym etapie. Jako ciekawostkę dodam, iż znany z zamiłowania do kolarstwa wielki ex-mistrz Formuły 1 Alain Prost był 207. z czasem 6h 59:35. Świetny wynik jak na 51-letniego gością i nie umniejsza tego fakt, że jako VIP startował z pierwszych szeregów pośród asów przez co miał wygodniejszy i z pewnością szybszy start od nas wszystkich. Niewiele lepszy od Prosta był ex-profi 46-letni Holender Steven Rooks, który przed osiemnastu laty był drugi w całym Tour de France i pierwszy na etapie do L’Alpe d’Huez. Tym razem Rooks przyjechał na metę 163. z czasem 6h 54:35.

Potem pozostało nam już tylko zjechać do Bourg d’Oisans gdzie czekał na nas Michał. W zasadzie nasz młody kolega musiał zaparkować kilka kilometrów za tym miasteczkiem, bowiem na drodze do Rochetaillee utworzył się niemały korek. Niestety na zjeździe zagubił nam się Darek, który jak się później okazało miał defekt. i do bazy w Enversin d’Oz musiał dojechać rowerem. Po blisko 200 kilometrach wyścigu ta dodatkowa „wycieczka rowerowa” w skrajnym warunkach pogodowych stała się powodem udaru słonecznego, któremu uległ nasz kolega. Dla większości z nas z powodów o których wspomniałem na wstępie relacji wyprawa ta już się właściwie zakończyła.

Nazajutrz czekał nas powrót do Trójmiasta szlakiem znanym z czerwcowego wyjazdu do Ardeche czyli drogą na Lyon, Besancon i Mulhouse oraz dalej przez Niemcy czyli Freiburg, Karlsruhe, Norymbergę (w jej okolicach zatrzymaliśmy się na nocleg), Lipsk i Berlin aż do granicy w Kołbaskowie. Piotr z Michałem zostali we Francji jeszcze na trzy dalsze dni. Pierwszego dnia Piotr wybrał się w odwiedziny do swego kolegi zamieszkującego w rejonie Charteuse, zaś Michał nadrabiał swe zaległości treningowe. W środę 12 lipca obaj pojechali w kierunku Sechilienne, aby poprzez stromą przełęcz Col Luitel dojechać do stacji Chamrousse (1650 m. n.p.m.) znanej z mety górskiej czasówki na Tour de France z 2001 roku. Wycieczka ta nie zakończyła się szczęśliwie dla Piotra gdyż jeszcze na podjeździe upadł on na nierównej, remontowanej drodze i doznał silnego stłuczenia lewego nadgarstka. W tych okolicznościach techniczny zjazd z tej góry jak i czwartkowa wyprawa na przełęcz Croix-de-Fer (2068 m. n.p.m.) nie była dla mojego kolegi szczególnie przyjemnym doświadczeniem. Zdarzenie to zaważyło w pewnym stopniu na wyniku Piotra w późniejszym o dwa tygodnie wyścigu Dookoła Wysokich Tatr ze startem i metą w Popradzie. Pomimo tego również tam pokazał mi plecy podczas burzy w drodze ku Łysej Polanie … ale to już temat na inną opowieść.