banner daniela marszałka

La Plagne

Autor: admin o poniedziałek 11. lipca 2005

Niedzielę przeznaczyliśmy oczywiście na odpoczynek. W tym czasie raz jeszcze udaliśmy się do L’Alpe d’Huez. Jacek miał do oddania chipsa zwrotem kaucji oraz swój ciężko zapracowany dyplom. Przy okazji wybraliśmy się kolejką linową na najwyższy z okolicznych szczytów tzn. Pic Blanc mający ponad 3300 m. n.p.m. Kupiliśmy też sobie własne zdjęcia z trasy wyścigu robione wszystkim uczestnikom wyścigu na przełęczach Glandon i Galibier przez firmę Photobreton. Natomiast w poniedziałek 11 lipca czekał nas długi transfer samochodowy. W dodatku poprowadzony jakby trasa górskiego etapu czyli przez przełęcze Glandon i Madeleine. Celem tej wycieczki była nasza trzecia baza noclegowa w Macot la Plagne. Wieczorem jeszcze tego samego dnia tzn. jak tylko ustał deszcz postanowiliśmy się wspiąć do stacji La Plagne. Na tym podjeździe Tour de France finiszował już czterokrotnie tzn. w latach 1984, 1987, 1995 i 2002. Przy dwóch pierwszych okazjach wygrywał na nim Francuz Laurent Fignon, za trzecim razem Szwajcar Alex Zulle, zaś jak ostatni Holender Michael Boogerd. Niemniej wszystkim najbardziej w pamięci zapadł Irlandczyk Stephen Roche walczący dosłownie do utraty tchu w 1987 roku o zniwelowanie straty do Hiszpana Pedro Delgado.

Przyznam, że tego dnia nie czułem specjalnego zmęczenia wyczerpującym przecież wyścigiem. Nogi miałem rewelacyjnie mocne. Pojechaliśmy tym razem w trójkę i z początku Tomek narzucił najszybsze tempo. Wkrótce jednak okazało się, że podczas La Marmotte wypruł się do reszty i jeszcze po dwóch dobach odczuwał skutki swej sobotniej szarży. Zmieniłem go na prowadzeniu i dojechałem do La Plagne z przewagą około minuty nad Piotrem. Ciekawostką jest fakt, iż w centrum Macot można nabyć i podbić w stosownym kasowniku bilet z czasem zegarowym na starcie podjazdu, zaś w samej stacji znajduje się ponoć drugi kasownik, który podbija inną część owego biletu niejako na finiszu „górskiej czasówki”. Piszę ponoć, gdyż straciłem kilkadziesiąt sekund na jego poszukiwania, będąc ciekawym jakiż to czas wyszedł mi w związku z tak piękną jazdą. Poniechałem dalszych poszukiwań w momencie gdy do wrót stacji dojechał Piotr i dalej już razem postanowiliśmy dotrzeć do samego końca szosy. Podjazd kończy się na wysokości 2080 metrów n.p.m. dobre półtora kilometra za tradycyjną metą etapów Touru. Na mokrym zjeździe trzeb było bardziej niż zwykle uważać, zaś w środkowej jego fazie widać było jak na dłoni tor saneczkowy czy też bobslejowy rodem z Igrzysk Olimpijskich – Albertville 1992.