Okolo Wysokych Tatier – cz. I
Autor: admin o sobota 29. lipca 2006
Nazajutrz poranny start honorowy na rynku w Popradzie. Jednak wbrew pozorom dojazd na start ostry do Starego Smokowca nie był wcale łatwy, ani też lekki. Po pierwsze podczas tych kilkunastu kilometrów trzeba było, głównie na drugiej fazie pokonać różnice wzniesień rzędu 320 metrów dzielący oba wyżej wymienione miasteczka. Po drugie nie należało się obijać, lecz odrobinę powalczyć o przyzwoite miejsca na starcie ostrym w Starym Smokowcu. Oczywiście na samym w blisko 400-osobowym peletonie przeważali Słowacy, Czesi i Polacy, ale dało się też słyszeć niezrozumiałe dla Słowian dźwięki języka węgierskiego. Jednym słowem wyglądało to na czempionat „Krajów Grupy Wyszehradzkiej”. Pierwszy kilometr po starcie ostrym prowadził w dół, lecz wkrótce potem zaczął się delikatny podjazd w okolice Strbskego Plesa. Może i niezbyt trudny, lecz przy tempie 30-35 km/h trzeba było się nieźle napracować by nie zgubić kontaktu z czołówką. Udało się mi jak i dwóm moim pomorskim kompanom zacząć zjazd do Liptowskiego Mikulasa w pierwszej grupie, wciąż całkiem dużej bo około 150-osobowej.
Na zjeździe, może i niezbyt stromym, lecz łatwym technicznie jadąc na końcu tej dużej grupy niejako wessany przez jej pęd rozwinąłem prędkość większą niż w Alpach tzn. do 86 km/h. Zaraz potem wpadłem w jakąś koleinę przy prędkości około 70 km/h co kazało mi się zastanowić nad sensownością zbytniego ryzyka. Pod koniec zjazdu na przedzie grupy miała miejsce kraksa, w której uczestniczyło kilkanaście osób w tym Leszek, który w całym zamieszaniu zgubił oba bidony. Ta fatalna okoliczność zmusiła go później do zgoła „pirackich” praktyk przy zdobywaniu płynów niezbędnych dla przeżycia tego kolarskiego maratonu. Pierwszy oficjalny bufet mieliśmy w miejscowości Jamnik, lecz nie chcąc tracić kontaktu z czołówka nie można się było na nim zatrzymać, co najwyżej chwycić coś w locie. Ja niczym wierny „gregario” poratowałem Leszka paroma łykami z własnego bidonu. Niedługo potem można się było napić napojem prosto z nieba, bowiem w okolicy Liptowskiego Miklasa schłodziła nas wszystkich pierwsza kilkunastominutowa ulewa.
Około 75 kilometra zaczynał się zrazu spokojny, lecz potem nabierający charakteru quasi-alpejskiego podjazd pod Kvacianske sedlo (na załączonym profilu ujęte jako Huty). Na ostatnich 7 kilometrach tego podjazdu nasz peleton rozbił się w drobny mak. Na wzniesieniu tym wyprzedziłem Piotra i starałem się dotrzymać tempa Leszkowi. Koncentrując się na sylwetce swego kolegi ani się spostrzegłem jak kilkaset metrów przejechałem na plecach zawodnika z numerem 1 czyli wspomnianego już Fondriesta. Na górę wjechał kilkanaście sekund za swym kolegą, lecz niestety straciłem kontakt wzrokowy z jego grupką na zjeździe. Niestety miało to swoje zgubne konsekwencje gdyż samotnie nie byłem w stanie zniwelować strat do odjeżdżających mi grupek. W późniejszym czasie zmontowałem jednak jakiś trzyosobowy oddział i w dość mocnym tempie przez dwa mniejsze pagórki dotarłem do drugiego bufetu w Hladovce, tuż przed polską granicą. Niestety zajęty jedzeniem i organizacja prowiantu na dalsze kilometry przeoczyłem moment, w którym minął ten punkt Piotrek Strzecki i po wjeździe na Podhale musiałem radzić sobie sam, zaś po pewnym czasie w kolejnej 3-osobowej grupce wraz z dwójka nowych nieznajomych.
Około 140 kilometra wyścig dotarł do stolicy polskich Tatr, zaś ja powoli dochodziłem do kresu swych sił. W sumie nic dziwnego. Początek wyścigu był dość szybki tzn. w Liptowskim Mikulasu licznik pokazał mi średnią 42 km/h, zaś w bufecie Hladovka wciąż ponad 37 km/h. Ponadto poza chwilami z letnią burzą, wcale nieźle prażyło letnie słońce i temperatura dochodziła do 30 stopni Celsjusza. W Zakopanym zaczęły mnie łapać pierwsze skurcze, zaś kilka kilometrów za miastem na nowo rozszalała się burza. Tym razem w jeszcze bardziej gwałtownym wydaniu. W takich okolicznościach przyrody na podjeździe pod Wierch Poroniec minął mnie Piotrek Mrówczyński, który mając kontuzjowany nadgarstek (po upadku na podjeździe Chamrousse) zaczął całe zawody asekurancko tracąc kontakt z czołówką już na podjeździe pod Strbske Pleso. Niemniej z biegiem czasu rozgrzał swój „dieslowski silnik” i znów pokazał mi plecy. Na brukowany odcinek drogi przy przejściu granicznym na Łysej Polanie dojechałem w czasie 4h 52:50 tzn. ze stratą ponad 33 minut do 6-osobowej grupki liderów. Do grupy Leszka traciłem w tym momencie 16:33, do Piotra Strzeckiego 5:51, zaś do Piotra Mrówczyńskiego ledwie 42 sekundy.