banner daniela marszałka

Okolo Wysokych Tatier – cz. II

Autor: admin o sobota 29. lipca 2006

Na Słowację wróciliśmy około 160 kilometra trasy. Po sporym odcinku samotnej jazdy i przy skromnych zapasach energetycznych w tej fazie wyścigu jechałem już „na rezerwie”. Niestety mimo nieomal maratońskiego dystansu imprezy na trasie rozstawionych było niewiele bufetów czyli brakowało okazji do uzupełnienia swych porannych zapasów. Aczkolwiek znaleźli się przezorni szczęśliwcy, którzy mogli liczyć na pomoc osób bliskich, które samochodem przemierzały trasę wyścigu organizując lotne bufety. Jechałem już bardziej siłą woli niż mięśni bez żadnych przyśpieszeń. Tymczasem trzeba było jeszcze pokonać dwa solidne podjazdy tzn. pod Zdiar i Stary Smokovec. Jeśli kogoś dane mi było wyprzedzić to jedynie nieszczęśników będących w jeszcze gorszej kondycji. Większy kryzys ode mnie przeżywał choćby Piotrek Strzecki, do którego na ostatnim podjeździe dołączył … Piotr Mrówczyński. Obaj jechali w owym czasie wraz z dwoma sąsiadami z południa, lecz osobiście się nie znali. Z pierwszej chwili „Kuń” wziął ponoć jadącego w koszulce Fassa Bortolo „Mrówkę” za Włocha i nie od razu udało im się porozumieć co do warunków współpracy. Dopiero na mecie dowiedzieli się, iż mają wspólnego kolegę, który w owym czasie zmagał się z własnymi słabościami jakieś dwie minuty za nimi.

Ja ostatni podjazd z Tatranskiej Kotliny do Starego Smokovca zacząłem również w czteroosobowej grupce, która tuż przed końcem tego łagodnego wzniesienia urosła do ośmiu osób. Podczas tego podjazdu jechaliśmy przez około 10 kilometrów równolegle do południowych zboczy Tatr Wysokich, które sprawiały mocno przygnębiające wrażenie. W listopadzie 2004 roku przeszedł przez te tereny huragan wiejący z prędkością do 230 km/h. W krótkim czasie zmiótł niemal wszystkie tutejsze drzewa tatrzańskiego lasu i na lata zamienił tatrzański las w wielkie pobojowisko. Widok hotelu w Starym Smokowcu oznaczał koniec mąk piekielnych i początek zjazdu do Popradu. Całe szczęście po kończyły się już chyba ostatnie resztki pokładów cukru w moim ciele. Nogi od dawna miałem słabe, a niemoc zaczęła już dochodzić do ramion coraz słabiej trzymających kierownicę. Na zjeździe do Popradu po kolejnych przegrupowaniach, znalazłem się ostatecznie w około 20-osobowym peletoniku, w ramach którego wjechałem do Popradu.

Na wąskiej i chodnikowej drodze prowadzącej do mety na popradzkim rynku nie było większych możliwości do finiszowych manewrów. Przeciąłem linię mety w środku swej grupki na 107 miejscu w czasie 6h 24:49 co dało mi całkiem niezłą przeciętną prędkość 33,94 km/h na dystansie (według wskazania licznika) blisko 218 kilometrów po trasie o łącznym przewyższeniu 2600 metrów. Dodając odcinek między startem honorowym a ostrym wydłuża dzienny przebieg do ponad 230 kilometrów, zaś sumę amplitud zbliża do trzech tysięcy metrów. Zawody zdominowali Słowacy, zajmując dziewięć pozycji w czołowej „10”, w tym osiem czołowych lokat. Wygrał Miroslaw Keliar przed Romanem Bronisem i Matejem Jurco, którzy zgodnie współpracując uzyskali czas 5h 33:51. Najlepszym z Polaków był nasz ex-profi Artur Krzeszowiec, który przyjechał jedenasty w czasie 5h 44:08. Jego ojciec Zbigniew, reprezentant Polski z tras Wyścigu Pokoju (w erze Ryszarda Szurkowskiego) mimo sześciu dekad na karku wykręcił czas nieco lepszy od mojego czyli 6h 24:04 wygrywając w swej kategorii wiekowej.

Świetnie spisał się też nasz znajomy Krystian Pawlik, który na mecie był czternasty, a trzeci pośród Polaków i przy tym najlepszy w kategorii wiekowej powyżej lat 40. Ślązak uzyskał czas 5h 48:05 wyprzedzając nawet o kilkanaście sekund swego wielce słynnego rówieśnika z Włoch (Fondriesta). Nawet lider „naszej ekipy” Leszek Brunke ukończył wyścig skrajnie wyczerpany, na 46 miejscu w czasie 5h 59:30. Nieco lepszy od niego okazał się nasz młody kolega Michał Stoch, który przemierzył trasę w towarzystwie swego treningowego kolegi Damiana Ziemianina. Damian był 36. w czasie 5h 56:06, zaś Michał 41. w czasie 5h 56:11. Piotrowie dojechali na metę w duecie, przekroczywszy ją według zasad fair-play w wynikającej z czasu spędzonego na prowadzeniu podczas ostatnich kilometrów wspólnej jazdy czyli jako pierwszy Mrówczyński, drugi Strzecki. Jarek Chojnacki na pokonanie tej trasy potrzebował 7h 15:05 co dało mu 238 miejsce, zaś Konrad Kucharski wraz ze swym kompanem Bartoszem Miszkurką spędzili na trasie wokół Tatr aż 8h 12:04 zajmując 310 i 311 miejsce.

Z powyższego opisu widać chyba, iż choć ledwie górzysty maraton słowacko-polski w teorii nie może równać się ze stricte górskimi wyścigami na szosach Włoch czy Francji to przy odpowiednim tempie, o 10 km/h szybszym niż w Alpach potrafi zmusić do maksymalnego wysiłku. Ostatecznie bowiem to nie teren, lecz człowiek tworzy wyścig – a jak wiadomo: gra się tak jak przeciwnik pozwala. Po wyścigu poszliśmy na „pasta party” do położonej na rynku restauracji gdzie dłuższy czas przyszło nam czekać na posiłek. Niestety lokal ten po brzegi wypełniony był wygłodniałymi uczestnikami wyścigu i aby nie paść z głodu należało nieco zawalczyć o uwagę zagubionych kelnerek. Obejrzeliśmy jeszcze oficjalną ceremonię wręczenia nagród dla zwycięzców i w poszczególnych kategoriach, po czym pojechaliśmy do hotelu zmyć z siebie trudy tatrzańskiego wyścigu. Wieczorem spotkaliśmy się z Jarkiem na kolacji w hotelu. Była świetna okazja powspominać stare dobre czasy i zarazem wymienić się informacjami na temat swych aktualnych zajęć. Naszemu „szwedzkiemu” koledze zdaliśmy też relację z tego co słychać w środowisku „łańcuchowego gangu” z Osowej. Do Trójmiasta wróciliśmy w niedzielę i tym sposobem na słowackim wyścigu zakończyłem swój czwarty sezon górskich wypraw rowerowych.