banner daniela marszałka

Rolle, Valles & San Pellegrino

Autor: admin o środa 28. lipca 2004

Nazajutrz mieliśmy przed sobą cały dzień na opracowanie i przejechanie kolejnej trasy ze startem i meta w Canazei. W tym regionie Włoch ciekawych wyzwań nie brakuje. Jest tu całe mnóstwo wysokich i trudnych wzniesień. W dodatku podjazdy w Dolomitach są tak gęsto usiane, że z tej bazy noclegowej można codziennie wyjeżdżać w innym kierunku, mając przy tym pewność, iż ciekawych i bardzo wymagających opcji starczy na kilka dni. Chcąc powtórzyć ów manewr z jedną bazą we Francji czy nawet innym regionie włoskich Alp należało by mieć już pod ręką samochód mogący nas dowieść nierzadko kilkadziesiąt do najdogodniejszej bazy wypadowej na ta czy inną trasę. We wtorkowe popołudnie zrobiliśmy w sumie 65 kilometrów o łącznym przewyższeniu około 2.000 metrów. W środę miało być mniej więcej tyle samo atrakcji w pionie, lecz na dłuższym bo 102-kilometrowym szlaku. Wybraliśmy bowiem trasę po południowo-wschodniej stronie doliny Fassa. Czekały tam na nas trzy przełęcze przecinające tutejsze góry na wysokości około 2000 metrów tzn. passo Rolle (1973 m. n.p.m.), passo Valles (2033 m. n.p.m.) oraz passo San Pelegrino (1918 m. n.p.m.). Cała zabawa miała zaś zacząć się na dobre w słynącej ze skoków narciarskich stacji Predazzo położonej u zbiegu Val di Fassa i Val di Fiemme. Aby się tam dostać na wstępie musieliśmy pokonać 26-kilometrowy odcinek prowadzący niemal cały czas lekko w dół, z wysokości bezwzględnej około 1450 metrów w Canazei na poziom 1014 metrów we wspomnianym Predazzo. Po drodze minęliśmy m.in. Pozza di Fassa i Moenę, zaś tuż przed Predazzo zatrzymaliśmy się na krótką „sesję fotograficzną” na tle skoczni, na których w lutym 2003 roku dwa złote medale wywalczył nasz „Orzeł z Wisły”.

W Predazzo należało się dobrze rozglądać za znakami drogowi sugerującymi skręt w lewo na passo Rolle, względnie ku dolinie Travignolo. Sam podjazd zaczynał się zaraz za miastem przez pierwsze trzy kilometry piął się dość spokojnie. Śruba została nam nieco przykręcona na kolejnej trójce, która miała średnie nachylenie blisko 7,3 %. W tym miejscu skończyła się nasza wspólna jazda, lecz chwile później obaj mogliśmy sobie dłuższy czas odpocząć na przeszło 8-kilometrowym odcinku „falsopiano” w środkowej części wzniesienia. Luzik skończył się około kilometra za wioską Paneveggio, mniej więcej w miejscu gdzie nasza droga zbiegała się z szosą na passo Valles. Ostatnie 6 kilometrów to wspinaczka o średnim poziomie trudności czyli nachyleniem 6,6 %, aczkolwiek pamiętam iż po wyjeździe z lasu, już na otwartym terenie trzeba było się zmagać z silnym, przeciwnym wiatrem. O ile dobrze pamiętam pokonanie tego wzniesienia zajęło mi niewiele ponad godzinę, przy średniej prędkości około 19 km/h. Całkiem szybko jak na alpejski podjazd, lecz niewątpliwie moją przeciętną z pewnością podkręcił ów łatwy odcinek przed Paneveggio.

Po serii zdjęć na przełęczy rozpoczęliśmy nasz odwrót. Jednak nie mieliśmy zamiaru zjeżdżać na sam dół do Predazzo. Pozwoliliśmy sobie na krótki 6-kilometrowy zjazd do wspomnianego punktu bivio Valles czyli na poziom 1540 metrów n.p.m. Stąd czekał nas – jak się okazało wielce podstępny – południowy podjazd pod passo Valles. Tylko 6 kilometrów o średnim nachyleniu 8,2 %, lecz w praktyce podjazd ten składał się z dwóch zupełnie różnych połówek. Pierwsza dość szybka, powiedziałbym nawet że dość łatwa tzn. na średnim poziomie 6 %. Ten fragment wzniesienia wręcz zachęcał nas do szybszej jazdy, lecz należało tu raczej miarkować swe siły przed bardzo trudnym finałem. Ostatecznie trzy kilometry miały bowiem średnie nachylenie 10,4 % i przyznam, że nieco mnie tu przytkało. Momentami na liczniku prędkość spadała mi do około 10 km/h. Na szczęście tego dnia pogodę mieliśmy niemal wyborną. Na przełęcze Rolle i Valles przyszło mi wrócić po blisko czterech latach i raz jeszcze przemierzyć te drogi, acz od przeciwnej strony. Niestety aura w podczas czerwcowego wyścigu GF Campagnolo była zgoła odmienna i przez kilkadziesiąt kilometrów przyszło mi się zmagać z lodowatym deszczem.

Jednak w odległym roku pańskim 2004 nie miałem podobnych zmartwień. Czekał nas teraz blisko 7-kilometrowy bardzo szybki i dość niebezpieczny zjazd. Był na nim nawet 2-kilometrowy odcinek o średnim nachyleniu ponad 11,5 %. W takich warunkach bardzo szybko nabiera się prędkości, zaś w razie nadmiernego hamowania niebezpiecznie rozgrzewają się obręcze kół – szczególnie w warunkach słonecznego włoskiego lata. Ze zjazdu z Valles można było niemal z marszu (czy raczej lotu) wbić się w przeciwległą ścianę podjazdu pod passo San Pellegrino. Jako, że Jarek oczywiście pierwszy doleciał w to miejsce zatrzymał się by zapytać mnie o dalszą drogę. Dlatego podjazd pod trzecią tego dnia premię górską zaczęliśmy razem i niejako ze startu zatrzymanego. W dodatku czekała nas wspinaczka nie byle jaka tzn. 5,4 kilometra przy średnim nachyleniu 9,7 %. Najgorsza była pierwsza połowa tego podjazdu o średnim nachyleniu 12,5 %, przy max. 18 %! Tymczasem wysoka temperatura, długi podjazd pod Rolle i sztywny w końcówce Valles nieźle już nam podcięły skrzydła. To niestety nie był wysiłek, lecz męką. Każdy z nas przepychał na ile mógł, zaś na głowami latały nam niczym nad padliną stada dokuczliwych muszek. Dwukrotnie, w tym razu z braku sił przyszło mi się zatrzymać i ruszyć ponownie po nadjechaniu Jarka. Nieco łatwiej było po opuszczeniu prowincji Bellono, ale niewątpliwie goniliśmy już resztkami sił.

To nie był jednak koniec naszych trudów. Po niezbyt skomplikowanym 11-kilometrowym zjeździe do Moeny trzeba było jeszcze przecież wrócić do Canazei. Do pokonania zostało 16 kilometrów z różnicą wzniesień około 270 metrów. Poza tym jak powszechnie wiadomo: „biednemu zawsze wiatr w oczy wieje” i nie inaczej było w naszym przypadku. Przed południem wiał wiatr wstępujący, który spowolniał nasz zjazd do Predazzo. Po pięciu godzinach wiatr obrócił się złośliwie o 180 stopni i lecąc z gór w dolinę skutecznie uprzykrzał nam powrót do naszej bazy.