banner daniela marszałka

Les Planches & Verbier

Autor: admin o środa 17. czerwca 2009

Środa 17 czerwca była drugim dniem naszej „prywatnej inspekcji” na trasie tegorocznego Tour de France. W minioną niedzielę poznaliśmy już dokładnie Jego Wysokość Grand Saint-Bernarda, który miał być pierwszą premią górską na trasie szesnastego etapu TdF z Martigny do Bourg-Saint-Maurice. W środku tygodnia przyszła zaś pora na wizytę w stacji narciarskiej Verbier i finałowy podjazd, który dla uczestników „Wielkiej Pętli” stanowić miał ostatnie wyzwanie podczas odcinka piętnastego. Wzniesienie to zwróciło moją uwagę już rok wcześniej, gdy znalazło się w programie Tour de Suisse, zresztą po raz piąty od 1979 roku. Oczywiście tradycyjnie już nie miałem zamiaru zanadto ułatwiać sprawy tak sobie jak i moim dzielnym kolegom. Ponownie do „zdobycia” mieliśmy mieć dwie premie górskie, przy czym Verbier wzorem układu trasy na TdF zostawiliśmy sobie na deser. Zadecydowałem, iż wcześniej „przetrzemy się” na mało znanym, lecz bardzo trudnym podjeździe pod Col des Planches. Układając nasz program na środę musiałem jakoś pogodzić dwa cele. Z jednej strony chciałem zaserwować nam tradycyjną liczbę wspinaczek czyli minimum 1500 metrów dziennego przewyższenia, zaś z drugiej musiałem znacznie ograniczyć ilość kilometrów do przejechania. Uznałem, że środa będzie najwłaściwszym dniem na odbycie popołudniowej wycieczki do włoskiej Aosty. Kilka dni przed naszym wyjazdem do Szwajcarii dostałem bowiem „zlecenie” od znanego widzom Eurosportu Piotra Ejsmonta na mały rekonesans po włoskich księgarniach. Piotrek wyposażył mnie w bogatą „listę swych książkowych życzeń”. Niemniej szczerze przyznam, iż nawet bez jego inicjatywy sam skory byłbym sprawdzić co też ciekawego ukazało się na włoskim rynku wydawniczym w czasie gdy wyścig Giro d’Italia świętował jubileusz swego 100-lecia. Okazja była wszak wyborna, gdyż z Les Valettes do Aosty mieliśmy samochodem (jadąc przez tunel) niespełna 70 kilometrów.

 

Czwarty etap alpejski przyszło nam rozpocząć od 3-kilometrowego zjazdu z Les Valettes do Croix czyli południowego przedmieścia znanego nam już bardzo dobrze Martigny. Po drodze mieliśmy przejazd przez krótki tunel, nad którego wlotem i wylotem zdążono już wymalować hasła reklamowe w stylu „Martigny / Verbier miastem etapowym Tour de France”. Ponieważ jako jedyny zatrzymałem się w tym miejscu celem pstryknięcia fotek. Dlatego też do podnóża Les Planches (1411 m. n.p.m.) dojechałem ze stratą minuty czy półtorej przez co następnie musiałem sobie urządzić swego rodzaju górską czasówkę na dochodzenie. Tymczasem wyzwanie czekało nas wszystkich niebłahe. Pewne wyobrażenie o stromym początku tego wzniesienia „złapaliśmy” już wcześniej, patrząc zza okien samochodu, gdy w poprzednich dniach przemykaliśmy nieopodal w drodze do Visp, Vionnaz czy na zakupy w Martigny. Pierwsze 350 metrów na średnim poziomie powyżej 12 %, co ciekawe przedzielone torami górskiego tramwaju. Na trzecim kilometrze jeszcze jeden bardzo stromy odcinek tuż przed wioską Chemin-Dessous. To w tych okolicach dogoniłem Łukasza, zaś chwilę później Jarka. Na czwartym kilometrze podjazdu złapałem też kontakt z Andrzejem i przez jakiś czas jechaliśmy razem, musiałem złapać drugi oddech, albowiem odrabianie początkowych strat zdążyło nadwątlić me siły.

 

Większa część tej wspinaczki prowadziła wąską drogą przez zacieniony las, a jedynie miedzy szóstym a ósmym kilometrem można było się bardziej spocić pośród wystawionej na mocne słońce górskiej polany. Po dziewięciu kilometrach bezlitośnie wymagającej wspinaczki przyszedł w końcu czas na chwilę odpoczynku na kilkuset metrowym odcinku „falsopiano” i na koniec jeszcze kilka serpentyn na poziomie 7-8 %. W obliczu tego co musieliśmy wcześniej przebyć sama końcówka nie mogła nas już niczym zatrwożyć. Wymiary tego wzniesienia mogą zrobić wrażenie tzn. 901 metrów na dystansie 10,25 km ze średnim nachyleniem 8,79 %. Kolarscy kibice mogą żałować, iż włodarze z ASO nie przewidzieli tego rodzaju „przeszkody” na trasie piętnastego odcinka TdF. W mojej ocenie mogłaby ona odegrać równie ważną rolę co Col de Romme na siedemnastym etapie do Le Grand-Bornand. Udało mi się pokonać to wzniesienie w 47 minut i 45 sekund przy średniej prędkości 12,87 km/h i VAM 1132 m/h. Przyznam, iż jeszcze pozytywniej zaskoczył mnie wynik Łukasza, który wspiął się na przełęcz w czasie poniżej godziny. To wszystko pomimo 88 kilogramów wagi, stromego profilu podjazdu i przede wszystkim skromnej ilości treningowych kilometrów. Najwyraźniej mój „szwajcarski wspólnik” rozkręcał się z dnia na dzień.

 

Po tradycyjnej sesji zdjęciowej rozpoczęliśmy zjazd na drugą stronę czyli przez wioskę Vens ku znanemu z wyprawy niedzielnej Sembrancher. Tym razem jednak nie dane nam było wjechać na „bernardyńską” szosę nr 21, ponieważ należało obrać kurs przez Route de Vallee, prowadzącą z lekką tendencją zwyżkową ku położonej na wysokości 820 metrów n.p.m. miejscowości Le Chable. Co tu dużo mówić 8,5-kilometrowy podjazd pod Verbier (1505 m. n.p.m.) okazał się łatwiejszy od zaatakowanej „na świeżości” Les Planches. Tą pierwszą pokonywałem na przełożeniach 39 x 24, a momentami nawet 39 x 27. Tymczasem na Verbier czując się wciąż dobrze uparłem się by jechać możliwie najdłużej z trybem 21. Założenie było ambitne zważywszy, iż mimo względnie łatwego wstępu i zakończenia góra ta „trzyma” na wymagającym poziomie 8,05 %. Udało mi się wytrzymać równe i wysokie tempo dzięki czemu różnicę wzniesień rzędu 685 metrów pokonałem 35 minut i 30 sekund (średnia 16,47 km/h przy VAM 1157 m/h). Wynik bardzo dobry i tym cenniejszy, iż raczej rzadko udaje mi się przejechać obydwie góry dnia na granicy swego maksimum, a przy tym drugą pokonać w stylu jeszcze lepszym od pierwszego „podejścia”. Jak zwykle najbliższy moich osiągów był Andrzej, zaś Łukasz najwyraźniej łapiący formę coraz śmielej zaczął „najeżdżać na pięty” Jarkowi. Po krótkim pobycie w centrum Verbier, noszącym już widoczne znaki lipcowego święta sportu czas było zawrócić o 180 stopni by przez Le Chable, Sembrancher i Bovenier możliwie szybko wrócić na prysznic i obiadek do naszej bazy. Ogółem przejechaliśmy tylko 57 kilometrów, pokonawszy jednak na tak skromnym dystansie łączne przewyższenie blisko 1600 metrów.

 

Po godzinie czternastej syci i umyci wyruszyliśmy w drogę do Włoch. Podjazd pod Wielkiego św. Bernarda samochodem na pewno nie robi tego samego wrażenia co pokonania tej samej trasy siłą swych mięśni. Poza tym postanowiliśmy skorzystać z dobrodziejstwa ludzkiej techniki czyli blisko 6-kilometrowego tunelu przekutego na wysokości około 1900 metrów n.p.m. Ponieważ za ten przejazd przyszło nam zapłacić blisko 30 CHF, więc od razu zdecydowaliśmy, iż wieczorem wrócimy „bez-kosztowo” czyli przez samą przełęcz. Do Aosty dotarliśmy około wpół do czwartej. Najbliższe cztery godziny spędziliśmy na zwiedzaniu tutejszej starówki, chodzeniu po sklepach i rzecz jasna kosztowaniu specjałów włoskiej kuchni. Rekonesans po księgarniach przyniósł mi połowiczny sukces. Co prawda większość książek z listy Piotra dawno już zeszła z półek, lecz udało mi się nabyć pozycje tak cenne jak: „Un secolo di passioni” – oficjalną książkę wydaną na stulecie Giro przez zespół dziennika „La Gazzetta dello Sport”, „Fausto Coppi – Un uomo solo al comando” autorstwa Paolo Alberatiego czy „100 anni di Giro” popełniona przez Piera Bergonziego i Giuseppe Castelnoviego. Tym razem jeszcze wpadłem w te strony dosłownie na moment -„niczym po ogień”. Obiecałem sobie tu jednak wrócić i to już za rok, przynajmniej na kilka dni. Dolina Aosty pozostaje bowiem jedynym z alpejskich regionów Italii, w którym nie miałem jeszcze okazji pojeździć. W drodze powrotnej do Szwajcarii zatrzymaliśmy się na kilkanaście minut w urokliwej górskiej wiosce Saint-Rhemy charakteryzującej się wąskimi uliczkami i domami z kamienia. Na ostatnich kilometrach podjazdu po włoskiej stronie trwały dopiero remonty drogi przeznaczonej na karkołomny zjazd podczas zbliżającego się wielkimi krokami Touru. Gdy o wpół do dziewiątej wjechaliśmy na przełęcz było już szaro i chłodno, stąd z samochodu wysiedliśmy tylko na parę minut. Śpieszyło się nam do bazy, gdyż po dniu pełnym wrażeń czas było odpocząć. Tym bardziej, że nazajutrz czekał nas drugi pod względem długości etap tej wyprawy, „okraszony” aż trzema wzniesieniami.