banner daniela marszałka

Forclaz & Tour de Suisse

Autor: admin o sobota 20. czerwca 2009

Ostatnim dniem mojej drugiej wyprawy szwajcarskiej była sobota 20 czerwca. Nasze lokum w Les Valettes musieliśmy – przynajmniej w teorii –  opuścić do godziny 10:00. Tym samym tego dnia nie mogliśmy sobie pozwolić na wycieczkę rowerową w pełnym wymiarze. Znając regulamin „Les Myosotis” od wielu miesięcy miałem jednak dość czasu by przygotować się na tą okoliczność. Należało jakoś pogodzić konieczność szybkiego wylotu z żądzami kolejnych kolarskich przygód. W jaki sposób? Po pierwsze trzeba było o  dobrą godzinę wcześniej niż zwykle zwlec się z łóżek aby być gotowym ruszenia w drogę już około ósmej rano. Po drugie nawet mimo tak wczesnego wyjazdu nie mogliśmy pojechać na więcej niż 40-kilometrową trasę. Siłą rzeczy ograniczało to nasze sobotnie podboje tylko do jednego wzniesienia i to położonego w najbliższej okolicy. Dlatego właśnie na deser zostawiłem nam podjazd pod przełęcz Forclaz (1527 metrów n.p.m.), zaczynający się na rondzie w Martigny-Croix, ledwie trzy kilometry od naszego domku. Wzniesienie to aż sześciokrotnie występowało na trasie Tour de France. Pięć razy pokonywano je właśnie od naszej wschodniej strony. Z reguły na etapach do słynnego kurortu Chamonix, położonego po francuskiej stronie granicy. Ostatni raz peleton Tour de France był tu w 1977 roku, lecz najsłynniejszy pojedynek odbył się w tych stronach czternaście lat wcześniej. W rolach głównych wystąpili Jacques „Metronom” Anquetil i Federico „Orzeł” Bahamontes. Premię górską wygrał „Baha”, lecz było to dla niego pyrrusowe zwycięstwo, albowiem Francuz wygrał w Chamonix i dzięki bonifikacie odebrał Hiszpanowi prowadzenie w wyścigu.

Ja przebyłem ją w lipcu 2005 roku, lecz z przeciwnej strony i dodatku w wygodnym fotelu pasażera. Takie doświadczenie na niewiele więc mogło mi się teraz przydać. Bardziej przydatna była tradycyjna lustracja profilu podjazdu zaczerpniętego ze znakomitej strony „archivio delle salite d’Europa”. Prowadzonej przez Szwajcarów zresztą, acz z kantonu Ticino. Żółty kolor od podnóża do samego wierzchołka świadczył o  tym, iż łatwo nie będzie. Przede wszystkim nie mogliśmy liczyć choćby na chwilę wytchnienia. Jako się rzekło wczesna pobudka, poranna mobilizacja i start zgodnie z planem o ósmej. Na początek czekały nas trzy kilometry zjazdu, te same co w środę przed wspinaczką pod Les Planches. Jednak tym razem na rondzie w Croix należało skręcić w lewo. Koledzy nieco zdystansowali mnie na zjeździe i z rozpędu rozpoczęli szturm na Forclaz. Tym samym zmobilizowali mnie do szybszego niż trzeba początku. Gdy zaś widzi się przed sobą innego kolarza (bez różnicy: przyjaciela, kolegę, znajomego czy anonima) zawsze człowieka korci by się zmierzyć z takim „zającem”. Rzuciłem się więc w pogoń za nimi, mając Łukasza i Jarka za tzw. „stacje przekaźnikowe” na drodze do najszybciej oddalającego się punktu w postaci Andrzeja. „Wicherka” dogoniłem pod koniec drugiego kilometra wspinaczki czyli w okolicy pierwszego wirażu. Tak długa prosta na samym początku wzniesienia przypomniała mi preludium do kultowej góry L’Alpe d’Huez, która trzykrotnie „podcinały mi nogi” na finiszach La Marmotte czy L’Etape du Tour.

Przez kilka następnych kilometrów jechaliśmy zmieniając się na prowadzeniu. Do czasu gdy większe doświadczenie nieznacznie zatriumfowało nad młodzieńczą fantazją. Wspinaczka zajęła mi 53 minuty i 15 sekund co przełożyło się na średnią prędkość 14,64 km/h. Wiedząc, że to równy i co istotne dość stromy podjazd liczyłem, że uda mi się może wykręcić VAM na poziomie 1200 m/h. Warunki ku temu były dogodne tzn. 1028 metrów przewyższenia na 13 kilometrach dające średnie nachylenie rzędu 7,9 %. Szybki początek, współpraca ze strony Andrzeja i koncentracja na utrzymaniu możliwie wysokiego rytmu to wszystko pomogło w uzyskaniu dobrego wyniku. Niemniej upragniona” bariera mych prywatnych możliwości nie padła. Mój wskaźnik VAM na tej górze wyniósł 1158 m/h. Aby złamać pułap „1200” musiałbym pojechać prawie dwie minuty szybciej. Co prawda udało mi się tego dokonać już na Balmbergu, lecz wówczas swe siły wystarczyło rozłożyć ledwie na pół godziny.

Na przełęczy mimo wczesnej pory wiele się działo. Niemały ruch samochodowy, grupki turystów wyruszające na piesze wycieczki po okolicznych górach i w końcu „pracowity” helikopter obniżający lot co 5-10 minut po kolejny ładunek. Nie doczekaliśmy się na przyjazd Łukasza, a chcąc nie chcąc musieliśmy szybko wracać. Na zjeździe minęliśmy chyba ze trzydziestu naszych naśladowców. Dzień dopiero się zaczynał i coraz liczniejsze grupki kolarskich amatorów korzystając ze słonecznej aury szturmowały Forclaz. Wydawało mi się, że długie proste skłonią mnie tu do szybszej jazdy, ale jakoś nie potrafiłem podjąć ryzyka przez co Jarek i Andrzej co chwilę znikali mi z oczu. Na jednym z przystanków spotkaliśmy naszych rodaków podziwiających przepiękne widoki. Przed końcem zjazdu warto było się ponownie zatrzymać by „strzelić fotki” na rozległą dolinę Rodanu. Po zjeździe czekał nas jeszcze krótki i łagodny podjazd do Les Valettes. Nasz sobotni wypad ograniczył się zatem do skromnych 34 kilometrów. Tym samym moje Tour de Romandie zamknęło się liczbą 788 kilometrów o łącznym przewyższeniu ponad 17.100 metrów – pagórków nie wliczając.

Oczywiście nie udało nam się wymknąć z „Les Myosotis” o umówionej porze. Wszak trzeba było: wziąć prysznic po treningu, zjeść drugie śniadanie przed długą podróżą, spakować się i w końcu uprzątnąć nieco „obejście” by nie pozostawić po sobie złego wrażenia. Ostatecznie opuściliśmy naszą alpejską bazę około południa. Pożegnaliśmy się z Jarkiem, który udał się na peron w Bovenier. Czekała go podróż do Genewy, a że wylot miał dopiero w niedzielę to pokręcił jeszcze trochę po szwajcarsko-francuskim pograniczu.  Nas czekało wkrótce męczące 1700 kilometrów w samochodzie. Nie od razu jednak, bowiem wcześniej postanowiliśmy wrócić do Crans-Montana. Tym razem po to by zobaczyć w akcji prawdziwych asów, na mecie przedostatniego etapu Tour de Suisse. Niebiosa dla herosów były znacznie bardziej łaskawsze niż dla nas 24 godziny wcześniej. Organizacja jak należało oczekiwać od Szwajcarów bardzo sprawna, a przy tym mimo sporej rangi zawodów atmosfera bardziej wyluzowana i familijna niż na naszym Tour de Pologne.

Od strony sportowej wyścig został zdominowany przez Team Colombia i Saxo Bank. Nie inaczej było na „naszym” etapie. W Montanie jako pierwszy finiszował Niemiec Toni Martin, zaś faworyt gospodarzy Fabian Cancellara, przy wydatnej pomocy swych kolegów z drużyny nie dał się zgubić góralom. Trzeba powiedzieć, że wyścig został ułożony pod predyspozycje „Spartakusa”. Organizatorzy wyścigu nie przygotowali żadnego prawdziwie królewskiego etapu. Najtrudniejsze premie górskie czyli św. Gottard i Lukmanier ustawiono w pierwszej części etapów. Natomiast teoretycznie najtrudniejszy z finałowych podjazdów tzn. Crans-Montana pojechano od strony Sionu przez Botyre i Vens. Prze to miał on aż 25 kilometrów i był na tyle wypłaszczony, iż trudniej było urwać tak znakomitego tempowca jak Cancellara. Na podium w Montanie żółtą koszulkę odebrał co prawda prowadzący od kilku dni Słoweniec Tadej Vajlavec, lecz wobec minimalnej przewagi, w obliczu 39-kilometrowej czasówki wokół Berna był skazany na pożarcie przez szwajcarskiego Niedźwiedzia.

Po sportowych emocjach około osiemnastej przyszło nam się ewakuować z Montany. Nie chcąc po raz wtóry przemierzać drogi do Martigny wybraliśmy wariant wschodni, poniekąd sentymentalny. Na początku czekał nas bowiem przejazd przez Ulrichen, przełęcz Grimsel, Meiringen, przełęcz Brunig – jednym słowem rewiry mi i Łukaszowi dobrze znane z ubiegłorocznej, pierwszej wyprawy szwajcarskiej. Dalej zaś drogą przez Zurych i Schaffhausen wydostaliśmy się ze Szwajcarii nie bez małej kontroli ze strony nadgorliwego niemieckiego pogranicznika. W taki oto sposób przy nieocenionej pomocy Łukasza i w zacnym towarzystwie Piotrka, Andrzeja i Jarka – w dwóch ratach (sierpień 2008 i czerwiec 2009) zdobyłem niemal każdą ciekawszą górę w Kraju Helwetów. Na swym „szwajcarskim koncie” zebrałem wrażenia z 33 wzniesień, przy okazji doświadczając trudów morderczego wyścigu Alpenbrevet Gold. Niemniej bogactwo ciekawej oferty dla amatorów rowerowej rozrywki w krajach alpejskich jest wręcz niezmierzone. Dlatego i moją listę można by znacząco poszerzyć. Po głowie chodzą mi jeszcze: Flumserberg na wschodzie, Malbun z Liechtensteinu czy Monte Generoso górujące nad Mendrisio. Jednak te atrakcje zostawiam sobie na dalszą przyszłość do ewentualnego zahaczenia podczas wypadu do zachodniej Austrii czy na szlaku do Italii.