banner daniela marszałka

Croix-Fry, Colombiere & Aravis

Autor: admin o niedziela 12. lipca 2009

Po wielogodzinnej podróży samochodem postanowiliśmy zdrowo się wyspać i nie śpieszyć zbytnio z przygotowaniami do pierwszego z alpejskich etapów. Jego program zakładał „zdobycie” położonych w Górnej Sabaudii przełęczy: Croix-Fry oraz Colombiere. Natomiast jeśli wystarczyłoby nam sił i chęci to również wjechanie na przełęcz Aravis. Wobec takich planów na miejsce startu wybrałem górską stację La Clusaz położoną na wysokości 1040 metrów n.p.m., około 30 kilometrów na wschód od Annecy. Według internetowego przewodnika firmy Michelin jadąc przez Albertville, Ugine i Flumet oraz wspomnianą Col des Aravis z naszej bazy w Saint-Helene-sur-Isere do La Clusaz mieliśmy 52 kilometry, począwszy od Ugine po krętych i wąskich szosach w górskim terenie. Ruszyliśmy około jedenastej i na miejscu byliśmy wczesnym popołudniem. Pozostawało znaleźć miejsce do parkowania, zdjąć rowery z dachu samochodu oraz przyszykować się do jazdy pod względem odzieżowo-spożywczym.

Od tego momentu Basia miała przynajmniej 4 godziny czasu na zwiedzanie miasteczka i okolicznych gór, z wykorzystaniem któregoś z rozlicznych wyciągów. My zaś ruszyliśmy do boju ze wspomnianymi przełęczami i rzecz jasna własnymi słabościami. Łatwy początek tego etapu miał nam pozwolić na miękkie wejście we właściwy rytm. Pierwsze 12 kilometrów wiodło przez Saint-Jean-de-Sixt do wioski Thones położonej na wysokości ledwie 626 m. n.p.m., a więc dobre 400 metrów niżej niż La Clusaz. Ponieważ zapomniałem o ustawieniu właściwej wysokości bezwzględnej mój licznik „wystartował” z poziomu Górnego Sopotu. W tej sytuacji zanim dotarlibyśmy do Thones w teorii znalazłbym się w depresji równie głębokiej co dno Morza Martwego. Trzeba było na chwilkę przystanąć i wstukać prawidłowe parametry. Potem zjechaliśmy  już gładko do najniższego punktu naszej rowerowej pętli, zatrzymując się raz jeszcze przed samym Thones celem załatwienia naglącej potrzeby fizjologicznej, aby nie wwozić zbędnych płynów pod najbardziej strome z trzech czekających wzniesień. Po wyjechaniu z wioski w kierunku południowym czekał nas jeszcze tylko jeden „luźny” kilometr, po czym znak wskazujący kierunek ku wiosce Manigod „zaprosił nas” do skrętu w lewo i rozpoczęcia wspinaczki pod Col de la Croix-Fry (1467 m. n.p.m.).

Od samego początku wzniesienia jechaliśmy osobno, gdyż Darek niczym diesel lubi stopniowo się rozpędzać i znając swój organizm od naukowej podszewki wie jak najlepiej zaprząc go do sportowego wyczynu. Ja ruszyłem jak zwykle pełen entuzjazmu, acz nie przesadnie szybko mając właściwy respekt przed tą górą. Czekało nas bowiem ponad 11 kilometrów momentami trudnej wspinaczki o przewyższeniu 769 metrów przy średnim nachyleniu 6,75 %. Na początek solidne 3,5 kilometra o średnim nachyleniu 7,2 %. Potem odpoczynkowy odcinek półtora kilometra przed wspomnianą wioseczką. Niemniej za Manigod trzeba już było mocniej depnąć w pedały, bowiem stromizna drogi nie rzadko przekraczała 10 %, by na początku ósmego kilometra dojść do wartości 13 %! Cały ten 3-kilometrowy fragment podjazdu miał zaś średnie nachylenie 8,7 %. Po takiej atrakcji ostatnie 3,5 kilometra o średniej stromiźnie 6,9 %, aczkolwiek nie należące do łatwych były okazją do złapania swojego rytmu i wdrapania się z klasą na sam szczyt. Wspinaczka o długości 11,38 kilometra zajęła mi w sumie 43 minuty i 54 sekund co oznaczało średnią prędkość 15,553 km/h i VAM na poziomie 1051 m/h. Darek na tej górze uzyskał czas 48 minut i 28 sekund. Gdy rozgrzany podjazdem stanąłem na przełęczy to mimo przyjaznej temperatury 25 stopni złapał mnie silny atak kaszlu będący dobitnym świadectwem nie zaleczonego przeziębienia. Miał mnie on zresztą później prześladować niemal na każdej przełęczy podczas pierwszych dni wyprawy, acz szczęśliwie z czasem zanikł zwalczony lekarstwami poleconymi przez „triumwirat pielęgniarek” z gdańskiego KRS. Po około 20-minutowym postoju na górze przyszedł czas na 7-kilometrowy zjazd do La Clusaz, w końcówce przebiegający po drodze łączącej tą miejscowość z przełęczą Aravis. Zjazd niezbyt długi czy stromy i w ogóle nieszczególnie szybki. Ot po prostu chwila zasłużonej frajdy po trzech kwadransach mozolnej wspinaczki.

Po domknięciu 33-kilometrowej pętli wokół La Clusaz przystanęliśmy na kilka minut przy samochodzie by uzgodnić z Basią dalszy „program zawodów”. Następnie już po raz drugi tego dnia udaliśmy się w kierunku Saint-Jean-de-Sixt, lecz tym razem szlakiem szarży Piotra Ugriumowa (z Tour de France 1994) skręciliśmy ku Le Grand-Bornand, stacji która za 10 dni gościć miała uczestników „Wielkiej Pętli” na mecie najtrudniejszego, siedemnastego etapu. Dla nas widok kościoła w centrum tej miejscowości oznaczał jednak nie koniec zjazdu, lecz początek blisko 12-kilometrowego podjazdu pod Col de la Colombiere (1613 m. n.p.m.). Nie dać się ukryć, iż od zachodniej strony jest on znacznie łatwiejszy niż jego wschodnie oblicze, które profesjonalistom przyszło forsować w 2007 czy 2009 roku. Pierwsze 9 kilometrów to całkiem przyjemny odcinek o średnim nachyleniu 5,3 %. Po drodze przejazd przez wioskę w typowo sabaudzkim stylu czyli Le Chinaillon. Dopiero ostatnie 3 kilometry stanowią trudniejsze wyzwanie przy średnim nachyleniu 7,1 %. Najtrudniejszy był zaś ostatni kilometr, gdzie około 150 metrów przed przełęczą nachylenie przekracza nawet 11 %. Większą część tego wzniesienia przejechaliśmy zgodnie. Parę kilometrów przed szczytem z lekka osłabł, zaś w końcówce sam przycisnąłem „chcąc być pewien maksymalnej liczby punktów” na tej premii górskiej pierwszej kategorii. Wspinaczka o długości 11,9 kilometra i 653 metrach przewyższenia zabrała mi 41 minut i 13 sekund co oznaczało średnią prędkość 17,323 km/h, lecz VAM dość skromny  950 m/h, zrozumiały wobec średniego nachylenia tej góry tzn. 5,48 %.  Darek jak wspomniałem dzielnie deptał mi po piętach, bo wykręcił czas 42 minuty i 3 sekundy. Po wizycie na tej zatłoczonej przełęczy wykonaliśmy manewr „w tył zwrot” i przecierając szlak „profim” zjechaliśmy do Le Grand-Bornand. Na zjeździe podłączyliśmy się pod 3-osobowy, mieszany oddział turystów, którzy na swych trekkingowych rowerkach śmigali na tyle zgrabnie, iż nie było potrzeby ich wyprzedzać.

Po zjeździe przystanęliśmy na kilka minut w Le Grand-Bornand, po czym jeszcze przed Saint-Jean-de-Sixt przyszło nam zacząć, zrazu łagodny podjazd pod Col des Aravis (1486 m. n.p.m.). Trzeba przyznać, iż wzniesienie to było najłatwiejszym do przełknięcia spośród trzech dań w naszym pierwszym menu. W sumie tylko 555 metrów przewyższenia do pokonania na dystansie 11,63 km czyli przy średnim nachyleniu 4,8 % i nie budzącym lęku maximum niespełna 9 %. Udało mi się na tyle sprytnie zaprojektować trasę pierwszego etapu, iż na początek czekała nas „rasowa jedynka” czyli zachodnia Croix-Fry, potem „jedynka z lekka naciągana” tzn. zachodnia Colombiere i na koniec „typowa dwójka” czyli północna Aravis. Solidnie przygotowanemu amatorowi to ostatnie wzniesienie nie powinno sprawiać większych problemów. Choć oczywiście skala trudności wzrasta w razie konieczności uporania się nie tylko górą,  ale i rywalami (na wyścigu) czy sforsowania takiego podjazdu po pewnym dystansie i z dwoma trudniejszymi wzniesieniami w nogach (jak w naszym przypadku). Zaczęliśmy podjazd wspólnie, lecz rozdzieliliśmy się dość szybko na zatłoczonych ulicach La Clusaz. W końcówce wspinaczki temperatura siadła do 20 stopni ponieważ zaczął siąpić deszczyk. Wdrapanie się na Aravis dzielącą dwa sabaudzkie departamenty zajęło mi 39 minut i 12 sekund przy średniej prędkości 17,801 km/h oraz VAM adekwatnym do marnej stromizny czyli 851 m/h.  Dario dołączył do mnie po trzech minutach wspinając się przez 42 minuty i 13 sekund. Na przełęczy ruch był jeszcze większy niż na Colombiere. Okoliczne restauracje nie narzekały na brak gości. Szczęśliwie deszcz nie poszedł za ciosem i do La Clusaz zjechaliśmy w stanie z lekka zwilżonym. W sumie przejechaliśmy 81,5 kilometra z łącznym przewyższeniem 2040 metrów. Aby urozmaicić sobie drogę powrotną do Saint-Helene-sur-Isere wybraliśmy szlak przez Thones, Serraval i Faverges co umożliwiło nam złożenie krótkiej wizyty w Abbaye de Tamie tzn. Opactwie Cystersów położonym na wzgórzach po północnej stronie rzeki Izery.