banner daniela marszałka

Joux-Plane & Avoriaz

Autor: admin o poniedziałek 13. lipca 2009

W poniedziałek 13 lipca mieliśmy do przeprowadzenia ambitną operację na „biegunie północnym” naszej francuskiej wyprawy. Zadanie jakie przed nami postawiłem okazało się trudniejsze do wykonania niż wskazywały na to papierowe dane z wykresów i tabelek. Głównymi atrakcjami drugiego etapu miała być stroma wspinaczka pod przełęcz Joux-Plane oraz podjazd do stacji górskiej Avoriaz via przełęcz Joux-Verte, oba poprzedzone niewielkim i w sumie łatwym wzniesieniem Les Gets. Za bazę wypadową posłużyć nam miała Morzine, stacja położona ledwie 30 kilometrów od południowego brzegu Jeziora Genewskiego. Taka lokalizacja poniedziałkowej trasy zmuszała nas do zrobienia najdłuższego w pierwszym tygodniu transferu samochodowego. Dystans między Saint-Helene-sur-Isere a Morzine wynosi równo 100 kilometrów i przemierzyć je trzeba w zdecydowanej większości po górskich drogach Górnej Sabaudii co przekłada się na bite dwie godziny jazdy autem. Początkowo tak jak w niedzielę przez Albertville oraz Ugine, lecz we Flumet tym razem trzeba było pojechać prosto na Megeve, Sallanches i Cluses, by następnie przez Taninges dotrzeć do Morzine. Na miejscu byliśmy w samo południe, wyjechawszy z naszej bazy noclegowej około godziny dziesiątej. Pogoda nam dopisywała, na mój gust aż za bardzo. Do boju ruszyliśmy przy temperaturze 29 stopni.

Wyjechaliśmy z miasteczka w kierunku zachodnim, rozpoczynając pierwszą wspinaczkę już po pięciuset metrach.  Po chwili dobiliśmy do ruchliwej drogi nr 902 stanowiącej część słynnego szlaku „La Route des Grandes Alpes” wiodącego z północy na południe przez całą długość francuskich Alp od Thonon-les-Bains do Nicei. Podjazd pod Les Gets (1163 m. n.p.m.) przejechaliśmy rozgrzewkowym tempem, w czasie niespełna 18 minut. O górce tej niewiele da się powiedzieć. Licznik pokazał mi przewyższenie ledwie 175 metrów na dystansie 5,54 km co daje temu wzniesieniu średnie nachylenie ledwie 3,15 %. Sytuacja wygląda zgoła inaczej dla śmiałków forsujących tą przełęcz od strony południowej. Wówczas trzeba pokonać 523 metry różnicy wzniesień na 12 kilometrach z Taninges do Les Gets. Nic dziwnego, że taki podjazd na trasie górskiej czasówki z TdF 1994 zasłużył sobie na miano premii drugiej kategorii. My mieliśmy przyjemność zjechać tym odcinkiem drogi. Kończąc zjazd w Taninges od razu trzeba było wykonać skręt w lewo i wbić się na drogę wiodącą ku Samoens, doliną rzeczki Giffre. Ten niespełna 10-kilometrowy odcinek był niemal płaski tzn. z minimalną tendencją zwyżkową na poziomie 0,8 %. Jechaliśmy w oszczędnym tempie niespełna 30 km/h, lecz siły które staraliśmy się zachować na Joux-Plane i tak wysysało z nas słońce. Temperatura powietrza na tym odcinku nie schodziła poniżej 31 stopni, przez moment sięgając nawet 33.

Po dojechaniu do Samoens musieliśmy się rozejrzeć za jakimś znakiem wskazującym drogę ku Joux-Plane (1691 m. n.p.m.). Wersje pokonania tego wzniesienia są aż cztery. Wszystkie opcje różnią się początkiem, zaś zbiegają się w jedną „jedynie słuszną” drogę tuż przed najbardziej stromym fragmentem podjazdu zwanym La Combe Emeru. Wydaje mi się, że udało nam się znaleźć i przemierzyć wariant trasy znany z tras Tour de France. Wedle terminologii używanej na kultowej stronie „archivio salite” jest to opcja nr 2, na której 989 metrów przewyższenia trzeba pokonać w 11,6 kilometra (według mojego licznika było 11,71 km) co daje wysoką jak na francuskie standardy średnią ponad 8,5 %.  Wspomnę jednak, że mój CICLO-altimetr jak zwykle złośliwie zaniżył istotne dane i pokazał przy tej okazji przewyższenie ledwie 935 metrów. W ostatniej dekadzie ta góra „poza kategorią” była świadkiem m.in. kryzysu głodowego Lance’a Armstronga (TdF 2000) i pamiętnego rajdu Floyda Landisa (TdF 2006). Tu nie ma żartów. Już pierwszy kilometr z maksimum sięgającym 15 % może ściąć z nóg. Na następnych czterech kilometrach wiodących przez osady Plan Praz i Cessonex droga trzyma się na poziomie poniżej 10 %. Niemniej chwilę po wspomnianym połączeniu wszystkich ścieżek znów robi się niewesoło. Trzeba się zmierzyć z najtrudniejszym fragmentem całego wzniesienia, który ma aż 16 % i przy naszej opcji wspinaczki znajdował się w punkcie oddalonym 6,3 km od podnóża. Po przebyciu tego „piekiełka” do przełęczy zostaje 5,4 kilometra i jak wynika z odczytu mego licznika na tym odcinku jeszcze 10-krotnie stromizna podjazdu „skakała” powyżej 10 %. W swej górnej części droga ku Joux-Plane w odróżnieniu od dolnej połówki wije się przez las, ale większej ochrony przed palącym słońcem i tak nie znalazłem. Nawet na samej przełęczy mimo poważnej wysokości i oczka wodnego temperatura utrzymywała się na poziomie 27 stopni. Wspinaczka zajęła mi 53 minuty i 6 sekund przy średniej prędkości 13,231 km/h i VAM 1117 m/h. Natomiast Darek na pokonanie tej góry potrzebował zaś 1 godziny 1 minuty i 24 sekund.

Po wjechaniu na przełęcz około ośmiu minut przyszło mi czekać na Darka, po czym po krótkiej sesji fotograficznej udaliśmy się w dalszą drogę. Podjazd pod Joux-Plane jest o tyle specyficzny, iż nie ma tu natychmiastowego zjazdu na drugą stronę. Na górze trzeba przebyć swego rodzaju „siodełko” najpierw 2,1 kilometra ze spadkiem terenu o 63 metry, a następnie pokonać 600-metrową „hopkę”, na której odzyskujemy 33 metry wysokości. Dopiero wówczas można się żwawiej puścić w dół ku Morzine. Ten niespełna 8-kilometrowy zjazd jest dość niebezpieczny, o czym przekonał się we wspomnianym 2000 roku Roberto Heras, tuż przed miastem lądując na barierkach. Droga jest wąska i kręta, a przy tym momentami bardzo stroma – max. 13,5 %. Trzeba bardziej niż zwykle uważać na zakrętach i nie sposób było się zdrowiej rozpędzić. Do tego jeszcze zaczęła się plątać między nami grupa chłopaczków na rowerach do downhillu, którzy jakkolwiek nie byli w stanie zjeżdżać szybciej od nas to robili na drodze niemało zamieszania. Po niespełna 51 kilometrach oraz dwóch i pół godzinach jazdy stanęliśmy na kilka minut odpoczynku przy samochodzie. Potem ruszyliśmy w kierunku wschodnim ku Avoriaz. Początek był dość łatwy i szybki, ale po przeszło dwóch kilometrach podjazdu ogarnęło mnie zwątpienie czy dobry szlak wybrałem. Krótka rozmowa z miejscowym człowiekiem wyprowadziła mnie z błędu. Okazało się, że jestem na drodze do stacji kolejki górskiej, zaś chcąc dotrzeć do Avoriaz jakiś kilometr wcześniej powinienem był na rondzie skręcić w lewo. Zawróciłem więc, po drodze zgarniając jadącego moim mylnym tropem Darka.

Zjechaliśmy, więc do owego ronda i zaczęliśmy wspinać się od nowa.  Z tego miejsca do Avoriaz (1800 m. n.p.m.) brakowało nam jeszcze przeszlo 12 kilometrów. Cóż można powiedzieć o tym wzniesieniu? Po prostu typowa „jedynka”. Począwszy od Morzine trzeba pokonać solidne przewyższenie rzędu 840 metrów na dystansie 14 kilometrów czyli przy umiarkowanym średnim nachyleniu 6 %. Momentami bywa jak ostro, przede wszystkim na trzecim i czwartym kilometrze od ronda gdzie stromizna dwukrotnie dochodziła do poziomu 11,5 %. W sumie jednak żadna rewelacja. Wspomniana już przeze mnie strona „archivio salite” wycenia ten podjazd na 89,12 punkta w swej skali. Taka nota nie rzuca na kolana. Dość powiedzieć, że w czasie całej wyprawy pokonałem jedenaście wzniesień o skali trudności ponad 100 punktów, zaś przejechany chwilę wcześniej Joux-Plane zasłużył sobie u autorów stronki na  wartość 127,54 punkta. Tym niemniej raz jeszcze okazało się, że teoria może mocno rozjechać się z praktyką. Bywa, że bardzo stromy lub wyjątkowo długi podjazd najwyższej kategorii uda się pokonać całkiem dziarsko, a innym razem z uwagi na zmęczenie wyścigiem czy zaniedbanie odżywiania, daleko bardziej zmorzy nas nieszczególnie groźna góra pierwszej czy drugiej kategorii. Tym razem „gwoździem do naszej trumny” była najpewniej wysoka temperatura. Temperatura w Morzine wynosiła już 35 stopni i blisko Joux-Verte spadła ledwie do 29. W tych warunkach chyba za mało wzięliśmy do picia. Analizując wykres z licznika widzę dziś, iż zapasów energii starczyło mi z grubsza na 40 minut wspinaczki w ciągu, których pokonałem 9 kilometrów ze średnią prędkością 13,7 km/h. Ostatnie 1700 metrów przed Joux-Verte to już była „istna Golgota”, tym większa, iż droga na tym odcinku znów nieco się wypiętrza – średnio 7,5 %, max. 10 %. Oczywiście nie chciałem dać za wygraną i postawić stopę na asfalcie. A już na pewno nie na tak przeciętnej w swym mniemaniu górze. Niejako na oparach energii i resztkach silnej woli postanowiłem przynajmniej dowlec się do przełęczy Joux-Verte (1760 m. n.p.m.). Wspomnianą końcówkę pokonałem już na wpółprzytomny przy średniej prędkości 11,6 km/h.

Teoretycznie mijając Joux-Verte powinienem przyśpieszyć i żwawo śmignąć do samego Avoriaz. Wszak kolejne półtora kilometra miało już marne nachylenie niespełna 2,7 %. Jednak będąc na skraju wyczerpania nie było mi to w głowie. Niczym strudzony wędrowiec na pustyni znalazłem swoją oazę, a była nią restauracja na przełęczy. Szczęśliwie miałem z sobą 10 Euro i nie zważając na wybujałe ceny serwowanych tam gazowanych soczków zamówiłem zrazu dwa, a potem jeszcze jeden dla Darka. Przez chwilę miałem dość roweru. Suche dane nie oddają skali porażki. Na odcinku od ronda do Joux-Verte pokonałem 755 metrów przewyższenia na dystansie 10,73 km przy średnim nachyleniu 7,03 % – wszystko to w czasie 48 minut i 44 sekund. Co oznaczało średnią prędkość 13,210 km/h i VAM na poziomie 929 m/h. Po  niespełna dziesięciu minutach – z czasem 58 minut i 27 sekund – nadjechał niemal równie umordowany Dario. Mój kolega jadąc w swoim transie wolał mieć tą katorgę czym prędzej za sobą. Udało mi się go jednak skłonić do postoju, kusząc buteleczką orzeźwiającego napoju. Po kilkunastu minutach spokojnie dokręciliśmy ostatni kawałek podjazdu do samej stacji Avoriaz, której styl architektoniczny zrobił na nas raczej przygnębiające wrażenie. Na koniec niejako w nagrodę za przeżyte męki czekał nas zjazd, przyjemny bo bezpieczny, na którym zdążyłem się rozwinąć do prędkości 63 km/h. Do Morzine zjechaliśmy około siedemnastej po przebyciu łącznie 82 kilometrów i 2086 metrów przewyższenia. Czekała nas jeszcze 100-kilometrowa droga do Saint-Helene-sur-Isere, tym dłuższa że kilkadziesiąt minut zajęło nam tankowanie i zakupy w hipermarkecie w Cluses. Późnym wieczorem na drodze nr 212 przed Megeve zdołaliśmy jeszcze strzelić parę fotek pokrytej wiecznym śniegiem Mont Blanc. Niestety było już za późno na wypad do Saint-Gervais gdzie można by z lepszej perspektywy obejrzeć górę zwaną przez wielu „Dachem Europy”.