banner daniela marszałka

Roselend & Les Arc 2000

Autor: admin o środa 15. lipca 2009

W środę 15 lipca ponownie udaliśmy się w głąb Vallee de la Tarentaise. Tym razem jednak zapuściliśmy się do samego jej końca. Naszą bazą wypadową do czwartego etapu miało być bowiem Bourg-Saint-Maurice, największa miejscowość w górnej części tej doliny. Sześć dni później to ledwie 8-tysięczne miasteczko skupiło na sobie uwagę całego kolarskiego świata, występując w roli gospodarza mety szesnastego etapu TdF. Ten trans-graniczny odcinek pod wezwaniem św. Bernarda wiódł ze szwajcarskiego Martigny do Włoch przez przełęcz Grand Saint-Bernard i następnie do Francji przez przełęcz Petit Saint-Bernard. Niestety zwycięzca tego etapu Bask Mikel Astarloza z Euskaltel okazał się być dopingowiczem. Tymczasem dwaj amatorzy z Trójmiasta o „chlebie i wodzie” czy raczej „na bazie ryżu, makaronu, batonów oraz isostaru” zamierzali zdobyć trzy poważne wzniesienia, z których każde zaczynało swój bieg we wspomnianym grodzie św. Maurycego. Basia została tego dnia w Saint-Helene-sur-Isere opiekując się naszym tymczasowym gospodarstwem i szukając okazji do zażycia odrobiny kąpieli słonecznych. My zaś kwadrans po dziesiątej ruszyliśmy ku Bourg Saint-Maurice. Do pokonania samochodem mieliśmy 62 kilometry, przy czym połowę tego dystansu po autostradzie A-90. Dojazd przebiegł więc sprawnie, acz pod koniec w niewesołych nastrojach. W drodze powitał nas deszcz, lecz na szczęście jak się wkrótce okazało przelotny.

Około jedenastej wypakowaliśmy się na Avenue Antoine Borrel, w miejscu znanym mi z ostatniego dnia wyprawy z 2005 roku. Start mieliśmy wspólny, lecz plany na ten dzień rozbieżne. Ponieważ przed czterema laty w towarzystwie Piotra Mrówczyńskiego wspiąłem się już na niebotyczną Col de l’Iseran (2770 m. n.p.m.) nie miałem zamiaru wybierać się na tą najwyższą w okolicy, a drugą we Francji przełęcz. Niemniej gorąco poleciłem ten podjazd uwadze mego kolegi. Darek miał już na swym koncie Col du Galibier przejechaną na trasie La Marmotte w 2006 roku. Natomiast ta wyprawa dawała mu  okazję do zaliczenia dwojga najwyższych wzniesień spośród francuskich „drapaczy chmur” czyli l’Iseran oraz Bonette. Ja zaś zgodnie ze swą koncepcją szukania nowych wyzwań postanowiłem rzucić wszystkie siły na podjazdy pod przełęcz Cormet de Roselend (1967 m. n.p.m.) oraz wspinaczkę do stacji górskiej Arc 2000 położoną na wysokości 2130 metrów n.p.m. Jednym słowem czekały mnie tego dnia dwie premie górskie pierwszej kategorii, zaś Darka jedno bardzo długie wzniesienie najwyższej klasy. Kwadrans po jedenastej każdy z nas ruszył w swoją stronę tzn. ja w kierunku północno-zachodnim, on zaś na południowy-wschód ku miejscowości Seez drogą ku Val d’Isere.

 

Przeszło 19-kilometrowy podjazd pod Roselend podzielić można na pięć części o zmiennym stopniu trudności. Pierwsze 2,2 kilometra umiarkowanie trudne o średnim nachyleniu 5,7 %, na których minąłem wioskę Chattelard, nad którą górują resztki starej wieży. Nieco dalej mogłem się rozpędzić do 27 km/h. Kolejny odcinek o długości 1,9 kilometra stwarzał okazję do szybszej jazdy z uwagi na stromiznę ledwie 2,3 %. Niemniej na początku piątego kilometra skończyła się ta zabawa. Teraz czekał mnie bodaj najtrudniejszy fragment wzniesienia czyli 6,2 kilometra o średnim nachyleniu 7,4 % z maximum sięgającym aż 13 % po przejechaniu 9,3 km od Bourg-Saint-Maurice. Po drodze minąłem osadę Bonneval,  za którą przyszło mi się zmierzyć z serią bardzo gęsto usianych serpentyn. Ta faza podjazdu skończyła się około 9 kilometrów przed szczytem w miejscu zwanym Cret Bettex. Szczęśliwie kolejne 2,8 kilometra w dużej mierze ciągnące się wzdłuż Potoku Lodowcowego (Torrent des Glaciers) dały okazję do kolejnego wytchnienia. Dzięki średniemu nachyleniu tylko 3,2 % mogłem się tu rozpędzić do 29 km/h, jednocześnie oszczędzając siły na ostatnią fazę wspinaczki. Rozpoczęła się ona od skrętu w lewo, tuż przed wiodącym na wprost zjazdem ku wiosce Les Chapieux. Do przejechania pozostało mi 6,1 kilometra o średnim nachyleniu 6,6 % najpierw zboczem góry, zaś następnie wśród alpejskich łąk z widokiem na kilka porzuconych domostw. Ostatnie dwa kilometry wiodły w terenie otwartym i po raczej kiepskiej nawierzchni. Wspinaczka zajęła mi 1 godzinę 9 minut i 35 sekund przy prędkości 16,581 km/h i VAM 995 m/h. Całkiem przyzwoicie jak na podjazd o umiarkowanej stromiźnie 6 % wobec 1154 metrów przewyższenia i 19,23 km długości.

 

Wobec wcześniejszych opadów deszczu powietrze było rześkie. Na przełęczy „tylko” 16 stopni wobec czego należało wyjąć z kieszonek to i owo odzienie, przynajmniej na pierwszą fazę zjazdu. Głównym zadaniem jakie sobie postawiłem podczas drogi powrotnej było odnalezienie miejsca, w którym przed trzynastu laty podczas etapu TdF do Les Arc runął w przepaść Johan Bruyneel. Okazało się, iż ów „zakręt śmierci” znajduje się we wspomnianym Le Bettex. Tamże kolarscy kibice na niskim murku oddzielającym drogę od stromego zbocza góry(szczęśliwie porośniętego krzakami) żółtą farbą wymalowali imię Belga cudownie ocalonego przez Opatrzność. Gdy po paru jeszcze przystankach dotarłem do Bourg-Saint-Maurice dochodziło już wpół do drugiej i powietrze w dolinie ociepliło się do 26 stopni. Dlatego przed wyruszeniem na drugą stronę miasta ku Les Arcs postanowiłem zatrzymać się przy samochodzie by zostawić parę zbędnych ciuchów. Począwszy od nawrotu na Cormet de Roselend jechałem po trasie owego etapu „Wielkiej Pętli” z 1996 roku, który przeszedł do historii nie tylko z uwagi na dramatyczny, lecz mało groźny w skutkach upadek Bruyneela. Kilkadziesiąt minut później już na podjeździe do Arc 1600 kolarski świat przeżył jeszcze większy szok, gdy po ataku Francuza Luca Leblanca od grupy liderów odpadł Miguel Indurain. Baskijski mistrz miłościwie panujący peletonowi TdF przez pięć ostatnich edycji tego wyścigu! To był początek końca ery „Króla Miguela”, który co prawda odgryzł się jeszcze rywalom na olimpijskiej czasówce w Atlancie, lecz z końcem sezonu 1996 zakończył bogatą karierę, po wcześniejszym wycofaniu się na trasie wrześniowej Vuelty.

 

Mając już na rozkładzie podjazdy do La Plagne i Courchevel (oba poznane w zamierzchłym 2005 roku) przed tegorocznym wyjazdem do Francji chciałem zdobyć całą piątkę tourdefransowych wzniesień, które biorą swój początek w Dolinie Tarentaise. Dzień wcześniej dodałem do tego grona Val Thorens, lecz nie chcąc przesadzać z długością trzeciego etapu odpuściłem sobie wspinaczkę do Meribel, gdzie Tour gościł w 1973 roku. Niemniej z uwagi na wyżej opisane wydarzenia nie mogłem darować sobie „pielgrzymki” do Les Arc. Nie zamierzałem się jednak ograniczać się do wjazdu na poziom Arc 1600. Obiecałem sobie, iż jeśli tylko siły pozwolą wjadę najwyżej jak można czyli na poziom czwarty do samego Arc 2000. Z miasta trzeba było wyjechać przez Avenue du Stade, zaś na rondzie skręcić w prawo na drogę D-119 (w lewo odchodzi szlak na Petit-Bernard i Iseran). Wspinaczka zaczęła się chwilę po pokonaniu mostu nad Izerą z poziomu 810 metrów n.p.m. Podjazd nie jest szczególnie trudny, a przy tym do poziomu Arc 1600 bardzo regularny. Przez pierwsze 14 kilometrów „trzyma” niemal cały czas na umiarkowanym poziomie od 5 do 7 %, przy średniej 5,7 i maximum 9 %. W pierwszej fazie wzniesienia bardziej dokuczał mi upał, albowiem temperatura skoczyła do 30 stopni. Po minięciu zjazdów na Arc 1800 i Arc 1600 czyli między 14 a 17 kilometrem droga nadal pięła się pod kątem niespełna 6 %. Potem mogłem nawet złapać głębszy oddech na prawie płaskim odcinku 2,5 kilometra. Na koniec czekał mnie niełatwy odcinek 4,7 kilometra o średnim nachyleniu 6,4 %, w tym m.in. kilka serpentyn i przejazdów pod galeriami oraz minięcie zjazdu na Arc 1950. W samym zaś Arc 2000 dotarłem do końca drogi, który znalazłem po przejechaniu 24,16 kilometra co przy przewyższeniu 1320 metrów dało tej górze średnią 5,46 %. Potrzebowałem na to 1 godziny 27 minut i 2 sekund co oznaczało przeciętną 16,655 km/h i VAM 910 m/h.

 

Ze swej postawy na obu wzniesieniach byłem zadowolony. Ponieważ nie chciałem by Darek czekał na mnie przy samochodzie dość szybko zabrałem się do zjazdu, choć pozwoliłem sobie na kilka postojów w celach dokumentacyjno-fotograficznych. W końcówce zjazdu popuściłem nieco wodze fantazji i na ostatniej prostej rozpędziłem się do prędkości 65 km/h. Do samochodu przybyłem około szesnastej. Jak się okazało dobre dwadzieścia minut przed swoim kolegą, który na swym szlaku również przystawał tu i ówdzie. Z udostępnionych mi przez Darka danych wynika, iż 38-kilometrowy podjazd pod Col d’Iseran (odliczając wspomniane przystanki) zajął mu w sumie 2 godziny 23 minuty i 38 sekund przy średniej prędkości 15,948 km/h. Porównując obie wersje zrealizowanego przez nas czwartego etapu dodam, iż Dario przejechał więcej kilometrów w poziomie, ja zaś przebyłem większą ilość metrów w pionie. Dorobek Darka to 96,5 kilometra oraz 2067 metrów przewyższenia, zaś mój wyniósł 91,5 kilometra oraz 2423 metrów amplitudy – oceniając te wyczyny na tle trzech wcześniejszych dni muszę przyznać, iż obaj wykonaliśmy swą normę i to z pewną nadwyżką.