banner daniela marszałka

L’Etape du Tour – cz. II

Autor: admin o poniedziałek 20. lipca 2009

Oczywiście zdawałem sobie sprawę jak trudną góra jest Mont Ventoux. Nie jedną historię o niej czytałem, nie jeden etap Touru czy Dauphine z jej udziałem widziałem. Profil podjazdu znałem na pamięć. Teraz trzeba było teorię przełożyć na praktykę. Jakieś 700 metrów za bufetem minąłem matę z punktem pomiaru czasu. Z tego miejsca oficjalnie zaczynał się podjazd, na którym każdemu uczestnikowi liczono czas cząstkowy, publikowany potem tak na stronie internetowej jak i okolicznościowym dyplomie. Początek wzniesienia łatwy i nie zdradzający skali trudności całego wzniesienia. Pierwsze 5,5 kilometra ma średnie nachylenie tylko 4,1 % przez co nie wyróżniało się na tle owych kilku górek, które miałem już w nogach. Przejechałem ten odcinek dość szybko bo w 16 minut i 19 sekund przy średniej prędkości 20,6 km/h. Do szczytu pozostawało jednak jeszcze 16 kilometrów i każdy z nich trudniejszy niż łagodny wstęp, będący podstępnym zaproszeniem do pojedynku z Prowansalskim Olbrzymem. Od poziomu 560 metrów n.p.m. zaczęła się kolarska „Golgota”, dłuższa niż cały L’Alpe d’Huez – najsłynniejszy z alpejskich podjazdów. Wjechaliśmy w suchy sosnowy las i zaczęło się piekło. Szybkość od razu mi siadła i to niemal dwukrotnie. Każdy kilometr na poziomie 9, 10, a nawet 11 %. Z początku jechałem jeszcze na przełożeniu 39×24, ale prędko wyczułem że jedyną nadzieją na przetrwanie będzie tryb 27. Wszyscy wokół mnie walczyli z własnymi słabościami. Niektórzy o przetrwanie. Ci co nie mogli już dłużej przepychać korb robili sobie przystanki na poboczu drogi.

Męcząc się niemiłosiernie pod morderczym słońcem z zazdrością spoglądałem na biwakujących obok drogi turystów. Oni siedzieli sobie z rodzinami jedząc i wino pijąc. Ja zaś i mi podobni „szaleńcy” porywałem się z motyką na słońce, dobywałem resztek sił z najgłębszych pokładów swej energii. Minąłem niewiastę, która tak ochoczo hasała u podnóża Mont Ventoux. W polu widzenia miałem też gościa o zbliżonym do mojego numerze startowym, więc zastanawiałem się czy to przypadkiem nie ktoś z „polskiego obozu”. Niemniej w tak ciężkich chwilach nie warto wzorować swej jazdę na rytmie któregoś z sąsiadów. Trzeba znaleźć swój własny sposób na przeżycie kryzysowych momentów. Przyznaję, iż myślałem o tym by przystanąć na minutkę lub dwie, jak czyniłem to niegdyś podczas wspinaczki pod L’Alpe d’Huez. Myśli o chwilowej kapitulacji kłóciły się z ideą obronną, która zakładała wytrwanie przynajmniej do Chalet Reynard. Tam czekać miał na nas bufet z bezcenną w tych warunkach wodą oraz nieco łatwiejszy odcinek trasy,  pozwalający na złapanie właściwszego rytmu jazdy. Realizacja tego planu łatwa nie była. Przy jeździe z prędkością 10 km/h każdy kilometr to sześć minut męki, zaś 5 kilometrów oznaczało, iż do swej wymarzonej oazy miałem jeszcze pół godziny drogi. Tymczasem na niespełna 9,9 kilometra przed szczytem stromizna sięgnęła przez chwilę 15 %, by po 350 metrach skoczyć raz jeszcze do 13 %. W takich momentach mój licznik przechodził na tryb „jednocyferkowy” wskazując prędkość 8-9 km/h. Mimo wszystko udało mi się bez przystanków, w tempie jednostajnie-spowolnionym dotrzeć do wodopoju przy Chalet Reynard.  Pokonany właśnie morderczy środek podjazdu miał 9,5 kilometra przy średnim nachyleniu 9 %. Bardzo ciężki, ale sam w sobie bynajmniej nie trudniejszy od Mont du Chat czy czekającej mnie w najbliższą środę przełęczy Granon. Jednak jako się rzekło finałowy podjazd w ramach długiego wyścigu to zupełnie inna bajka niż podobne wzniesienie na pełnej świeżości. Ten arcy-trudny środek przebyłem w dużej mierze siłą woli w 56 minut i 10 sekund przy średniej prędkości 10,2 km/h.

Na szerokim łuku drogi przy Chalet Reynard zjechałem na lewo by z rąk wolontariuszki vel anioła miłosierdzia dostać życiodajny napój. Pół litra do bidonu. Trochę wody „z gwinta”, a reszta litrowej butelki na czoło i kark. Na całym tym zabiegu zmarnotrawiłem 45 sekund czyli wszystkie tego dnia przystanki na trasie zabrały mi około trzech minut. Dłużej odpoczywać nie zamierzałem, jako że ostateczny cel mej podróży widać już było w oddali po lewej stronie widnokręgu. Napojony i ożywiony przez kolejne półtora kilometra byłem w stanie jechać z prędkością przynajmniej 12 km/h. Potem jednak szosa  stała się nieco bardziej stroma, acz nie tak uciążliwa jak w sosnowym gaju. Znów zacząłem przepychać, lecz tym razem bliskość mety dodawała mi skrzydeł. Do szczytu brakowało niespełna pięć, cztery, trzy kilometry i najgorsze było już za mną. Mistral z uwagi na swą porywczość owiany w tym miejscu złą sławą, akurat tego dnia był naszym sprzymierzeńcem. Dmuchał łagodnie i raczej w plecy niż w czoło. Wiedziałem już, że bez kłopotów dojadę do mety w niezłym czasie, acz Bóg jeden raczy wiedzieć na jakim miejscu. O tym, że przeliczyć się można z siłami nawet u samych bram kolarskiego Olimpu przypomniała mi skulona sylwetka pewnego młodzieńca, który na kilometr przed obserwatorium siedział bezsilny przy swym rowerze, niezdolny do dalszej jazdy. Ostatnie półtora kilometra z uwagi na swą stromiznę mogło obudzić ledwie minione złe wspomnienia,. Niemniej bliskość mety dodawała mi sił i entuzjazmu do dalszej jazdy na granicy swych możliwości. Poza tym owa najsłynniejsza tercja wzniesienia okazała się być znacznie łatwiejsza od „piekielnego lasu” poniżej Chalet Reynard. Trzeba tu było pokonać odcinek 6,25 km przy średnim nachyleniu „tylko” 7,3 %. Wspinaczka w księżycowej scenerii zajęła mi 35 minut i 4 sekundy przy prędkości 10,6 km/h. Na ostatnich stu metrach zdobyłem się jeszcze na przyśpieszenie by po stromym zakręcie wyprzedzić pewnego Francuza.

Dotarłem do miejsca przeznaczenia. Zdobyłem Mont Ventoux po 1 godzinie 48 minutach i 14 sekund ciężkiej walki. Zanotowałem średnia prędkość 11,9 km/h na górze o długości 21,24 km i stromiźnie 7,8 %. Wskaźnik VAM skromny niczym zapas mych sił u kresu wspinaczki czyli 882 m/h. Patrzyłem teraz w dół na długą wstęgę drogi, a na niej ludzkie mrówki mozolnie pnące się ku mecie wyścigu. Na szczycie było kilkadziesiąt osób, między nimi VIP czyli sensacyjny zwycięzca Tour de Suisse z 1997 roku Christophe Agnolutto. Odsapnąłem kilka minut i udałem się na drugą stronę góry. Czekał mnie teraz 6-kilometrowy zjazd do Mont Serein, gdzie na wszystkich uczestników czekał bufet, zaś dla asów przewidziane były dekoracje oraz owacje publiczności. Wykonałem dwa-trzy telefony do kraju, poszukałem sobie zacienionego miejsca do odpoczynku. Bufet okazał się kompletną porażką, stąd też postanowiłem poszukać szczęścia na małych stoiskach z prowansalskimi specjałami.  Najbardziej przypadł mi do gustu naturalny sok śliwkowy sprzedawany w dużych butlach. Wróciłem do rozdroża przy wjeździe na teren Mont Serein by spotkać Darka, lecz okazało się że zaczął on już zjeżdżać ku Malaucene. Ze znajomych twarzy rozpoznałem tylko sławnego Erika Zabela, który przejechał trasę całego wyścigu w towarzystwie swego niemieckiego kolegi. Zbyt dużo osób kręciło się jednak wokół ostatniego „Księcia San Remo” bym i jemu mógł strzelić dobrą fotkę. Pozostało mi tylko zjechać do parkingu, co z butelką po soku w dłoni i mnóstwem samochodów wokół nie należało do łatwych zadań. Obyło się jednak bez złych przygód i jakiś kwadrans po piętnastej byłem już przy samochodzie. Darek krążył od jakiegoś czasu po miasteczku i po krótkiej rozmowie telefonicznej namierzył miejsce postoju. Zadowoleni ze swego występu i bogatsi o moc wrażeń ruszyliśmy w drogę powrotną.  Do naszej „przystani” wróciliśmy około osiemnastej, po drodze tankując do pełna z myślą o poniedziałkowej podróży. Nazajutrz czekał nas bowiem przeszło 200-kilometrowy transfer w nieznane do naszej trzeciej bazy noclegowej. W Gite Chenavari odpoczęliśmy ledwie godzinkę i już o dziewiętnastej zjechaliśmy do Rochemaure. Przede wszystkim chcieliśmy zażyć trochę francuskiej kuchni, a przy tej okazji poznać uroki owego miasteczka. Darkowi potrawy z restauracji nie wystarczyły i zaserwował sobie jeszcze ryżową dokładkę w wietnamskim barze, aby odzyskać kalorie stracone podczas niemal 7-godzinnego wyścigu.

Dokładne wyniki 17. L’Etape du Tour poznałem dopiero po powrocie do kraju, acz z cennymi informacjami zadzwonił do mnie jeszcze podczas pobytu we Francji Piotrek Mrówczyński. Z kolei Jurek Plieth pogratulował mi „zwycięstwa” nad Zabelem. Rzecz jasna między bajki można włożyć teorię, iż młody-emeryt z Berlina, tak mocno podupadł kondycyji, iż 649 miejsce na mecie było szczytem jego aktualnych możliwości. Tym bardziej, że starsi od niego ex-profi potrafili ukończyć te zawody w pierwszej czy drugiej setce klasyfikacji generalnej. Jak się okazało w wyścigu zająłem 460 pozycję z czasem 6 godzin 36 minut i 17 sekund, lecz faktycznie przebywałem na trasie „tylko” 6 godzin 23 minuty i 49 sekund, z czego 1 godzinę 48 minut i 14 sekund zajęło mi pokonanie Mont Ventoux. Obiektywnie czyli według realnego czasu byłem na 405 miejscu. Zanotowałem średnią prędkość 26,606 km/h, jeśli wziąć pod uwagę oficjalny dystans 170,2 kilometra. Mój licznik oszacował bowiem odległość między Place Max Dormoy w Montelimar a Obserwatorium Mont Ventoux bardziej optymistycznie tzn. na 171,6 kilometra. Wypadłem lepiej niż w swym alpejskim debiucie z 2006 roku, lecz zarazem nieco słabiej niż na pirenejskim maratonie sprzed dwóch lat. Darek przebywał na trasie 6 godzin 52 minuty i 40 sekund. Niemniej pod Mont Ventoux wspinał się przez 1 godzinę 46 minut i 33 sekund czyli blisko dwie minuty szybciej ode mnie. Co więcej dokonał tego pomimo kłopotliwego defektu w postaci pękniętej szprychy na zjeździe z Col du Notre Dame-de-Abeilles. Wyścig wygrał zaś Dimitri Champion w czasie 5 godzin 11 minut i 30 sekund, który z finałowym podjazdem zmagał się jedynie przez 1 godzinę 9 minut i 26 sekund. Wygrał nie byle kto. Albowiem ten 26-letni zawodowiec z kontynentalnej grupy Bretagne-Schuler trzy tygodnie wcześniej dokonał znacznie większego wyczynu. Na trasie w bretońskim Saint-Brieuc niespodziewanie wygrał bowiem wyścig o Mistrzostwo Francji zawodowców. Niemniej będąc członkiem słabiutkiej ekipy nie mógł liczyć na start w wielkim Tour de France. Być może dostanie na to szansę już w 2010 roku, gdyż tej zimy podpisał kontrakt z drużyną Ag2R.

Wśród pań zwyciężyła Magdalena Saint Jean, która na pokonanie 170-kilometrowej trasy i 3572 metrów przewyższenia potrzebowała tylko 5 godzin 47 minut i 35 sekund, co w klasyfikacji open dało jej 74 lokatę! W sumie szybciej ode mnie pojechały trzy niewiasty, dwie kolejne uzyskały czasy minimalnie powyżej 6 godzin. Dwanaście lat temu wyścig ten wygrał w kategorii A (18-29 lat) nasz Grzegorz Gwiazdowski. Tym razem polskie nazwisko trafiło w poczet zwycięzców za sprawą Zbigniewa Kraśniaka, który ścigał się po polskim szosach wraz z pokoleniem Czesława Langa. W 1979 roku ukończył na piątym miejscu wyścig Dookoła Polski, zaś już na emigracji tzn. w sezonie 1983 wygrał cenioną w amatorskim świecie etapówkę Circuit de Mines. Jego córka Julie Krasniak kontynuuje tradycje rodzinne, z powodzeniem ściga się na rowerach górskich i szosowych będąc dwukrotną mistrzynią Francji w jeździe indywidualnej na czas. Tymczasem 52-letni senior rodu Kraśniak na trasie L’Etape zajął 39 miejsce, będąc najlepszym w kategorii D (czyli 50-59 lat) z czasem wyścigu 5 godzin 37 minut i 24 sekundy. Z grona byłych profesjonalistów poza Zabelem w oceanie anonimowych amatorów pokazali się: Laurent Brochard (16 miejsce w czasie 5h 44m 31s), Steven Rooks (142 miejsce – 6h 2m 48s) oraz wspomniany już przez mnie Agnolutto (165 miejsce – 6h 6m 21s). Na trasie nie zabrakło jak co roku 54-letniego ex-arcymistrza Formuły 1 Alaina Prosta, który przyjechał do mety na 257 miejscu z czasem 6h 17m 25s. Gdyby dane mi było wystartować z sektora „pole position” to w końcu dałbym pewnie radę wyprzedzić tego asa nie tylko czterech kółek. Do mety dotarli też moi znajomi czyli: Bogdan, Konrad i Zdzisiek. Ta sztuka nie udała się tylko Alainowi, który dał za wygraną w połowie finałowego wzniesienia. Z trasy wycofało się około dwóch tysięcy osób, jak można wnosić z faktu, iż linię mety przejechało 7396 uczestników tej imprezy. Ostatni kolarz-turysta dotarł na Mont Ventoux 11 godzin 5 minut i 38 sekund po porannym starcie w Montelimar.