banner daniela marszałka

Cayolle, Champs & Allos

Autor: admin o piątek 24. lipca 2009

„Mocne uderzenie na sam koniec”. Tak nazwał ten dzień Piotrek Mrówczyński gdy zimą przedstawiłem mu szczegóły swego planu na lipiec 2009. Wtedy jeszcze myślałem, że tak jak w poprzednich czterech latach będę zwiedzał kolejne górskie przełęcze w jego towarzystwie. Podczas poprzednich wypraw francuskie Alpy poznałem od Bourg-Saint-Maurice na północy po Gap na południu. Rzec by można, iż koncentrując  swą uwagę na podjazdach w północnej i środkowej części tych gór działałem w zgodzie ze współczesną polityką organizatorów Tour de France. Jedynym wyjątkiem od tak zakrojonego terenu poznawczego był wypad na Cime de la Bonette w 2005 roku. Podczas tegorocznej wyprawy i tak musiałem zjechać daleko na południe w związku ze startem w L’Etape du Tour. Dlatego będąc na tej szerokości geograficznej postanowiłem poświęcić kilka dni na poznanie przełęczy w zapomnianym przez wielkie wyścigi południowym zakątku Alp. Niestety nie miałem do dyspozycji tyle czasu ile by tylko dusza zapragnęła. Dlatego musiałem sobie odpuścić wypad na najgłębsze południe i poznanie podjazdów pod: Isola 2000, Col Saint-Martin i Col de Turini. Tym bardziej poza naszym zasięgiem były mniejsze, acz słynniejsze wzniesienia nadmorskie: Col d’Eze (Nicea) i Mont Faron (Toulon). Niemniej przy wykrzesaniu z siebie resztek zapału i fantazji można było się pokusić o ustrzelenie hat-tricku „dwutysięczników” w granicach i okolicach Parku Narodowego Mercantour.

Pod względem tak dystansu jak i przewyższenia miał to być najtrudniejszy z prywatnych odcinków tej wyprawy. Wyraźnie krótszy, lecz tylko nieznacznie łatwiejszy od  poniedziałkowego wyścigu z metą na Mont Ventoux. Mój śmiały plan na 24 lipca zakładał zdobycie przełęczy: Cayolle, Champs i Allos w ramach około 120-kilometrowej pętli po drogach na południe od rzeki Ubaye. Kosztować nas to miało sześć, zaś z przystankami nawet siedem godzin czasu. Dlatego też piątek był ostatnim dniem, w którym mogliśmy tego dokonać. W sobotnie popołudnie chcieliśmy bowiem, najpierw obejrzeć starcie „Tytanów Szos” z Prowansalskim Olbrzymem, zaś wieczorem rozpocząć odwrót do Polski. Dlatego też 25 lipca w grę wchodziła co najwyżej czterogodzinna trasa. Oczywistą bazą wypadową do piątkowego etapu było miasteczko Barcelonnette. Pozostawało jeszcze tylko wybrać w jakiej kolejności będziemy przemierzać czekające nas trzy wzniesienia. Ponieważ w historii Tour de France najwięcej do powiedzenia miała Allos i to na ogół w swej południowej wersji zdecydowałem, iż pojedziemy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Oznaczało to, że weźmiemy Col de la Cayolle od północy, Col des Champs od wschodu i wspomnianą już Col d’Allos od klasycznej, południowej strony. Na dzień dobry jak zwykle transfer samochodowy i swego rodzaju „dejavu”. To znaczy pojechaliśmy najpierw na zachód „z nurtem” rzeki Durance, potem pokonaliśmy górski odcinek nad brzegami Lac de Serre-Poncon i zaś w końcówce skierowaliśmy się na wschód „pod prąd” rzeki Ubaye.

Zaparkowaliśmy na zatłoczonym parkingu przy jednym z supermarketów. W trakcie szykowania się do drogi spotkała mnie niemiła niespodzianka. Przy bliższej inspekcji sprzętu spostrzegłem, iż moje oponki „Michelin Pro-3” dobiegają kresu swej żywotności. W perspektywie czekających nas trzech długich zjazdów obawiałem się, że mogą one nie przetrwać tego dnia. W dodatku jechać mieliśmy przez odludne tereny, więc na zakup nowej opony po drodze nie mogłem specjalnie liczyć. Cóż, popełniłem błąd zaniedbania i musiałem teraz zdać się na łaskawość losu. Wyruszyliśmy z Barcelonette dokładnie o 10:55 w pełnym słońcu na niebieskim niebie i przy temperaturze 31 stopni! Jednym słowem bez obaw co do załamania pogody, lecz jednocześnie świadomi tego, iż trudy wielogodzinnej trasy potęgować będzie upał. Po pokonaniu niespełna trzech kilometrów rozpoczęliśmy delikatny podjazd pod Col de la Cayolle (2326 m. n.p.m.) na drodze D-902 będącej kontynuacją wychodzącej z miasta Avenue Emile Aubert. W chwili krótkiego postoju minął nas jadący w tym samym kierunku wysoki młodzieniec w fioletowej koszulce. Darek rozpoznał w nim swego wczorajszego pogromcę z podjazdu pod Cime de la Bonette. Ruszyliśmy jego śladem, lecz bez szczególnych intencji pogoni za nim. Minęliśmy wioskę Uvernet Fours i … wjechaliśmy do raju. Wiele pięknych okolic widziałem podczas swych górskich eskapad, lecz chyba niczym jeszcze – nawet we włoskich Dolomitach – nie zachwyciłem się tak jak przełomem rzeczki Bachelard (Gorges du Bachelard). Droga wiła się tu wąziutką pasmem wśród skał i przepaści. Wokół intensywna zieleń roślinności, po obu stronach wysokie skalne ściany, zaś w dole to z lewej, to z prawej strony mały, lecz pełen impetu potok. Początkowo bardzo łagodny podjazd stał się nieco trudniejszy za największym z mostków na Bachelard. Niemniej cały czas jadąc z pewną rezerwą, piąłem się całkiem szybko i nieskrępowany podziwiałem piękno tutejszej natury.

Wyraźnie trudniej zrobiło się dopiero po minięciu Refuge de Bayasse i wkroczeniu na teren wspomnianego Parc National du Mercantour. Dotychczasowe 18,3 kilometra miało średnie nachylenie tylko 3,6 % i max. niespełna 9 %. Tymczasem pozostała część wzniesienia tzn. 8,8 kilometra mimo paru łatwiejszych fragmentów miała solidną stromiznę 5,8 %. Zaraz po wjechaniu do Parku trzeba było nawet pokonać odcinek o stromiźnie 11 %. Najwięcej zdrowia musiałem włożyć jednak w pokonanie ostatnich pięciu kilometrów. Tym bardziej, że przed sobą ujrzałem znajomą fioletową sylwetkę. Postanowiłem pomścić Darka i złapać tego gościa, co sporym nakładem sił udało mi się około dwa kilometry przed szczytem. Nasz rywal okazał się holenderskim studentem z Bredy, startującym w wyścigach kategorii U-23. Jak sam jednak przyznał w życiu postawił na naukę, co nie pozwala mu na poważniejsze treningi i nie daje szans na sportowe sukcesy. Taka też była zapewne tajemnica mojego sukcesu. Dowiozłem go do przełęczy zadowalając się podyktowaniem możliwie silnego, acz równego tempa do samego końca. Całe wzniesienie miało długość 27,19 kilometra i przewyższenie 1188 metrów czyli średnie nachylenie tylko 4,36 %. Jego zdobycie zajęło mi 1 godzinę 25 minut i 48 sekund przy prędkości 19,013 km/h oraz VAM 830 m/h. Na Darka przyszło mi czekać niespełna osiem minut. Mój kolega wspinał się przez 1 godzinę 33 minuty i 38 sekund. Na górze mimo przeszło 2300 metrów n.p.m. było 25 stopni i praktycznie ani jednej chmurki na niebie. Student pomógł nam przy okolicznościowych zdjęciach i przyznał, że również jedzie w tym dniu na Allos, acz od północnej strony. Teoretycznie istniała więc szansa na kolejne spotkanie, lecz wobec długości naszej trasy skromna.

Rozpoczynając zjazd wkroczyliśmy na drogi departamentu Alpes-Maritimes. Czekało nas tu najpierw strome 15 kilometrów do Entraunes. Potem łagodniejsze 5,5 kilometra przed Saint-Martin-d’Entraunes, gdzie po przebyciu 50 kilometrów zacząć mieliśmy podjazd pod Col des Champs (2087 m. n.p.m.). Pokonywanie kolejnych kilometrów szło opornie, gdyż piękno tych okolic zachęcało nas co chwila do postoju i robienia kolejnych fotek do „albumu” z podróży. Wspaniałe górskie panoramy, ciekawe formacje skalne oraz tunele w nich przebite. Do tego górskie jeziorka, rwąca rzeka Var, a nawet zbocza czarne niczym zastygła wulkaniczna lawa to wszystko dodawało uroku naszej jeździe. Za sprawą licznych przystanków cały zjazd zajął nam aż 50 minut, więc do podnóża przełęczy Champs dotarliśmy o 13:40. Powietrze rozgrzane do 34 stopni stało się uciążliwe. Tymczasem nam zostało do pokonania jeszcze 70 kilometrów i dwa poważne wzniesienia. Może i krótsze, ale za to bardziej strome niż Cayolle. Wspinaczka pod Champs w tych warunkach okazała się trudna. Szczególnie w pierwszej połowie wzniesienia należało zachować wiarę we własne możliwości. Pierwsze 7,8 kilometra miało średnie nachylenie 6,8 % i kończyło się stromym kilkusetmetrowym odcinkiem na wprost, gdzie stromizna przekroczyła nawet 13 %. Na szczęście zaraz po nim można było złapać więcej oddechu na niemal płaskim półtorakilometrowym odcinku w dolince – Val Pelens. Po szybszych trzech minutkach na twardszym przełożeniu do pokonania zostało jeszcze 6,4 kilometra wspinaczki. Dokładnie zaś około trzykilometrowe odcinki przedzielone półkilometrowym wypłaszczeniem. Pierwszy z nich miał średnie nachylenie 7,2 %, zaś drugi bardziej stromy nawet 8,1 i max. ponad 13 %. W dodatku na owej końcówce mocno wiało w otwartym terenie, stąd stać mnie było na jazdę z prędkością 12 km/h.

Na samej górze jest mini płaskowyż przez co od miejsca gdzie kończy się prawdziwa wspinaczka do tablicy wyznaczającej przełęcz brakowało jeszcze 450 metrów. Cały podjazd z wyłączeniem owego płaskiego finału miał długość 15,7 kilometra o średnim nachyleniu 6,65 % przy przewyższeniu 1045 metrów. Jego pokonanie zajęło mi 1 godzinę 4 minuty i 50 sekund przy średniej prędkości 14,699 km/h oraz VAM 978 m/h. Średni puls na całej górze 156 bpm, przy maximum 170. Darek pominąwszy trzyminutowy postój u podnóża góry wspinał się przez 1 godzinę 13 minut i 41 sekund. Dzięki temu zdążyłem zawrócić i obejrzeć ostatni kilometr jego wspinaczki pośród finezyjnie wijących się serpentyn drogi. Na przełęczy zrobiliśmy sobie zdjęcia pod tablicą z mocno sfatygowanym napisem, na którym jakiś żartowniś dodał wzniesieniu tysiąc metrów wysokości. Wkrótce okazało się też, że przełęcz nie była najwyższym punktem na tej drodze. Zanim zaczęliśmy zjeżdżać trzeba było jeszcze przebyć 650 metrów w terenie pagórkowatym z kulminacją na wysokości 2100 metrów n.p.m. Starszy jegomość z nielicznego grona turystów spacerujących po przełęczy uprzedził nas, że zjazd po zachodniej stronie Champs ma kiepską nawierzchnię i trzeba uważać na swe bezpieczeństwo. Jego słowa rychło okazały się prorocze. To był najgorszy zjazd jaki widziałem podczas swych francuskich wojaży. Wąska droga w górnej partii położona na skalnej półce, zaś w środkowej i dolnej części lawirująca krętym szlakiem przez las, fragmentami przetrzebiony równie mocno jak ten z Gór Izerskich czy słowackich Tatr. Do tego mnóstwo dziur i garbów w nawierzchni oraz niezliczona ilość kanalików melioracyjnych do odprowadzania wody schodzącej górskim zboczem. Mimo solidnej stromizny nie sposób było się na nim bezpiecznie rozpędzić. Cały czas dłonie trzymałem na hamulcach co przy wyjściowym stanie mojej tylnej opony wręcz wróżyło nieszczęście. Dość powiedzieć, że na tym blisko 11-kilometrowym „odcinku specjalnej troski” miałem średnią prędkość tylko 26,5 km/h, zaś max. ledwie 37,8 km/h.

Udało nam się zjechać w jednym kawałku. Wyjechaliśmy wprost na przedmurze Fortu Sabaudzkiego (Fort de Savoie) spoglądającego z góry na miasteczko Colmars, położone nad rzeczką Verdon – słynną z przecudnej urody kanionu, który wyryła w swym dolnym biegu. Zatrzymaliśmy się tu na kilka minut, po czym rozpoczęliśmy zrazu łagodny podjazd w kierunku przełęczy Allos. Siedem kilometrów przed wioską Allos było jeszcze luźnym odcinkiem o średnim nachyleniu 2,4 %. W dolinie powietrze wciąż było rozgrzane do 30 stopni. Postanowiłem skorzystać z ostatniej okazji do napełnienia bidonów. Zatrzymałem się aby zrobić małe zakupy w przydrożnym sklepie. Darek nie skorzystał z moich zapasów, gdyż w walce z upałem wolał zaufać ożywczej mocy górskiej wody. Czekało nas wzniesienie w dziejach Touru legendarne. O ile Cayolle wystąpił w TdF tylko trzykrotnie, zaś Champs zaledwie raz, o tyle Col d’Allos (2240 m. n.p.m.) przemierzana była przez uczestników „Wielkiej Pętli” aż 33 razy. Pojawiła się na trasie Touru już w 1911 roku, gdy po raz pierwszy wjechano w Wielkie Alpy (w tym samym roku debiutował słynny Galibier). W latach 1911-14 i 1919-39 była stałym punktem wyścigowego programu. Jednak po II Wojnie Światowej odnalazła na trasie TdF już tylko osiem razy. Przedostatni raz w 1975 roku na pamiętnym etapie do Pra-Loup, zaś po raz ostatni w 2000 roku, gdy na odcinku do Briancon wśród uciekinierów śmiało poczynał sobie nasz Dariusz Baranowski. Wzniesienie zaczęła się na dobre jakieś półtora kilometra za wspomnianym sklepem. Darek, który pierwszy ruszył sprzed sklepu po około czterech kilometrach zjechał na pobocze by napełnić swe bukłaki. W ten sposób minąłem go, nieświadomie wychodząc na czoło naszego skromnego „peletonu”, co wyjaśniliśmy sobie niebawem w krótkiej rozmowie telefonicznej.

Całą wspinaczkę można podzielić na dwie „połówki” z granicą wyznaczoną przez stację górską La Faux d’Allos, przypominającą mi tak wyglądałem jak i położeniem La Mongie na pirenejskiej przełęczy Col du Tourmalet. W dolnej części o wymiarach 6,8 km przy średnim nachyleniu 4,7 % podjazd momentami odpuszczał, stąd przejechałem ten fragment trasy z dość wysoką przeciętną 17,1 km/h. W górnej „połówce” liczącej sobie 6,5 km przy średniej 6,6 i max. 10 % pokonywanie kolejnych setek metrów szło już nieco oporniej, co widać to zresztą po wykręconej w tym miejscu przeciętnej tzn. 14,4 km/h. Na osłodę trudniejszy teren wynagradzany był piękniejszymi widokami. Natomiast zwiększony wysiłek łagodziły liczne serpentyny i na ogół sprzyjający wiatr. Na przełęcz dotarłem dokładnie o siedemnastej. Mimo sporej wysokości temperatura panowała tam wręcz idealna tzn. 24 stopnie. Obiektywnie rzecz biorąc Allos był chyba najłatwiejszą z owych trzech premii górskich. W sumie „tylko” 13,36 kilometra o średnim nachyleniu 5,89 % i przewyższeniu 788 metrów, które przebyłem w 51 minut i 26 sekund przy średniej prędkości 15,585 km/h i VAM 919 m/h. Darek wspinał się zaś przez 55 minut i 8 sekund, więc już po kilku minutach mogliśmy sobie pogratulować realizacji wielce śmiałego planu. Jeśli wierzyć dokładności pomiaru mocy na liczniku Ciclo-Hac4 to wszystkie podjazdy wytrzymałem w podobnym stylu tzn. na Cayolle miałem średnią moc 244 wat, na Champs 248, zaś na Allos 245.

Pozostał nam już tylko 17,5-kilometrowy zjazd do rzeczki Bachelard oraz ostatnie 2,5 kilometra płaskiego dojazdu do Barcelonnette. Zadowolony z własnej postawy mogłem cieszyć oczy pięknymi widokami. Na początku zjazdu uwagę przykuwała imponująca górska panorama, zaś w środkowej fazie prowadząca po skalnym trawersie droga pod kołami naszych rowerów. Ostatecznie po pokonaniu 121 kilometrów trasy i 3091 metrów łącznego przewyższenia dotarliśmy do parkingu około godziny 17:45. Korzystając z okazji ruszyliśmy jeszcze na zakupy do pobliskiego supermarketu. Dopiero po nich zmęczeni, acz spełnieni udaliśmy się w drogę powrotną do Saint-Marcellin, która tego dnia była lustrzanym odbiciem porannego transferu.