banner daniela marszałka

Pomysł na Trentino & Sud Tirol

Autor: admin o środa 19. maja 2010

Jako, że w roku 2009 podróżowałem niemal wyłącznie po ziemiach frankofońskich (w czerwcu zwiedzając Jurę i Alpy w szwajcarskiej Romandii, zaś w lipcu francuskie Alpy od Górnej Sabaudii po Prowansję) już jesienią ubiegłego roku zdecydowałem, iż w sezonie 2010 wrócę do swej ukochanej Italii. Postanowiłem skupić swą uwagę raz jeszcze na Włoszech, choć bywałem w nich dotąd częściej niż w jakimkolwiek innym kraju alpejskim. Za sprawą dwóch około dwutygodniowych wypraw chciałem bowiem wydatnie uzupełnić listę swych górskich skalpów na terenie włoskich Alp. Na pierwszy rzut czyli na przełomie maja i czerwca miały pójść podjazdy w dobrze mi znanym regionie Trentino-Alto Adige. Za drugim tzn. lipcowym podejściem chciałem zaś poznać wzniesienia w znacznie słabiej mi dotąd poznanych regionach Doliny Aosty i Piemontu. Opracowanie szczegółowego planu pierwszej z tych podróży nie stanowiło wielkiego problemu. Pięknych kolarskich podjazdów jest w tym regionie bez liku. W dodatku leżą one blisko siebie co ułatwia organizację takiej wyprawy od strony logistycznej. Wiedziałem co chcę zrobić. Poznać niemal wszystkie tutejsze podjazdy rodem z Giro d’Italia, z którymi dotychczas nie miałem okazji się zmierzyć.

Zimą dowiedziałem się, że w swym śmiałym przedsięwzięciu będę mógł liczyć na pomoc i towarzystwo Darka Kamińskiego, z którym przemierzyłem francuskie Alpy w lipcu 2009 roku. Mój kolega w swych planach na wiosnę 2010 przedłożył nawet piękno Dolomitów nad udział w koncercie swej ulubionej kapeli rockowej AC-DC, która miała pod koniec maja zawitać do naszej ojczyzny. Aby oszczędzić nam obu czasu i wysiłku już na wstępie postanowiłem znaleźć na cały dwutygodniowy pobyt jedną bazę wypadową. Chodziło o nocleg, z którego na pomocą codziennych kilkudziesięcio-minutowych dojazdów samochodem można by dotrzeć do podnóża każdej z upatrzonych gór. Ponieważ wybrałem wzniesienia w każdym zakątków obu trydenckich prowincji (Trento i Bolzano) tj. od okolic Merano i Brunico na północy po Avio na południu musiała to być miejscowość o iście strategicznym (centralnym) położeniu. Miejsce takie znalazłem poprzez stronę www.trentinobedandbreakfast.it w położonym między Trento a Bolzano miasteczku Mezzocorona, w domu prowadzonym przez sympatycznego hodowcę winorośli Carlo Fiamozziego. Aby nieco uatrakcyjnić nasz codzienny górski rytuał postanowiłem wrzucić do naszego programu dwa stricte sportowe wydarzenia. Po pierwsze we wtorek 25 maja mieliśmy poświecić około półtorej godziny na dojazd do Valdaory koło Brunico by stamtąd już na rowerach wdrapać się na Passo Furcia i z tego miejsca oglądać zmagania zawodowców na trasie górskiej czasówki pod Plan de Corones (Kronplatz). Po drugie w niedzielę 30 maja sami mieliśmy skonfrontować swe wątłe amatorskie siły ze strzelistymi Dolomitami na trasie czwartej edycji wyścigu GF Marcialonga ze startem i metą pod skoczniami w Predazzo.

Wielką przyjemnością było zaplanowanie tego wszystkiego, lecz trudniej przyszło mi się do tego wyjazdu przygotować. Jak pamiętamy zima 2009/2010 była wyjątkowo jak na ostatnie lata mroźna, śnieżna, a przy tym dość długa. Pomimo co tygodniowych wypadów na squasha oraz dwu miesięcy ćwiczeń w gdańskim klubie fitness „Akademos” przytyło mi się poza sezonem do 80-81 kilogramów czyli jakieś sześć-osiem kilo ponad letni stan. Zima trzymała się mocno i dopiero po 10 marca nieśmiało „odkopałem” rower górski, by 19 marca pomimo zalegających wokół kaszubskich dróg resztek białej puchu po raz pierwszy siąść na szosówce. Założyłem sobie tymczasem, że przed pierwszym z tegorocznych wyjazdów przejadę tytułem „zaprawy” przynajmniej 3000 kilometrów. Ze względu na późny początek kolarskiej wiosny i wczesny termin pierwszej eskapady miałem na to równo dwa miesiące. Zmobilizowałem się i dokonałem tego, acz tej wiosny nie dane mi było zrobić treningowych mega-dystansów po 150-180 kilometrów. Jeździłem częściej, lecz krócej niż w poprzednich latach. W sumie tylko osiem razy od 19 marca do 17 maja pokonałem dystans ponad 100-kilometrowy, przy czym najdłuższa z kaszubskich tras miała ledwie 123 km. Ponadto począwszy od tragicznego dnia 10 kwietnia udało nam się z Darkiem sześć razy wyskoczyć na specjalistyczny trening „wspinaczkowy” przy największej w Polsce Elektrowni Szczytowo-Pompowej „Żarnowiec”. Tamże robiąc dwa warianty podjazdu od Czymanowa do Górnego Zbiornika owej Elektrowni mogliśmy adaptować się do prawdziwie górskich stromizn. Mimo skromnych dystansów rzędu 40 kilometrów robiąc po 10-12 podjazdów  o długości 1-1,5 km i przewyższeniach około 100 metrów wykręcaliśmy dzienne przewyższenia rzędu 1200 metrów. Dla osiągnięcia tego samego efektu na standardowej kaszubskiej trasie musiałbym pokonać dystans około 150 kilometrów.

Rower do „zadań specjalnych” przygotował mi jak zwykle Czarek Fabijański z warsztatu „Fabian-Serwis” w Gdyni: http://fabianserwis.homelinux.com Profile podjazdów tradycyjnie już ściągnąłem z „archivio salite” na stronie www.zanibike.net Wydrukował mi je po raz wtóry Jurek Plieth. Aby nie wypadać z treningowego rytmu zabrałem swego „aluminiowego rumaka” Colnago na majowy wypad do Eurosportu (relacje z etapów nr 5-8 Giro d’Italia). Podczas trzech treningów na płaskich, mazowieckich trasach wokół Błonia pokonałem ostatnie 285 kilometrów swych dwumiesięcznych przygotowań. W taki sposób „zaprawiony do boju” z własnymi słabościami nocą z 19 na 20 maja wyruszyłem na kolejny podbój Italii. Jako, że tym razem Święto Bożego Ciała wypadło dogodnie dla nas na samym początku czerwca to ustaliłem z Darkiem, iż w drodze powrotnej z Włoch zatrzymamy się jeszcze na dwa dni w Austrii. Nie mogłem sobie odmówić okazji do tego by po dwóch tygodniach budowania formy we włoskich górach nie wrócić do kraju gdzie przed siedmiu laty zaczęła się moja alpejska przygoda. W kraju Mozarta chciałem poznać dwa iście kultowe podjazdy w dziejach Osterreich Rundfahrt czyli północny Grossglockner z finałem na Edelweissspitze oraz słynący ze swej stromizny Kitzbuheler Horn.