banner daniela marszałka

Alpe di Siusi

Autor: admin o sobota 22. maja 2010

Trzy kolejne dni naszej trydenckiej ekspedycji miały wyglądać bardzo podobnie. To znaczy po wyruszeniu z Mezzocorony jedziemy samochodem w ponad godzinną przejażdżkę na północ zapuszczając się głęboko w strefę języka niemieckiego. Niemniej tym razem lokalnymi drogami poruszamy się tylko do miejscowości Salorno (niem. Salurn) gdzie wskakujemy na krajówkę SS-12, którą to szosą poprzez Orę (Auer) docieramy do czyli Bolzano (Bozen). Po przejechaniu stolicy północnej prowincji kontynuujemy swą jazdę po „12-stce” czyli w górę Valle Isarco. Każdego dnia wybieramy na miejsce postoju inną miejscowość w owej dolinie by już na rowerach odbić w górę ku wschodowi. Głównymi celami etapów nr 3-4-5 naszego górskiego Giro d’Italia były bowiem trzy pojedyncze, acz potężne podjazdy, z których każdy liczył sobie po 25-30 km długości i co najmniej 1500 metrów przewyższenia. W sobotnie przedpołudnie musieliśmy zatrzymać się w Prato all’Isarco, albowiem w naszym programie na ten dzień znalazł się podjazd do górskiej stacji Alpe di Siusi (1844 m. n.p.m.).

Przyznam się, że o wzniesieniu tym usłyszałem po raz pierwszy dopiero przy okazji prezentacji trasy Giro d’Italia 2009. Stało się tak gdyż dopiero w ubiegłym roku ten niebanalny podjazd zadebiutował na trasie największego z włoskich wyścigów. Posłużył on wówczas za metę piątego, 125-kilometrowego etapu, ze startem w San Martino di Castrozza. Odcinek ten wygrał późniejszy zwycięzca całego Giro czyli Rosjanin Denis Mienszow, który na kresce o dwie sekundy wyprzedził Włocha Danilo Di Lukę oraz o pięć ówczesnego lidera wyścigu Szweda Thomasa Lovkvista. Z mojego punktu widzenia poznanie i pokonanie tego wzniesienia miało dodatkową wartość z uwagi na wyczyn jaki tego dnia dokonał mój bliski sąsiad i dobry kolega Sylwek Szmyd. „Sylwas” pociągnął topniejącą czołówkę przez dobre cztery kilometry w takim tempie, iż jeden po drugim strzelali tracąc od blisko trzech do ponad pięciu minut zawodnicy tej klasy co Damiano Cunego, Lance Armstrong, Michele Scarponi czy Stefano Garzelli.

Po przybyciu do Prato all’Isarco wyładowaliśmy się przed jakimś małym zakładem pracy po prawej stronie drogi, na wysokości wjazdu do tunelu, w którym de facto zaczynał się nasz podjazd. W teorii blisko 25-kilometrowa wspinaczka pod Alpe di Siusi ma aż 1519 metrów przewyższenia co jednak przy tym dystansie daje niezbyt imponujące średnie nachylenie 6,1 %. W praktyce jednak podjazd ten składa się z trzech wyraźnych odcinków tzn. dwóch wymagających i jednego znacznie od nich łatwiejszego. Pierwsza tercja to 7,5 kilometra o średnim nachyleniu 7,1 % (max. 15 % po przejechaniu 6,2 km) od Prato all’Isarco do Fie allo Sciliar (Vols am Schlern). Przez długi czas po lewej ręce mamy ładny widok na dolinę i wijącą się w niej Autostradę Brennero czyli A-22. Z kolei po prawej stronie najpierw las, potem łąki, zaś po drodze mija się też małe rondo, na którym można odbić w prawo ku przełęczom Nigra i Costalunga. Przy wjeździe do Fie allo Sciliar podróżnych witali czterej rycerze z blachy reklamujący zapewne jakiś miejscowy festyn. Odcinek ten pokonałem w 29:11 przy średniej prędkości 15,501 km/h.

Po wyjeździe z tej uroczej miejscowości, w której aż 95 % mieszkańców uznaje niemiecki za swój język ojczysty przyszedł czas na szybką drugą tercję podjazdu aż po miejscowość Siusi (Seis). Kolejne 6,6 kilometra ma średnie nachylenie zaledwie 2,0 % stąd jazda na twardszym obrocie, nawet z użyciem dużej tarczy dla średnio wytrenowanego amatora nie powinna stanowić problemu. Moja średnia prędkość na tym odcinku „falsopiano” wyniosła 24,6 km/h. Przedwcześnie go zresztą skończyłem, albowiem zobaczywszy znaki drogowe na Alpe di Siusi skręciłem w prawo, zamiast jak powinien w lewo gdzie prowadziła droga do miasteczka Siusi. Na skutek owego błędu w nawigacji po niespełna 400 metrach podjazdu znalazłem się na parkingu przez dolną stacją kolejki linowej do Alpe di Siusi. Trzeba więc było obrócić się na pięcie i zawrócić ku właściwej drodze. Wskutek tej pomyłki straciłem ponad trzy minuty czasu i nadrobiłem 780 metrów dystansu. Gdy wróciłem na właściwy szlak miałem jeszcze tylko 700 metrów luźnego terenu, zanim tuż po przejechaniu przez uliczki Siusi zaczęła się trzecia tercja tego podjazdu o długości 10,1 kilometra o średnim nachyleniu 8 %.

Po kilkuset metrach należało skręcić w prawo z drogi, która gdybyśmy pojechali prosto zawiodła by nas do miejscowości Castelrotto (Kastelruth) i dalej przez passo Pinei, nawet ku dolinie Gardena przewidzianej dopiero na niedzielę. Pierwsze dwa kilometry po zakręcie wiodły jeszcze wśród alpejskich łąk. Następnie po minięciu ronda wjechałem w las gdzie przez kolejne 2,5 kilometra średnie nachylenie wynosiło aż 9 %, przy maximum 13 %. To w tym miejscu zaczął swą czarną robotę Gatto Silvestro. Na ostatnich kilometrach podjazdu kilkakrotnie niezbyt wysoko nad moją głową przejechały wszerz drogi błękitne wagoniki wspomnianej kolejki linowej. Niespełna 3 kilometry przed szczytem niemiłe zdarzenie jedyne w swoim rodzaju podczas tej wyprawy. Dogonił mnie włoski kolarz-amator, którego minąłem wcześniej gdy jechał spokojnie w towarzystwie swej partnerki na płaskim odcinku przed Siusi. Pomimo, że podjazd dobrze wytrzymałem i dla przykładu końcowe 9,5 kilometra o stromiźnie ponad 8 % przejechałem ze średnią 14 km/h nie byłem w stanie utrzymać mu koła. Po dwustu-trzystu metrach próby musiałem odpuścić i dokończyć wspinaczkę własnym tempem. Do osady Compaccio (Compatsch) dojechałem po upływie ponad półtorej godziny od opuszczenia Prato all’Isarco. Odliczywszy zbędne metry oraz stracone minuty i sekundy przy stacji kolei linowej podjazd miał 25,06 kilometra, na pokonanie których potrzebowałem 1h 30 minut i 26 sekund co dało mi przeciętną 16,626 km/h oraz VAM 1007 m/h – z pozoru skromny, lecz siłą rzeczy wydatnie zaniżony ze względu niemal płaski środek wzniesienia.

Na górze było dość ciepło jak na tą wysokość czyli 17 stopni. Pojechałem jeszcze do końca asfaltowej drogi na płaskowyżu po czym zrobiłem kilka zdjęć, zjadłem małą porcję frytek i spocząłem na ławie w oczekiwaniu na Darka. Zajęło mi to znacznie dłużej niż się spodziewałem, gdyż Dario zjawił się w Compaccio dopiero po 50 minutach. Podobnie jak ja stracił kilka minut na dojeździe do stacji kolejki, lecz przede wszystkim musiał wielokrotnie przystawać i dokręcać zbyt luźno ustawione korby. Przed naszym wyjazdem wprowadził sporo nowinek sprzętowych w swym rowerze m.in. sprawił sobie tytanowy suport i karbonowe korby, których jednak z przesadnej ostrożności nie dokręcił dostatecznie mocno. Mój kolega chcąc poniekąd nadrobić nieuniknione w swym przypadku zaległości treningowe postawił na eksperymenty sprzętowe, niekiedy bardzo oryginalne, które konserwatywnym ekspertom z tej branży wydałyby się dość wątpliwe. Tymczasem w piątek problem z piastą, w sobotę kłopot sprawiły mu korby czyli na starcie naszej podróży innowacje te nie zapowiadały niczego dobrego. Niemniej później wszystko zagrało już jak trzeba i Darek z dnia na dzień miał więcej przyjemności ze swej jazdy.

W Compaccio spędziliśmy razem jeszcze 25 minut i po wspólnych zdjęciach oraz wysłaniu przez Darka okolicznościowej widokówki do rodziców rozpoczęliśmy długi zjazd ku Prato all’Isarco. Na zjeździe oczywiście wielokrotnie się zatrzymywałem m.in. w Siusi gdzie moją uwagę przykuł oryginalnych kształtów konar drzewa przerobiony na drewnianego pterodaktyla. Darek pognał przodem, rozpędzając się do 65 km/h i niemal bez przystanków zanim w okolicy wspomnianej miejscowości nie spowolnił go kolejny defekt – tym razem pęknięta szprycha, która zakłóciła pomiary jego licznika do tego stopnia, że naliczanie dystansu ustało po niespełna 36 kilometrach, lecz chwilę wcześniej pokazawszy maksymalną prędkość rzędu 334 km/h! W rzeczywistości tego dnia przejechaliśmy 53,15 km z łącznym przewyższeniem 1527 metrów – czyli o 202 metry więcej niż w piątek zgodnie z planem stopniowego podwyższania sobie poprzeczki. Około 15:20 byliśmy już przy samochodzie, zaś niedługo po szesnastej dojechaliśmy do Mezzocorony.

Dzięki temu po wyjściu na spacer około 16:45 natknęliśmy się jeszcze na sporą grupę dzieci w profesjonalnie wyglądających strojach i na mini-rowerkach. Okazało się, że lokalny klub US Velo Sport Mezzocorona zorganizował zawody kolarskie dla dzieci w wieku od 7 do 12 lat. Młodzi adepci kolarstwa podzieleni rocznikami na sześć kategorii musieli pokonać różną ilość nieco ponad kilometrowych rund z metą na Via Romana. Niestety same zawody zakończyły się tuż przed naszym wyjściem na miasto. Po powrocie do bazy Darek podłubał nieco przy swym rowerze i około 19-tej pojechał na kontrolną przejażdżkę po ulicach Mezzocorony. Chcąc zaś sprawdzić świeżo dokręcone korby udał się na sztywny podjazd w kierunku Groty z Madonną. Test wypadł pomyślnie, a przy okazji dowiedzieliśmy się, iż miejscowa „ściana płaczu” ma 69 metrów przewyższenia co przy ledwie 470 metrach dystansu  oznacza, iż droga pnie się do góry ze średnim nachyleniem aż 15,5 %!