Fittanze & San Valentino
Autor: admin o środa 2. czerwca 2010
Ponieważ wszystko co do dobre kiedyś się kończy tak i nasza dwutygodniowa wycieczka po Alpach Trydentu i Południowego Tyrolu nieubłaganie zbliżała się do swej mety. Została nam jeszcze do dyspozycji środa 2 czerwca, a następnie w drodze powrotnej do Trójmiasta dwa dni w Austrii na pograniczu Salzburglandu i Tyrolu. Na koniec naszego nader długiego Giro del Trentino przewidziałem przejazd na południowy kraniec prowincji Trento i wspinaczkę pod dwa stosunkowo niewysokie, lecz bardzo wymagające podjazdy. Pobyt na włoskiej ziemi chciałem zakończyć mocnym akcentem. Miał to być etap może nie królewski, lecz taki który skalą swej trudności dorównywałby najtrudniejszym poza-wyścigowym odcinkom sprzed tygodnia czyli 26 i 27 maja. Za atrakcje dnia posłużyć miały dwa wzniesienia położone po przeciwległych stronach Doliny Adygi. Po wschodniej leżące w paśmie górskim Monti Lessini Passo delle Fittanze (1393 m. n.p.m.) oraz na zachodzie położone w masywie Monte Baldo Passo di San Valentino (1325 m. n.p.m.).
Pamiątkowe zakupy na potrzeby własne i ku radości osób nam najbliższych zrobiliśmy już poprzedniego wieczora w hipermarkecie pod Mezzolombardo. Dlatego w środę mieliśmy praktycznie cały dzień do naszej dyspozycji by godnie pożegnać się z włoskimi Alpami. Czekał nas blisko 60-kilometrowy dojazd do malutkiego miasteczka Ala położonego nad potokiem o tej samej nazwie i u wlotu do doliny Ronchi. Z tego miejsca mieliśmy zaatakować przełęcz Fittanze – nieznaną wielkim wyścigom, lecz cieszącą się sporym uznaniem we włoskim środowisku amatorów dwóch kółek. Dowiedziałem się o niej przypadkiem dopiero w czerwcu 2008 roku za sprawą opowieści naszego gospodarza z Panchii w dolinie Fiemme. Rolando Varesco dziś miłośnik alpejskich wędrówek i wypraw na północny skraj naszego Kontynentu ścigał się niegdyś na rowerze górskim, więc w ramach swych treningów poznał wiele gór tego pięknego regionu. Zapytany o najciekawsze (najładniejsze, najtrudniejsze) wzniesienia w Trentino bez wahania polecił nam właśnie Fittanze.
Dojechawszy na miejsce zaparkowaliśmy na małym parkingu nad rzeczką z ładnym widokiem na Alę. Ruszyliśmy w drogę niemal w samo południe przy temperaturze 30 stopni Celsjusza. Jednak zaraz po starcie przez most wjechaliśmy na wąskie uliczki tego urokliwego miasteczka i mogliśmy na moment schronić się w cieniu. O drogę do podnóża Fittanze zapytałem starszej daty tubylców wystających przed jednym z barów. Jeden z nich udzielając nam wskazówek z zafrasowaniem rzekł nam na odchodne „ma sapete che e dura?”. O tym wiedziałem już jednak dobrze z opowieści Rolanda, a teoretyczne szczegóły poznałem jak zwykle za sprawą „archivio salite” na stronie „zanibike.net”. Okazało się, że aby dotrzeć do owej góry musimy wyjechać z Ali i wrócić na szosę SS-12 przejechać nią jakieś dwa kilometry i znaleźć wjazd na drogę prowincjonalną SP-211 na wysokości osady o nazwie Sdruzzina. Tak też się stało i dokładnie po przejechaniu trzech kilometrów od naszego parkingu znaleźliśmy się u progu kolejnego wyzwania.
Po skręcie w lewo wjechaliśmy między winnice. Pierwsze kilkaset metrów prowadzące alejką w tak pięknych okolicznościach przyrody były jeszcze stosunkowo niewinne. Jednak już po chwili wjechaliśmy w las i pierwsza część drugiego kilometra wspinaczki dała nam przedsmak tego co naprawdę nas tu czeka. Bardzo strome 500 metrów bez przebaczenia, z maksimum 20 % po przejechaniu 1,4 kilometra podjazdu. Stromizna skończyła się na mostku nad Val Fredda. Przejechawszy na drugą stronę leżącego w dole wąwozu znalazłem się na stromej drodze, która licznymi serpentynami wiła się po wapiennym masywie doskonale widocznym z szosy pod Sdruzziną. Droga była cały czas stroma. Jeśli gdziekolwiek odpuszczała na moment to tylko w wirażach. Po lewej ręce miałem efektowny widok na Adygę oraz miasteczka i osady porozrzucane wśród winnic w jej dolinie. Jechało mi się lepiej niż przypuszczałem wysiłek choć sporo udało mi się jednak kontrolować. Po przejechaniu 5,8 kilometra stromizna skoczyła na chwilę do poziomu 18 %. Zaraz po tym wirażu należało przejechać przez ciasny tunel przebity w skale, a następnie przejechać jeszcze przez wąwóz otoczono wysokimi ścianami z wapienia. Po przejechaniu 6,54 kilometra przy średnim nachyleniu 9,9 % oraz minięciu masztów nadawczych mogłem uznać, iż pierwszą część tej trudnej wspinaczki mam już za sobą.
Do końca siódmego kilometra podjazdu, a dokładnie przez kolejne 490 metrów można było odsapnąć na nie pasującym do całości wzniesienia płaskim odcinku drogi. To miała być jednak tylko przysłowiowa cisza przed burzą. Trójkątny znak drogowy ustawiony tuż za tabliczka z siódemką nie pozostawiał złudzeń. Po wjeździe do lasu droga miała się ponownie wypiętrzyć do poziomu 20 %. Przejazd przez las na przełożeniu 39/27 to była makabra. Balansowanie na granicy swych możliwości. Ledwie skończyłem zmagania z jedną stromą ścianką już przed mymi oczami ukazywała się droga nie mniej stroma i równie długa. Niemiłosiernie strome serpentyny w lesie przypomniały mi przejazd w podobnych warunkach przez Colletto del Moro na trasie GF Fausto Coppi 2008. Tam jednak miałem do dyspozycji tryb z 32 zębami, acz z drugiej strony w nogach blisko 200 kilometrów jazdy. Tu teoretycznie jechałem na świeżości, choć sił niewiele już zostało. Owa szkoła przetrwania skończyła się za dziesiątym kilometrem drogi. Aby ją ukończyć trzeba było przebyć odcinek 3,17 kilometra (od km 7,03 do 10,2) o średnim nachyleniu 11,9 %, gdzie stromizna aż trzykrotnie skoczyła do zapowiadanych 20 %. Najwięcej zdrowia trzeba było zostawić na ósmym i dziewiątym kilometrze.
Po ukończeniu tego odcinka pozostały do przełęczy fragment wzniesienia czyli 3,67 kilometra przy średnim nachyleniu 5,6 % i max. 10 % wydał mi się już tylko przyjemnym deserem po ciężkostrawnym daniu głównym. Najpierw chwila wypłaszczenia. Potem takie sobie nachylenie i przejazd obok strefy piknikowej i górskiego hoteliku o niezbyt wyszukanej nazwie Albergo Alpino. W końcu wyjazd z dającego cień lasu na alpejskie łąki i nieco bardziej wymagające wspinaczka na zieloną kopułę góry, chciałoby się rzec wieńczącą nasze dzieło. Poza tym ciekawostka. Tuż przed szczytem przyszło mi opuścić gościnne trydenckie drogi, gdyż sama przełęcz znajduje się już na terenie regionu Veneto w prowincji Werona. Dotrzeć na nią można również od strony południowej, drogą stworzoną dla kolarzy słabiej przygotowanych lub nieco mniej ambitnych. Podjazd zaczyna się wówczas w Bellori i jadąc przez Erbezzo trzeba przejechać 20,9 kilometra o średnim nachyleniu tylko 5,1 %. Dla porównania nasza trydencka strona miała większe przewyższenie tzn. 1231 metrów do przeskoczenia na dystansie ledwie 13,87 kilometra czyli przy średniej 8,87 %. Z tak trudnym zadaniem do odrobienia uporałem się w 1h 4 minuty i 57 sekund. Średnia prędkość 12,812 km/h i VAM 1137 m/h wydały mi się bardzo dobrym wynikiem. Na górze przy ładnej pogodzie i temperaturze 26 stopni, choć był przecież środek tygodnia było całkiem sporo turystów, w tym motocyklistów oraz amatorów konnej przejażdżki.
Po chwili zjazdu spotkałem jadącego z naprzeciwka Darka. Mój kolega był zachwycony tą górą. Uznał ją za najpiękniejszy podjazd jaki pokonał w swym życiu. Zaczął spokojnie z sześcioma przystankami na pierwszych trzech-czterech kilometrach, lecz później się rozkręcił i jednym susem pokonał pozostałe dziesięć kilometrów kończąc wspinaczkę w łącznym czasie około 83 minut. Zachwyty, zachwytami jednak podjazd ten dał nam nieźle w kość. Pomimo zmęczenia nie wycofałem się jednak ze swych planów zdobycia San Valentino. Dario nie czuł się jednak siłach by przełknąć jeszcze drugie danie dnia. Umówiliśmy się, że ja zjadę szybciej do samochodu, ruszę w nim do Avio na parking, który sobie upatrzyliśmy jeszcze przed przyjazdem do Ali, a następnie na tyle szybko jak będzie to możliwe spróbuje pokonać drugie ze wzniesień. Darek miał zaś dłużej zabawić na przełęczy, spokojnie zjechać, a następnie dojechać do Avio na rowerze po ścieżkach rowerowych wytyczonych wzdłuż Adygi. Na drugi brzeg rzeki przeprawiłem się mostem między miejscowościami Vo’ Sinistro i Vo’ Destro. Dojechałem do Avio i zacząłem się szykować do swego etapu 14b.
Czekające mnie teraz San Valentino zapamiętałem z czasów Giro d’Italia w niemieckiej stacji DSF. Wzniesienie to pojawiło się na trasie Giro w 1995 roku na trzynastym etapie z Pieve di Cento do Rovereto. W głównych rolach wystąpili wówczas rzecz jasna dobrzy górale, lecz nie stanowiący bezpośredniego zagrożenia dla szwajcarskiego lidera Toni Romingera. Pięciu z nich dotarło do mety przed grupą największych asów. Wygrał inny Szwajcar, przyszły mistrz olimpijski Pascal Richard, który w bezpośredniej rozgrywce pokonał Kolumbijczyka Oliveiro Rincona. Trzy sekundy do tej dwójki stracił Rosjanin Vladislav Bobrik, któremu tym razem nie udało się powtórzyć akcji z finiszu Giro di Lombardia 1994. Czwarte i piąte miejsce tego dnia zajęli Włosi Giuseppe Guerini i Mariano Piccoli ze stratami 26 i 48 sekund. Rincon i Piccoli powetowali sobie tą porażkę już na dwóch kolejnych etapach, dzięki zwycięstwom w Maso Corto (Val Senales) i szwajcarskim Lenzerheide. Co więcej „Mały Marian” wygrał też klasyfikację górską tego wyścigu, zaś bohater dnia czyli Richard tydzień później triumfował jeszcze na skróconym etapie dziewiętnastym. Odcinek kończyć się miał we francuskim Briancon, lecz z uwagi na lawinę na Colle Agnello trzeba było skończyć po włoskiej stronie granicy w Chianale.
Wiedziałem, że Święty Walenty jest nieco łatwiejszą górą od Fittanze, lecz daleki byłem od przekonania, iż gładko sobie z nią poradzę. Pierwszy podjazd wyssał już ze mnie całkiem sporo sił witalnych. Poza tym upał nigdy nie był moim ulubieńcem, więc 29 stopni w Avio nie wprawiało mnie w dobry nastrój. Na domiar złego podczas jazdy samochodem eksplodował mi bidon z plusssz-magnezem. Tym samym na górę ruszyłem kwadrans po piętnastej zaopatrzony tylko w pół bidonu z isostarem. Z początku pojechałem przez wąskie uliczki starego miasta. Na drogę ku San Valentino wjechałem około pierwszego kilometra szosy SP-208. Pierwszy fragment długości 2500 metrów były jeszcze dość luźny tzn. na poziomie 4,1 %. Po niespełna trzech kilometrach minąłem mostek nad korytem wyschniętej rzeczki. W tym miejscu wielu podróżnych zatrzymało się w cieniu drzew na przydrożny piknik. Dalej było już stromo, acz z szerokimi wirażami. Ku zachodowi niemal cały czas przed oczyma miałem widok na masyw Łysej Góry (Monte Baldo). Na piątym kilometrze droga na odcinku około stu metrów przechodziła tuż pod zawieszonym na niskiej wysokości nawisem skalnym.
Ciężkich fragmentów nie brakowało. Na początku siódmego kilometra stromizna dwukrotnie przekroczyła poziom 13 %. Z kolei pod koniec ósmego i na jedenastym kilometrze nachylenie aż czterokrotnie poszybowało powyżej 11 %. Bez wątpienia środkowy odcinek tego podjazdu był dla mnie najtrudniejszy. Na długim odcinku 8,64 kilometra musiałem się zmagać ze średnim nachyleniem 8,2 %. Dopiero na dwunastym kilometrze mogłem nieco odetchnąć na liczącym sobie 740 metrów „falsopiano”. Minąłem kolejne, wielce efektowne formacje skalne i pod koniec dwunastego kilometra dojechałem do rozjazdu w lewo ku sanktuarium Matki Boskiej Śnieżnej (Madonna di Neve). Jednak chcąc dotrzeć do San Valentino musiałem jechać prosto czyli kierować się na płaskowyż Brentonico. Stąd zostało mi jeszcze 4,24 kilometra prawdziwej wspinaczki. W sumie jednak niezbyt trudnej bo o średniej 6,9 %, lecz ze stromym odcinkiem blisko 13 % na samym początku. Przejechałem kilka trudnych wiraży i znalazłem się na wysokości sztucznie utworzonego zbiornika Lago Prada Stud. Potem jeszcze trzy kilometry po terenie gdzie las coraz częściej ustępował miejsca alpejskiej łące.
Końcówka na łące wśród koncertu świerszczy była już czystą formalnością. Na finałowym odcinku o długości 1,44 kilometra średnie nachylenie wyniosło ledwie 2,8 %. Większy problem stanowiło ustalenie gdzie znajduje się finał tego wzniesienia. Minąłem różowy hotel „Sole del Baldo” oraz obleganą przez turystów restaurację „al Passo”. Na rozjeździe pojechałem w lewo i dotarłem aż do dziewiętnastego kilometra drogi. Teren był co raz bardziej płaski, więc po chwili zawróciłem. Ostatecznie za metę swej prywatnej czasówki uznałem tabliczkę z napisem San Valentino przy tamtejszym polu piknikowym. Do tego miejsca podjazd miał w sumie 17,56 kilometra co przy przewyższeniu 1190 metrów daje mu średnie nachylenie 6,78 %. Udało mi się ten dystans przejechać w 1h 12 minut i 20 sekund czyli ze średnią prędkością 14,565 km/h i wartością VAM 989 m/h. Na górze było tylko 16 stopni i niebo z lekka się zachmurzyło, więc również z tego względu nie mogłem tam zostać dłużej. Mimo tego na zjeździe zrobiłem sporo zdjęć licząc na cierpliwość Darka. Gdy około wpół do szóstej zjechałem do Avio licznik pokazał, iż przejechałem 69,5 kilometra z dziennym przewyższeniem 2380 metrów. Czas było wrócić do bazy na ostatni nocleg pod włoskim niebem. Po drodze wpadliśmy jeszcze do Besenello, gdzie niestety bezskutecznie próbowałem odszukać początek morderczego podjazdu pod Malga Palazzo. Po powrocie do Mezzocorony Darek zdążył jeszcze zaliczyć wjazd kolejką górską na położoną bezpośrednio nad naszym miasteczkiem Monte Mezzocorona (891 m. n.p.m.).