banner daniela marszałka

Saint Pantaleon & Druges

Autor: admin o piątek 9. lipca 2010

Po czwartku spędzonym w podróży piątek miał być dniem znacznie bardziej stacjonarnym. Oboje chcieliśmy odpocząć od samochodu. Poza tym już w momencie układania planu całej podróży na 9 lipca przygotowałem sobie trasę ze startem i metą w Nus. Na tą okoliczność wybrałem wzniesienia położone na tyle blisko owego miasteczka by obie wspinaczki można było wpleść w profil niespełna 80-kilometrowej wycieczki. Pierwszym wyzwaniem miała być przełęcz Saint Pantaleon (1664 m. n.p.m.) ze startem w Chambave i przejazdem przez Saint-Denis. Po powrocie nad rzekę miałem przeskoczyć na południową stronę doliny i w Fenis rozpocząć drugi podjazd poprzez przełęcz Champremier (1390 m. n.p.m.) z finałem we wiosce Druges na wysokości 1586 m. n.p.m. Oczywiście najważniejszym powodem wyboru tych właśnie wzniesień był ich udział w historii Giro d’Italia. Co ciekawe oba pojawiły się na trasie tego wyścigu dwukrotnie i to przy tej samej okazji. Za pierwszym razem na 260-kilometrowym osiemnastym etapie z 1992 roku, który zakończył się w stacji narciarskiej Pila. Pięć lat później w ramach kolejnego górskiego maratonu. To znaczy na 232-kilometrowym czternastym odcinku z finałem w stacji Breuil-Cervinia. Finałowe podjazdy obu tych etapów zostawiłem sobie na weekend. Tymczasem postanowiłem zasmakować w ich przystawkach.

Z uwagi na panujące we Włoszech upały ruszyłem w drogę jak najprędzej czyli kilka minut po godzinie dziewiątej. Na początek zjechałem trzysta metrów ku drodze krajowej SS-26 gdzie stanąłem by ustawić sobie wysokość początkową i wystartować licznik. Mimo wczesnej pory powietrze było już nagrzane do 27 stopni. Czekał mnie ciepły i długi dzień na rowerze oraz końcówka etapu w najgorętszej porze dnia. Na początek miałem do pokonania 6,7 kilometra po wspomnianej „krajówce”. Ten odcinek posłużył mi za teren do swobodnej rozgrzewki w tempie około 30 km/h. Pomimo pagórka na piątym kilometrze straciłem tu ponad 50 metrów z początkowej wysokości. Z głównej drogi zjechałem na rondzie, którego ozdobą był liczący sobie ledwie trzy lata pomnik z okazałą kiścią winogron. Wjechałem na Avenue Arberaz, która na zakręcie w lewo przy żółtym budynku restauracji La Crotta di Vegneron przechodziła w świadczącą o profesji i języku miejscowych ludzi Rue de Vignerons. W Dolinie Aosty na każdym roku odczuć można wpływy francuskie. Co nie może dziwić zważywszy, że na fakt, iż przez blisko siedem wieków region ten znajdował się pod wpływem hrabiów i książąt Sabaudzkich. Dopiero w 1720 roku przeszedł pod władanie Królestwa Sardynii i wraz z nim w roku 1860 stał się częścią Królestwa, zaś dziś Republiki Włoch. Co charakterystyczne na lokalnych mapach przełęcze nazywane są z francuska „col”, a nie „passo” jak to ma miejsce w niemal całej Italii.

Col du Saint Pantaleon można zdobyć na trzy sposoby. Dwie wersje tego podjazdu zaczynają się w Chambave właśnie. Trzecia tzn. wschodnia opcja startuje z Chatillon i do miasteczka Antey-Saint-Andre jest zbieżna ze wspinaczką do Breuil-Cervinia. Oba zachodnie warianty mają ten sam początek i wspólny koniec, lecz rozdzielają się po przebyciu 2600 metrów na wysokości osady Goillaz. Tu można skręcić na zachód ku gminie Verrayes lub na wschód ku gminie Saint-Denis. Obie drogi łączą się ponownie we wiosce Del po około ośmiu kilometrach separacji. Ja wybrałem podjazd przez Saint-Denis, który jest o pół kilometra krótszy od wersji Verrayes, lecz z tego samego powodu nieco bardziej stromy. Podczas wspomnianych edycji Giro kolarze atakowali Saint Pantaleon na inne sposoby. W 1992 roku od strony Chatilllon przez Antey-Saint-Andre, po czym zjechali przez Saint-Denis do Chambave skąd udali się do Fenis na podbój wzniesienia Champremiere. Natomiast w 1997 roku zaczęli wspinaczki w Fenis podjazdem pod Champremiere, po czym zjechali do Saint-Marcel i Nus, zaś podjazd pod Saint Pantaleon zaczęli w Champagne (tuż przed Chambave) i pojechali przez Verrayes. To właśnie na tej premii górskiej Ivan Gotti skutecznie zaatakował lidera Pawła Tonkowa, po czym na finałowych kilometrach do Cervinii powiększył swą przewagę i odwrócił losy wyścigu.

Muszę przyznać, iż podjazd ten dał mi się bardziej we znaki niż oczekiwałem. Pierwsze 4400 metrów z Chambave do Saint-Denis miało średnie nachylenie 7,9 %. Maksymalna stromizna sięgnęła prawie 13 % pod koniec czwartego kilometra. Nieco wyżej można było zawiesić oko na pozostałościach wzniesionego w XIII wieku zamku Cly. Kolejne 3600 metrów od Saint-Denis do Petit Bruson również zmuszało do sporego wysiłku. Odcinek ten był niewiele łatwiejszy od pierwszej kwarty tzn. na średnim poziomie 7,4 %. Szczęśliwie przy przejeździe przez Petit Bruson na długie 900 metrów nachylenie spadło poniżej 5 % i można było odsapnąć przed górną połówka wspinaczki. Jednak tuż za wioską zaczęły się kolejne serpentyny i trzeba było wrócić do wytężonej pracy. Na odcinku 3600 metrów od rubieży Petit Bruson przez Del do Semon średnie nachylenie utrzymuje się na średnim poziomie 7 %. Jechałem tu wśród przypalanych południowym słońcem łąk, na których głośny koncert dawały świerszcze na przemian z cykadami. Dopiero kilkaset metrów dalej czyli na początku czternastego kilometra wspinaczki pojawiła się kolejna okazja do złapania głębszego oddechu czyli w sumie 1200 metrów łatwiejszego terenu. W końcu dojechałem do zakrętu w Charesoulaz skąd do szczytu zostały mi dwa kilometry, z czego 1800 metrów ukryte w lesie. Finał o średniej 8,1 % był godnym zwieńczeniem tej trudnej góry. Na przedostatnim kilometrze chwilowa stromizna trzykrotnie zbliżyła się do poziomu 12 %.

Na ostatnim zakręcie zastałem robotników drogowych przy pracy. Ci jednak inaczej niż ich koledzy po fachu z drogi do Champorcher nie wylewali tu nowego asfaltu, lecz zabezpieczali użytkowników szosy przed osuwiskami montując specjalną siatkę po wewnętrznej stronie wirażu. Zatrzymałem się dopiero jakieś dwieście metrów za przełęczą, która była praktycznie nie oznaczona. Stanąłem na małym placu służącym za punkt widokowy. Patrząc w kierunku wschodnim bez trudu można było dojrzeć Monte Zerbion (2722 m. n.p.m.). Ale nie tylko. Przy słonecznej pogodzie i przejrzystym powietrzu na dalekiej północy widać było też strzelisty wierzchołek Matterhorn (4478 m. n.p.m.). To szósty pod względem wysokości szczyt całych Alp, po włosku nazywany Monte Cervino. Według moich wyliczeń podjazd z Chambave przez Saint-Denis liczy sobie 16,38 kilometra. Przy przewyższeniu 1182 metrów dystans ten przekłada się na średnie nachyleniu rzędu 7,21 %. Na jego pokonanie potrzebowałem 1 godzinę 5 minut i 52 sekundy. Oznacza to, iż wjeżdżałem z przeciętną prędkością 14,930 km/h, przy wskaźniku VAM o wartości 1076 m/h. W porównaniu z czwartkową jazdą pod nieco trudniejszy, acz krótszy Champorcher był to niewielki regres. Niewątpliwie ta góra dała mi w kość, zaś sporą garść energii zabierało też bezlitosne słońce. Tymczasem skoro temperatura na przełęczy sięgnęła już 24 stopni, to w dolinie mogłem się obawiać najgorszego. Dlatego też zjeżdżałem bardzo spokojnie, aby zachować jak najwięcej sił na drugi, w dodatku bardziej stromy podjazd.

Gdy około wpół do dwunastej dotarłem do ronda w Chambave było tam 30 stopni ciepła. Przy takiej temperaturze nie łatwo jeździ się po płaskim terenie, a co dopiero zmusić się do maksymalnego wysiłku na poważnym alpejskim podjeździe. Tym bardziej w sytuacji gdy pierwsza góra podcięła już nogi, zaś upał wyssał z ciała niezbędne zasoby energii. Postanowiłem, że kilkukilometrowy odcinek do Fenis przejadę bardzo spokojnie. Jednak warunki terenowe i pogodowe bynajmniej nie ułatwiły mi tego zadania. W dolinie upał narastał, zaś droga wcale nie była plaska. Na przestrzeni trzech kilometrów od drogi SS-26 przez Septumian do Miseregne musiałem pokonać blisko sto metrów przewyższenia. Zacząłem delikatny zjazd do Fenis, gdzie chciałem znaleźć jakieś ujęcie wody pitnej, które pozwoliłaby mi na przetrwanie zaplanowanej trasy pomimo dokuczliwego skwaru. Przyznam, że gdybym mieszkał w tym regionie czy choćby w północnych Włoszech tzn. miał sporą szansę raz jeszcze tu przyjechać to pewnie odpuściłbym sobie tego dnia drugą wspinaczkę. Niemniej planując co roku wyprawę w inny region Alp czy szerzej Europy mam raczej tylko jedną okazję na zdobycie tego czy owego podjazdu. Co prawda czasami w trakcie podróży zmieniam swe plany to jednak raczej zastępując jeden podjazd drugim, a nie po prostu rezygnując z obranego wcześniej celu. Dlatego gdy już zaspokoiłem pragnienie i napełniłem bidon poszukałem zamku w Fenis, spod którego zgodnie z wydrukowanym profilem chciałem rozpocząć podjazd do Druges. Ostatecznie zjechałem nieco niżej, do poziomu Muzeum Tradycyjnego Rzemiosła Doliny Aosty (Museo dell’Artigianato Valdostano di tradizione) w dzielnicy Chez Sapin.

Wystartowałem z tego miejsca niemal w samo południe przy obezwładniającej temperaturze 32 stopni. Sam początek na ulicach Fenis był jeszcze całkiem przyjemny. Po dwustu metrach minąłem górujące po prawej ręce wzgórze zamkowe. Dalej jechałem główną ulicą miasteczka przez dzielnice Chez Sapin, Chez Croiset aż do Cors, gdzie należało skręcić w prawo aby po 250 metrach dojechać dzielnicy Pommier. Na tym zapoznawczym odcinku o długości 1320 metrów jechało się łatwo na przełożeniu 39-19 i 39-21. Średnie nachylenie wynosiło tu tylko 3,4 %, przy max. niespełna 7 %. Mimo tego jechałem dość wolno tzn. z przeciętną prędkością 17 km/h. Przede wszystkim bacznie rozglądałem się za miejscem, w którym będę musiał odbić na Vallone dei Pieiller, aby rozpocząć zasadniczą część podjazdu. Do Druges jak i na przełęcz Champremier można dotrzeć na dwa sposoby. Wybrałem sobie wersję trudniejszą z Fenis, nie tylko z racji przerostu sportowej ambicji. Przede wszystkim z uwagi na fakt, że tak w 1992 jak i 1997 roku uczestnicy Giro podjeżdżali pod Champremier właśnie od tej strony, by w dolinę rzeki Dora Baltea wrócić zjazdem do Saint-Marcel. Ów zachodni wariant wspinaczki jest o jakieś 2,5 kilometra dłuższy, a prze to znacznie łagodniejszy. Tymczasem na wschodzie już sam widok pierwszych metrów podjazdu przez zalesioną dolinę Pieiller może skutecznie zniechęcić kolarzy słabiej wiary … we własne możliwości. Już po przejechaniu 130 metrów stromizna skoczyła do rekordowego na całej górze poziomu niemal 17 %. Byłem na coś takiego przygotowany, bowiem przejeżdżając przez Pommier wrzuciłem tryb „24”. Postanowiłem trzymać się przełożenia 39-24 tak długo jak będzie to możliwe.

Czekało mnie teraz ponad osiem kilometrów cichej katorgi w lesie. Po drodze niemal brak żywej duszy. Jeden dom przy wjeździe do lasu, kolejne zabudowania dopiero 600 metrów wyżej w Le Plany. W leśnej głuszy jedynymi śladami cywilizacji były szałasy górskich drwali, drewniane tablice z wysokościami bezwzględnymi danego miejsca oraz rzecz jasna owa wąska dróżka, na ogół chropowatej jakości, po której przyszło mi się wspinać. Po czterech stromych kilometrach nie mogłem już oprzeć się pokusie wrzucenia trybu „27”. Miałem dobry powód, bowiem na 8510 metrach dzielących Pommier od Champremier nachylenie ma średnio aż 9,3 %. Niemniej stromizna jest tu dość nieregularna, z wieloma bardzo stromymi zakrętami. Autorzy wspominanej przeze mnie serii wydawniczej naliczyli na tym odcinku aż 22 wiraże. Ja mogę dodać, że chwilowa stromizna 15-krotnie przekracza tu poziom 12 %. To wymarzony podjazd dla 60-kilogramowych kolarzy określanych mianem górskich kozic. Ja zaś nawet w środku lata ważę 73 kilo czyli dużo za dużo by na takiej górze czuć się jak u siebie w domu. Pierwszą dwukilometrową ćwiartkę o nachyleniu 8,6 % pokonałem jeszcze z całkiem niezłą prędkością 12,8 km/h. Natomiast trzy kolejne o nieco wyższej stromiźnie czyli 9,8 % – 9,7 % – 9 % przebrnąłem na równym, ale niższym poziomie 11,1 km/h – 10,5 – 11,1 km/h. Ucieszyłem się widząc zabudowania Champremier. W tym momencie już do końca wróciłem do przełożenia 39-24. Przed wjazdem do wioski miałem nawet chwileczkę zjazdu. Po dojechaniu do rozdroża, na którym włodarze Giro mogli wyznaczać linię górskiej premii, musiałem wziąć zakręt w lewo o niemal 180 stopni i zostawić za plecami zjazd do Saint-Marcel.

Zostało mi do pokonania 2740 metrów, z czego pierwszy kilometr dość trudny bo o średniej 8,1 % i max. ponad 13 %. Po przebyciu kilkuset kolejnych metrów minąłem wioskę Layche – 1100 metrów przed finałem. Na ostatnim kilometrze minąłem zjazd ku chwalącej się torem saneczkowym osadzie Druges Basse. Niemniej finiszując w tempie blisko 18 km/h pognałem prosto do strefy piknikowej Druges Alte. Tam zastałem kilka domostw z szarego kamienia. Okna zabite dechami. Na szczęście był kranik z bieżącą wodą, przy którym mogłem schłodzić rozgrzaną głowę i przemyć usta. Nie chciałem łapczywie gasić pragnienia, nie mając pewności czy woda jest zdatna do picia. We wsi nie było żywej duszy. Nawet tablica przy której zrobiłem sobie autoportret chyliła się ku upadkowi, także musiałem ją postawić do pionu. Wspinaczkę zakończyłem po przejechaniu 12,57 kilometra. Wobec przewyższenia 1066 metrów miała ona średnie nachylenie 8,48 %. Na pokonanie drogi z Fenis do Druges Alte potrzebowałem 1 godzinę 2 minuty i 58 sekund jadąc z przeciętną prędkością 11,977 km/h. Oznacza to, iż jechałem przeszło cztery minuty dłużej niż kilka tygodni wcześniej pod niemal identyczny podjazd z Bolognano na Santa Barbarę, kiedy to w nogach zamiast Saint Pantaleon miałem wspinaczkę pod Bordalę. To nie był mój najlepszy dzień, o czym świadczył też stosunkowo niski VAM 1015 m/h. W Druges słońce niemiłosiernie piekło. Wystarczyło tylko dziesięć minut postoju by temperatura na liczniku roweru skoczyła z 29 do 35 stopni. Na zjeździe napotkałem tylko pieszych turystów w Layche. Za Champremier nie było prawie żadnego ruchu samochodowego. Niemniej w końcówce zjazdu dostałem ostrzeżenie, iż na górskich zjazdach trzeba być zawsze czujnym. Przywyknąwszy do pełnej swobody przy wyborze toru jazdy omal nie wpadłem czołowo na trójkołowiec Piaggio, który niespodziewanie wyłonił się zza zakrętu.

Po zjechaniu do Fenis musiałem już tylko pokonać trzy kilometry do drogi krajowej SS-26 i ostatnie czterysta metrów lekko w górę uliczkami Nus. W sumie przejechałem 73,1 kilometra o niebagatelnym przewyższeniu 2327 metrów. Wyczerpany ale zadowolony, iż mimo kryzysu nie dałem się złamać górom i pogodzie dobiłem do „naszej przystani” kilka minut przed czternastą. Chłodny prysznic i smaczny obiad przywróciły mnie do życia. Późnym popołudniem pojechaliśmy pozwiedzać stolicę regionu. Zatrzymaliśmy się blisko centrum na parkingu przy via Frederic Chabod. Początki Aosty sięgają 25 roku przed Chrystusem, kiedy to cesarz Oktawian August postawił w tym miejscu fort o nazwie Augusta Pretoria Salassorum. Półtoragodzinny spacer po tutejszej starówce zaczęliśmy od Łuku Augusta. Cały deptak stanowiący kręgosłup aostańskiej starówki liczy sobie 1200 metrów od via San Anzelmo (na wschodzie) po Piazza della Repubblica (na zachodzie). Po przebyciu trzystu metrów mija się fragment starożytnych murów czyli Puerta Pretoriana. Dwieście metrów dalej wchodzi się na główny plac miasta czyli Piazza Emile Chanoux, którego patronem jest lokalny polityk, działacz Akcji Katolickiej i przywódca Antyfaszystowskiego Ruchu Oporu zamordowany przez SS-manów w 1944 roku. Po przejściu głównej arterii i zajrzeniu w kilka bocznych uliczek nieśpiesznie zawróciliśmy ku Arco Augusto. Zachowanie właścicieli sklepów i licznych restauratorów sugerowało nam, iż czas już wrócić do domu na kolację.