banner daniela marszałka

San Carlo & Piccolo San Bernardo

Autor: admin o poniedziałek 12. lipca 2010

Na zakończenie swej osobistej wersji Giro delle Valle d’Aosta zostawiłem sobie wycieczkę ku zachodnim rubieżom tego regionu. Chciałem poznać dwa podjazdy, które w ostatnich kilku latach pojawiły się na trasach Giro d’Italia i Tour de France. Na obu przełęczach miałem pokonać przeszło tysiąc metrów przewyższenia, lecz poza tym były one do siebie podobne jak bohaterowie rodzimej kreskówki: Bolek i Lolek. Na pierwszy ogień zafundowałem sobie niezbyt długą, ale za to bardzo stromą wspinaczkę pod Colle San Carlo (1951 m. n.p.m.). Natomiast na dobicie przygotowałem dwukrotnie dłuższy, lecz nieporównanie łagodniejszy wjazd na Colle di Piccolo San Bernardo (2188 m. n.p.m.). Dlatego w poniedziałkowe przedpołudnie czekała nas przeszło 40-kilometrowa wycieczka w kierunku Mont Blanc vel Monte Bianco (4807 m. n.p.m.). Bazą wypadową do obu podjazdów miały być oddalone od siebie ledwie o 5 kilometrów miasteczka Morgex i Pre Saint-Didier. Wyruszyliśmy z Nus tuż przed dziewiątą i dobrze nam znanym szlakiem przejechaliśmy przez Aostę, Aymavilles by dalej ruszyć w nieznane. Kilka kilometrów dalej minęliśmy Arvier, gdzie w 1871 roku urodził się triumfator pierwszej edycji Tour de France czyli Maurice Garin. Tutejsi mieszkańcy w hołdzie naturalizowanemu Francuzowi postawili na rondzie w centrum wioski kamienną rzeźbę z sylwetką owego herosa szos. Po dojechaniu do Morgex zatrzymaliśmy się na parkingu przed marketem „Q & A” na styku Viale della Rimembranza i Rue de Mont Blanc.

W okolicy tego miasteczka znajdują się najwyżej położone winnice Europy, gdzie na plantacjach sięgających wysokości 1100 metrów n.p.m. uprawia się winorośl w ilości pozwalającej na produkcję 65.000 butelek białego wina rocznie. Natomiast uwagę miłośników kolarstwa przykuwa pnąca się znacznie wyżej droga przez przełęcz Colle San Carlo, łącząca Valle d’Aosta z biegnącą ku francuskiej granicy Valle Verney. Profesjonaliści z najwyższej półki walczyli na niej dwukrotnie podczas Giro d’Italia. Po raz pierwszy w 1973 roku gdy wyścig wystartował w Belgii i szlakiem przez Niemcy, Luksemburg, Francję i Szwajcarię dojechał do Włoch dopiero piątego dnia. Dokładnie przez tunel Mont Blanc na czwartym odcinku wyścigu prowadzącym z Genewy do Aosty. Wtedy jednak San Carlo pokonano od łatwiejszej strony, z początkiem w Pre Saint-Didier i przejazdem przez La Thuille. Na mecie etapu prowadzący od prologu Eddy Merckx łatwo ograł trójkę górali: Jose-Manuela Fuente, Giovanni Battaglina i Gonzalo Aję. Surowsze oblicze San Carlo uczestnicy Giro ujrzeli dopiero w 2006 roku na etapie czternastym z Alessandrii do La Thuille. Wyścig zdominował wtedy „pełnokrwisty” Ivan Basso. Niemniej tego dnia koła dotrzymał mu Leonardo Piepoli, który na mroźnym i deszczowym zjeździe zostawił ostrożnego Basso, po czym wygrał etap z przewagą 44 sekund nad liderem oraz 1:19 nad Jose-Enrique Gutierrezem i Gilberto Simonim. Pozostali zawodnicy stracili do Leo ponad dwie minuty.

Ruszyłem sprzed sklepu minutę po dziesiątej, a mimo wczesnej pory powietrze było już nagrzane do 32 stopni. Pierwsze dwieście metrów w kierunku wschodnim, a potem skręt w prawo w biegnącą wzdłuż rzeki uliczkę Viale Lungo Dora. Po przejechaniu niespełna 1100 metrów dojechałem do mostku nad Dorą Baltea, za którym rozpoczynał srogi podjazd pod przełęcz św. Karola. Zaraz za mostem minąłem rozlewnie wody mineralnej ze źródeł Courmayeur – „Sorgenti Monte Bianco”. Pierwsze 400 metrów wiodło jeszcze po terenie zabudowanym. Wraz z dojazdem do osady Pre-Villar rozpocząłem długi i ciężki odcinek leśny. Tuż przed wjazdem do lasu wyprzedziłem młodego cykloturystę. Po kilometrze podjazdu ujrzałem pierwszą z serii eleganckich drewnianych tablic, które informują amatorów dwóch kółek o stromiźnie czekającej na nich podczas kolejnego kilometra wspinaczki. Jak wynika z „google.maps” w tym samym momencie musiałem przejechać pod autostradą A-5 czyli Aosta – Monte Bianco, lecz prawdę mówiąc biegnie ona na tyle wysoko ponad drzewami, że nawet tego nie zanotowałem. Już na pierwszym kilometrze wrzuciłem przełożenie 39-24, z którym ku swemu zaskoczeniu zdołałem wytrwać do końca góry. Wedle tablic równie szczegółowych jak te z austriackiego Kitzhorn, kręty drugi kilometr na terenie osady Montrottier miał mieć średnie nachylenie 9,43 %, zaś trzeci z dłuższymi prostymi aż 10,54 %. Podzieliłem sobie wykres z owej góry na trzy równe fragmenty o długości 3,45 kilometra i wedle moich (zapewne lekko zaniżonych danych) pierwsza tercja podjazdu miała średnie nachylenie 9,4 %, przy maximum aż 15 %.

Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. Cały czwarty kilometr miał mieć średnio 11,45 %. Nic dziwnego, że właśnie na tym odcinku mój licznik wychwycił maksymalną stromiznę na całym podjeździe czyli 16 % po przejechaniu 3810 metrów od mostku na Dorą Baltea. Na piątym kilometrze średnia stromizna wynosiła 10,05 %. Po przejechaniu 4,6 kilometra minąłem zjazd ku osadzie Kirriaz. Trudnego zadania dodatkowo nie ułatwiał wspomniany upał, lecz na szczęście do początku szóstego kilometra szosa cały czas chowała się w cieniu drzew. Dokładnie po przejechaniu pięciu kilometrów dojechałem do mostku nad rwącym górskim potokiem, który z łoskotem spadał ze zbocza góry po mojej prawej ręce. Wedle wyrytej w drewnie informacji szósty kilometr miał mieć średnie nachylenie 9,86 %. Sto metrów dalej wyjechałem z lasu. Odtąd szosa biegła już na przemian przez łąki i lasy, lecz najdłuższy zacieniony odcinek w górnej połowie wzniesienia liczył sobie tylko 900 metrów (pomiędzy km 8,3 a 9,2). Kilometr siódmy, który zaczyna się w pobliżu osady Prarion podwyższył poprzeczkę do średniej 10,49 %. Ogółem druga tercja wzniesienia miała średnie nachylenie 10 % przy wspomnianym max. 16 % i kolejnym „wystrzale” do poziomu 15,2 % po przejechaniu 6440 metrów. Trzymałem się dobrze, ale nie byłem w stanie utrzymać tempa z pierwszej tercji podjazdu tzn. 12,5 km/h.. Środek i koniec wzniesienia przejechałem ze średnią prędkością około 11 km/h. Tymczasem tablica na początku ósmego kilometra straszyła średnim nachyleniem 10,77 %. W połowie tego odcinka minąłem Arpy, w pobliżu której nad drogą głośno skwierczały linie elektryczne wysokiego napięcia.

Najgorsze miałem już za sobą. W końcówce podjazd z lekka odpuścił, bowiem kilometr dziewiąty miał średnio 9,27 %, dziesiąty 8,76 %, zaś sama końcówka „tylko” 7,73 %. Trzecia tercja miała średnią stromizną 9,4 % przy max. czterokrotnie sięgającym 14 %. W końcówce podjazdu, obok hotelu „La Genzianella” napotkałem liczne zastępy zmotoryzowanych turystów. Przełęcz leży dwadzieścia metrów niższej niż podaje to profil z „archivio salite”. Wspinaczkę zakończyłem po przejechaniu 10,35 kilometra w czasie 54 minut i 12 sekund czyli kręciłem w tempie 11,457 km/h. Wobec 1026 metrów przewyższenia wzniesienie to ma średnie nachylenie aż 9,91 %. Stąd wysoki, lecz daleki od rekordowego VAM czyli 1135 m/h zwiastował lekki spadek mojej formy. Niemniej mogłem się pocieszać, że autorzy mojej książkowej lektury założyli, iż zdolny amator na pokonanie tej góry będzie potrzebował 75 minut, zaś najzdolniejsi nie-profesjonaliści równo godzinę. Dla porównania Basso i Piepoli przed przemknęli po niej w 34 minuty i 55 sekund. Na górze zdjęcia zrobiło mi starsze włoskie małżeństwo, które dzień wcześniej było na mecie Tour de France w Avoriaz. Zapytałem o stratę Lance’a Armstronga, lecz zgody w tej kwestii nie było i otrzymałem rozbieżne informacje. Na zjeździe mimo dobrej pogody spotkałem tylko wspomnianego turystę i trzech poważniej wyglądających zawodników w dolnej partii wzniesienia. Na długiej prostej z dziewiątego kilometra wspinaczki puściłem hamulce i rozpędziłem się do rekordowej na całym wyjeździe szybkości 71 km/h. Jeżdżąc na co dzień bez kasku bardziej nie zwykłem ryzykować.

Na parking przed marketem zjechałem kwadrans przed południem. Moja mistrzyni sklepowych promocji pochwaliła się udanymi łowami m.in. nabyciem kosmetyków i regionalnych alkoholi. Zapakowaliśmy rower do auta i pojechaliśmy do Pre Saint-Didier czyli 5 kilometrów w górę doliny. Tam zatrzymaliśmy się w centrum miejscowości na parkingu przez restauracją Bellevue. Widok z tego miejsca był zaiste przepiękny. Przed naszymi oczami zerkając na zachód mieliśmy masyw Mont Blanc, dobrze widoczny w tak słoneczny dzień. Czekał mnie podjazd pod Colle Piccolo San Bernardo czyli położoną na granicy włosko-francuskiej przełęcz Małą Świętego Bernarda, który pod względem wysokości bezwzględnej o niespełna trzysta metrów ustępuje swemu wielkiemu bratu z pogranicza włosko-szwajcarskiego. Pod względem przewyższenia różnica między oboma tymi wzniesieniami jest jeszcze bardziej wyraźna. Niemniej nawet Mały Bernard to kawał solidnej kolarskiej góry czyli 1180 metrów przewyższenia od strony włoskiej i blisko 1350 metrów od strony francuskiej. Na szczęście jest to bardzo łagodny olbrzym. Na dystansie niemal 23 kilometrów tylko dwa półkilometrowe odcinki mają średnie nachylenie powyżej 8 %, zaś cztery inne 7 % lub więcej. Wiedziałem, że ta góra sama w sobie nie może mnie pokonać. Niemniej zważywszy na panujący wokół upał nie mogłem być pewny swego. Gdy wsiadałem na rower aby cofnąć się 300 metrów do początku Avenue Mont Blanc na licznikowym termometrze miałem blisko 40 stopni Celsjusza. W takich warunkach nawet spacer przestaje być przyjemnością, a co dopiero wymagająca pewnego wysiłku jazda na rowerze.

Podjazd pod Col du Petit Saint-Bernard występował już na trasach zarówno Tour de France jak i Giro d’Italia. Celowo użyłem przy tej okazji francuską nazwę tej przełęczy, gdyż częściej pokonywano ją od francuskiej strony i na ogół w trakcie „Wielkiej Pętli”. Po raz pierwszy pokazała się ona na Tourze w 1949 roku na 257-kilometrowym etapie z Briancon do Aosty. Na premii górskiej pierwszy był Gino Bartali, lecz na zjeździe miał defekt i towarzyszący mu Fausto Coppi dostał od dyrektora włoskiej ekipy Alfredo Bindy „zielone światło” do solowej jazdy. „Campionissimo” wygrał ten odcinek z przewagą 4:55 nad Bartali oraz 10:16 nad Jeanem Robikiem, Stanem Ockersem i pięcioma innymi kolarzami. Dzięki temu zwycięstwu Coppi objął prowadzenie w wyścigu. Kilka dni później jako pierwszy kolarz w historii  „ustrzelił” sezonowy dubel Giro & Tour. Dziesięć lat później francuska stronę tej przełęczy przejechano zarówno na GdI jak i TdF. Ciekawiej było na Giro podczas 296-kilometrowego etapu z Aosty do Courmayeur wokół Masywu Mont Blanc. Charly Gaul zaatakował prowadzącego w wyścigu Jacquesa Anquetila właśnie na Petit Saint-Bernard i wygrał etap z przewagą 36 sekund nad Imerio Massignanem oraz niemal czterech minut nad Graziano Battistinim i Gastone Nencinim. Francuz w przededniu zakończenia wyścigu został wręcz zmiażdżony, bowiem na metę dojechał resztkami sił ze stratą 9 minut i 48 sekund.

Na Tourze z 1959 roku 243-kilometrowy etap z Col du Lautaret do Saint-Vincent zakończył się remisem. Na premii górskiej pierwszy był Michele Gismondi, zaś na mecie najszybciej z 6-osobowej grupki finiszował Ercole Baldini. Prowadzenie w wyścigu utrzymał Federico Bahamontes skorzystawszy na kłótniach w obozie francuskim. Cztery lata później podjazd pod Małego Bernarda pojawił się z kolei w pierwszej fazie etapu z Val d’Isere do Chamonix. Wszystkie cztery premie górskie tego dnia wygrał wspomniany Bahamontes, lecz na mecie 227-kilometrowego etapu musiał i tak uznać wyższość lidera Anquetila. Po tych wydarzeniach z romantycznej epoki światowego kolarstwa na powrót tej góry na trasę Wielkich Tourów przyszło czekać aż do roku 2009. Wtedy to Mały Bernard wyrósł przed kolarzami na etapie Touru ze szwajcarskiego Martigny do Bourg Saint-Maurice w Sabaudii co oznaczało, iż po raz pierwszy przy tak poważnej okazji profesjonaliści mogli go zdobyć od strony włoskiej. Premię wygrał jadący w koszulce najlepszego górala Franco Pellizotti, lecz na mecie pierwszy był Bask Mikel Astarloza, który o 6 sekund wyprzedził 5-osobową grupkę przyprowadzoną przez Francuza Sandy Casara. Ja miałem już dwukrotnie szanse zmierzyć się z tą przełęczą od francuskiej strony, lecz podczas obu swych krótkich wizyt w Bourg Saint-Maurice miałem głowę zaprzątnięta innymi celami. W 2005 roku pojechałem wraz z Piotrkiem na Col d’Iseran. Natomiast cztery lata później wybrałem sobie podjazdy pod Cormet de Roselend i Les Arc, zaś towarzyszącemu mi Darkowi poleciłem wjazd na Iseran.

Teraz miałem w końcu czas na spotkanie z Małym Bernardem. Ruszyłem o godzinie 12:22 przy temperaturze 38 stopni, z miejsca gdzie krajówka SS-26 rozchodzi się z Route Mont Blanc. Po przejechaniu 500 metrów wyjechałem poza Pre Saint-Didier, zaś pokonawszy 1,2 kilometra dojechałem do pierwszej z siedmiu serpentyn, które do końca trzeciego kilometra trzymały górę na przyjemnym poziomie 5 %. Na czwartym kilometrze było jeszcze spokojniej, a na początku piątego niemal płasko. Przejechałem tam pod 370-metrową galerią Pian del Bosco. Od startu jechałem na przełożeniu 39-19 i na tak łagodnej górze mogłem polegać na „19” aż do szesnastego kilometra podjazdu. Po przejechaniu 5,6 kilometra minąłem osadę Elevaz, zaś kilometr dalej La Balme gdzie minąłem rzeźbę maxi-wiewiórki, całkiem pokaźny wodospad i przejechałem na prawy brzeg potoku Dora de la Thuille. Druga połowa ósmego kilometra miała średnie nachylenie 7 % i był to najtrudniejszy fragment dolnej połowy wzniesienia. W tym miejscu dogoniłem atletycznie zbudowanego cyklistę, który rozpoczął podjazd kilka minut przede mną. Na kilometr przed La Thuille droga przeszła w „falsopiano”, zaś tuż przed miasteczkiem trzeba było przejechać przez niezbyt długi, lecz ciemny tunel, w którym wprowadzono ruch wahadłowy. Pierwsza część podjazdu czyli 9,7 kilometra z Pre Saint-Didier do La Thuille miała średnie nachylenie ledwie 4,4 %, przy skromnym max. 7,8 %. Ten odcinek przejechałem w tempie 18,9 km/h.

Trzymając się drogi SS-26 na wysokości hotelu Piccolo San Bernardo musiałem skręcić w prawo by po przejechaniu 10,4 kilometra przejechać na lewy brzeg potoku Dora de Verney. Za leżąca na obrzeżach La Thuille frakcją Grande Golette czekała na mnie seria pięciu serpentyn oraz roboty drogowe, które zmuszające kierowców do dwukrotnego postoju na światłach. Na trzynastym kilometrze zrobiło się nieco trudniej, ale bez przesady tzn. średnio 6,3 %. Po przejechaniu 12,8 kilometra minąłem wioskę Pont Serrand, u wjazdu do której stał biały kościółek z dzwonnicą. Na kolejnych 1800 metrach pokonałem serię pięciu serpentyn. Na drodze pojawiły się pierwsze ślady po ubiegłorocznym Tourze czyli niebiesko-biało-czerwony napis „Kreuziger” ozdobiony czeska flagą. Piętnasty kilometr miał nachylenie identyczne jak trzynasty, lecz po raz pierwszy naprawdę ciężko zrobiło się dopiero w drugiej połowie szesnastego kilometra, który trzymał na poziomie 8,2 %. Wtedy też na około kilometr wrzuciłem przełożenie 39-21. Do trybu „19” wróciłem na luźniejszym kawałku przy gwarnej strefie piknikowej Piano del Rondet. W tym miejscu miałem już za sobą 16,5 kilometra, w tym 6800 metrów za La Thuille o średnim nachyleniu 5,7 % i max. 8,8 %. Ten odcinek przejechałem ze średnią prędkością 16,5 km/h. Tuż za Piano del Rondet wyprzedziłem rodzinny team czyli ojca z synem w wieku co najwyżej gimnazjalnym. Do pokonania pozostało mi sześć kilometrów, podjazdu który jako się rzekło z natury jest łagodny, lecz delikatnie podwyższał skalę trudności.

W połowie osiemnastego kilometra wróciłem do przełożenia 39-21, tym razem na ponad dwa kilometry. Miałem ku temu dobry powód, gdyż podjazd niemal do końca dwudziestego kilometra trzymał na poziomie od 6,5 do 8,2 %. Minąłem restaurację Maison de Neige przed którą powiewały dwie flagi: francuska i amerykańska. Nieco łatwiej zrobiło się dopiero przed obdrapanym z czerwonej farby budynkiem Casa Cantoniera, który minąłem po przejechaniu 19,9 kilometra. Klimat tego miejsca był już typowo wysokogórski. Otwarta przestrzeń, skąpa trawiasta roślinność, zaś tu i ówdzie mimo blisko 30-stopniowego upału widać było przetrwałe do lata łachy śniegu. Na kilkaset metrów wróciłem do trybu „19”, lecz w połowie 21-wszego kilometra już niemal do końca przeprosiłem się z przełożeniem 39-21. W końcówce przez dwa kilometry trzeba było sobie radzić z nachyleniem około 6 %, za wyjątkiem ostatnich czterystu metrów, które były już tylko fałszywie płaskie. Na przedostatnim kilometrze rzuciła mi się w oczy kolejna seria napisów m.in. australijski „Yell for Cadel” oraz wymalowane na asfalcie koszulki Silence-Lotto i Quick Stepu. Moją uwagę przykuły też lazurowe wody jeziorka Lac de Verney. Końcowe 6100 metrów miało średnie nachylenie 5,4 % i maksymalną stromiznę 10 % na 1300 metrów przed przełęczą. Ten finałowy odcinek przejechałem z przeciętną 15,7 km/h. Korzystając z niewielkiej stromizny, mimo wiejącego od francuskiej strony przeciwnego wiatru zafiniszowałem w tempie około 23 km/h. Zatrzymałem się przy granicznej tablicy z hasłem „witamy w Sabaudii”, przy której zdjęcie zrobiła mi francuska para w średnim wieku przemierzająca Alpy na jednym motorze. Do tego miejsca przejechałem 22,59 kilometra w czasie 1 godziny 19 minut i 4 sekund przy średniej prędkości 17,142 km/h. Na skutek niewielkiej stromizny wzniesienia czyli 5,22 % wskaźnik VAM był skromniutki czyli 895 m/h.

Na granicznym płaskowyżu po obu stronach granicy stały restauracje dla podróżnych. Po włoskiej stronie wyróżniała się futurystycznie wyglądająca stacja górskiej kolejki linowej „Piccolo San Bernardo Express”, zaś po francuskiej też pomnik mnicha z krzyżem oraz pocieszny pies bernardyn „na deskorolce”. Gdy podziwiałem te widoki na przełęcz dojechał ucieszony młodzian wraz z ojcem w roli tylnej straży. Po pięciu kilometrach zjazdu minąłem jadącego z naprzeciwka łysego asa, którego spotkałem na zjeździe z San Carlo. Nieco niżej spotkałem dwóch kolejnych amatorów kolarstwa widzianych przy tej samej okazji. Na dłuższą chwilę zatrzymałem się w La Thuille, gdzie natknąłem się na blisko 70-letniego miłośnika kolarstwa w pamiętającej poprzednią dekadę koszulce Kross-Selle Italia. Przedstawił mi się jako Giorgio z Sassuolo i co ciekawe podobnie jak Holender Friek spotkany na Mottarone również znał nasz kraj. Na sierpień miał zaplanowaną podróż do Krakowa w sprawach biznesowych związanych z ceramiką. Na całym zjeździe spotkałem przeszło dwudziestu kolarzy. Popularność tej góry wcale mnie nie zdziwiła. Wobec przyjaznej stromizny na jej pokonanie stać każdego średnio wytrenowanego amatora dwóch kółek. Do Pre Saint-Didier zjechałem kilka minut przed piętnastą. Zafundowaliśmy sobie lasagnę w goszczącej nas od trzech godzin Ristorante „Bellevue”. Po obiadku wróciliśmy do Nus jakiś kwadrans po szesnastej. Na pożegnanie z Doliną Aosty przejechałem 68,25 kilometra o łącznym przewyższeniu co najmniej 2105 metrów. Tutejsza przyroda pożegnała się z nami hucznie i wylewnie. Wczesnym wieczorem niebo nad Nus pociemniało i spod dachu naszej stancji mogliśmy obserwować pierwszą od przyjazdu do Włoch górską burzę.