banner daniela marszałka

Alpenbrevet – San Gottardo & Susten

Autor: admin o sobota 9. sierpnia 2008

W samym Airolo niejako na półmetku Gold-Strecke był usytuowany kolejny bufet. Dotarłem do tego miejsca w czasie 4 godziny 11 minut i 30 sekund. Piotr potrzebował na to 3 godzin 55 minut i 58 sekund co oznaczało, iż od dobrego kwadransa poznawał już wielce specyficzne uroki trzeciego wzniesienia w ciężkostrawnym menu dnia. Jednak wcześniej o mały włos nie pomyliłem drogi i nie zacząłem trzeciego wzniesienia w innym miejscu niż zakłada to program zawodów. Czekał nas teraz kultowy podjazd pod strategiczną oraz bardzo ważną w dziejach państwowości szwajcarskiej przełęcz świętego Gottharda (2091 m. n.p.m.). We Włoszech wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, zaś w Szwajcarii wszystkie alpejskie zdają się prowadzić na tą właśnie przełęcz.

Zarówno od południa (Airolo) jak i od północy (Hospental) prowadzą na nią po dwie momentami przeplatające się drogi. Nowa asfaltowa zbudowana na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku oraz stara w dużej części brukowana via Tremolo wybudowana w latach 1827-1830! Jak by tego było mało dla tych, którzy się śpieszą i w nosie mają przepiękne górskie pejzaże dostępny jest też tunel pod przełęczą łączący Airolo z Goschenen. W Airolo był dobry moment na to by przez kolejnym podjazdem zdjąć z siebie część ciuchów i dać skórze lepiej pooddychać. Pomny swych niedawnych trudnych chwil zatrzymałem się profilaktycznie na bufecie, choć tym razem na skromne półtorej minuty. Jakieś dwieście metrów za bufetem wyznaczony został rozjazd pomiędzy trasami złotą a platynową. Walczący na trasie Gold-Strecke musieli skręcić w lewo i rozpocząć z początku asfaltowy podjazd pod San Gotthard, zaś maratończyków z Platin-Strecke czekał od tego momentu 37-kilometrowy łagodny zjazd aż do miejscowości Biasca.

Podjazd pod San Gottardo przez via Tremola na papierze nie robi większego wrażenia i w teorii musiałby uchodzić za najłatwiejszy z całej czwórki w programie Gold-Strecke. Długość 14 kilometrów przy średnim nachyleniu 6,7 % i max. 14 % to po prostu standardowe wymiary premii górskiej pierwszej kategorii. Podjazd owszem znaczący, lecz na dobrą sprawę niczym z pozoru nie wyróżniający się pośród setek alpejskich wzniesień. W tym miejscu należy jednak od razu dodać, iż swój dość przeciętny wzrost nadrabia trudnym charakterem, bowiem z grubsza 60-70 % podjazdu prowadzi po bruku! Szczęśliwie nie są to kocie łby na miarę Paryż – Roubaix, lecz raczej dość równo ułożona kostka. Niemniej w żadnym razie nie daje ona komfortu jazdy jaki przydałby się podczas przeszło godzinnej wspinaczki. W normalnych okolicznościach wspinałbym się pewnie pod tego typu górę w tempie 14-15 km/h, zaś „na świeżo” i 16 km/h nie powinno by stanowić problemu. Tymczasem będąc umęczony dwoma wcześniejszymi podjazdami i jadąc po nawierzchni przeznaczonej raczej dla kolarzy górskich niż szosowych cała zabawa zajęła mi 74 minuty przy marnym VAM 759 m/h. Niemniej blisko trzy minuty straciłem na walkę ze skurczem w prawym udzie, który złapał mnie w okolicy czwartego kilometra. Widać moje mięśnie miały z początku pewien problem z przystosowaniem się do pracy na takim trzęsawisku. Licznik zanotował średnią prędkość z samej jazdy jako skromne 11,8 km/h czyli jak przypuszczam dobre 2-3 km/h wolniej niż mogłoby to mieć miejsce na asfalcie.

Podjazd do samego końca prowadził po bruku i kończył się pomiędzy hotelem a schroniskiem wybudowanymi na samej przełęczy. Przed pomnikiem w trzema orłami należało skręcić w lewo i wzdłuż brzegów małego jeziorka dojechać do wspomnianej przeze mnie nowszej drogi na San Gottardo. Na szczęście sam zjazd wyznaczono nam po asfalcie. Trzeba przyznać, iż jego pierwszy 9,5-kilometrowy fragment był dość łatwy technicznie przez co zachęcający do szybkiej jazdy. Jedynie obecność sporej liczby samochodów nakazywała pewna ostrożność i sprawiła, że rozpędziłem się maksymalnie do 67 km/h. Pierwsza faza zjazdu kończyła się w Hospental gdzie droga wchodziła na płaskowyż by przez kolejne trzy kilometry lekko opadać ku Andermatt. Właśnie przed tą miejscowością wyznaczono kolejny bufet. Zapobiegliwie stanąłem w nim na ponad pięć minut, gdyż miała to być dla mnie ostatnia „strefa tankowania”. Tymczasem do mety były jeszcze 63 kilometry. Dwa kilometry za bufetem droga rozpoczynał się drugi odcinek zjazdu, tym razem 8,5-kilometrowy. W początkowej fazie był on techniczny tzn. kręty i w sporej części poprowadzony tunelami, a przy tym przy sporym ruchu samochodowym. Zjeżdżałem z podobną prędkością co na pierwszym odcinku i po drodze zacząłem mijać małe grupki swych „konkurentów”. Przypuszczam jednak, że niektórzy byli „turystami” z tylnej straży peletonu pod wezwaniem Silber-Strecke, albowiem trasy obu rajdów zbiegły się nieco wcześniej tzn. we wspomnianym już Hospental. Zjazd kończył się w Wassen na wysokości 917 metrów n.p.m. i od razu skręcał w lewo przechodząc w ostatni dla wszystkich uczestników Alpenbrevet podjazd tzn. Sustenpass (2224 m. n.p.m.). Na trzecim punkcie pomiaru czasu zameldowałem się w czasie 6 godzin 2 minut i 8 sekund. Tymczasem Piotrek był szybszy ode mnie również na tej ćwiartce, bowiem na dotarcie do Wassen potrzebował tylko 5 godzin 38 minut 11 sekund.

Niemniej najgorsze, kryzysowe chwile miałem już dawno za sobą i z optymistycznym nastawieniem rozpocząłem podjazd pod Susten. Morale rosło wraz z mijaniem kolejnych zawodników. Wydawało mi się, że odzyskałem siły, złapałem swój rytm i jadę na tyle na ile bym od siebie oczekiwał. Owa teorię postawiła pod znakiem zapytania pewna niewiasta, która nie będąc uczestnikiem rajdu przyjechała sobie tu potrenować przed dalsza częścią swego zawodniczego sezonu. Otóż lokalna kozica dogoniwszy moją grupkę, wyjechała na jej czoło i dyktowanym przez siebie tempem dokumentnie ja rozbiła. Początkowo byłem jednym z dwóch gości, którzy zaciskając zęby byli wstanie dotrzymać jej kroku lecz po jakiś dwóch-trzech kilometrach wolałem dać za wygraną by raz jeszcze nie przegrzać swego silnika. Tymczasem trzeba było jakimś sposobem pokonać i te wzniesienie. Trudne nie tylko z powodu suchych danych technicznych czyli 17,6 km przy średnim nachyleniu 7,4 i max. 12 %. Nikt spośród uczestników rajdu nie brał się z nim z bary na świeżości. Do tego jeszcze niewiele było na nim serpentyn, bowiem spora część podjazdu poprowadzona była górskim trawersem, zrazu w kierunku północno-zachodnim, a następnie stricte zachodnim. Jedyny plus tej sytuacji to przepiękne szerokie panoramy alpejskich łąk i szczytów, lecz gdy człowiek jest u kresu swych sił to i mniej skory do podziwiania piękna przyrody. Ku temu miałem okazję w kolejnych dwóch dniach gdy przyszło mi pokonywać tą przełęcz jeszcze trzykrotnie, acz już tylko samochodem. Sam podjazd kończy się w 200-metrowym tunelu i godzi się przypomnieć, iż w 2002 roku na etapie TdS do Meiringen jako pierwszy zdobył go mój krajan z Pomorza – Piotr Wadecki. Mojej skromnej osobie walka z tą górą zajęła blisko 94 minuty przy średniej prędkości 11,3 km/h i VAM 823 m/h czyli wciąż sporo poniżej mych włoskich osiągów.

Po dotarciu na szczyt pozostawało już tylko 35 kilometrów niemal samych zjazdów do mety. Ściślej rzecz ujmując dokładnie 28,3 kilometra momentami bardzo szybkiego zjazdu do Innertkirchen. Wabiony bliskością mety rozwinąłem się nawet do 70 km/h, acz do poskromienia swej fantazji zmuszała obecność tuneli przed którymi wypadało nieco wyhamować. Natomiast po dojechaniu do Innertkirchen należało jeszcze przebyć lustrzane odbicie porannego wstępu do całej zabawy czyli odcinek 6,5 kilometra zawierający w sobie niewielki podjazd do Kirchet o długości 1,6 km przy średniej 5 %. Z pozoru żadne straszydło, lecz po 500 minutach na rowerze od samego rana, w tym ostatnich 40 minutach szybkiego zjazdu na twardym obrocie nawet taki „hopek” przy koniecznej zmianie rytmu może zaboleć. Udało się go jednak przebyć bezproblemowo i do upragnionej mety zostało mi już tylko 3300 metrów zjazdu i 1500 metrów po płaskim, a żeby nie było łatwo sam finał prowadził pod wiatr. Na mecie licznik pokazał mi dystans dnia 176 kilometrów i przewyższenie nieco niższe od zapowiedzianego przez organizatorów czyli 5096 metrów. Ostatecznie na pokonanie złotej trasy potrzebowałem 8 godzin 27 minut i 22 sekund. Jak się później okazało uzyskałem dwudziesty piąty czas pośród 481 osób, które ukończyły Gold-Strecke. Przyznam, że tak wysokie „miejsce” było dla mnie miłym zaskoczeniem wobec wspomnianych słabości. Piotr spisał się jeszcze lepiej, ukończywszy rajd w czasie 8 godzin 7 minut i 46 sekund tzn. z dwunastym czasem. Bezkonkurencyjny  był Austriak Frank Haun, który męczył się na tej trasie jedynie przez 6 godzin 33 minut i 40 sekund  tzn. o jakieś trzy kwadranse krócej niż „wicelider” Szwajcar Martin Duss. W sumie zaś tylko siedmiu uczestników naszej wersji rajdu przebywało na trasie mniej niż osiem godzin! Dodam jeszcze tylko, że trasę srebrną przejechało 466 osób, zaś platynowy maraton 184 ludzi z żelaza.