banner daniela marszałka

Val Tartano & Pescegallo

Autor: admin o sobota 9. sierpnia 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/182311908

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/182311931

W sobotni poranek wstaliśmy około siódmej. W zasadzie zostaliśmy zbudzeni. Oto po pełnej przygód podróży z jednym przymusowym pit-stopem do spokojnego Bianzone nadjechał drugi oddział trójmiejskich cyklistów. Borys, Adam i Tomek po dotarciu do bazy zaparkowali swe auto zastępcze w garażu i rozpakowali się w naszym tymczasowym lokalu. Po bardzo męczącym i nerwowym transferze zasługiwali na kilka godzin odpoczynku. Dlatego niebawem poszli się zdrzemnąć. Dopiero po kilku godzinach byli gotowi przejechać swój pierwszy etap na lombardzkiej ziemi. Wyjechali z domu około 15:30 i ruszyli naszym wczorajszym szlakiem w kierunku Passo dell’Aprica. Jako, że mieli więcej czasu niż my w piątkowe popołudnie w połowie zjazdu z tej stacji narciarskiej odbili jeszcze na stromy podjazd pod Valico San Cristina (1427 m. n.p.m.). Ta wspinaczka o długości 6,8 kilometra i średnim nachyleniu 9,5 % (max. 16 %) dała im przedsmak tego co miało nas czekać na drogach Valtelliny. Podczas gdy nasi kompani spoczywali w objęciach Morfeusza my rozpoczęliśmy przygotowania do swego drugiego etapu. Zgodnie z planem mieliśmy zacząć zwiedzenie tej doliny od jej zachodnich krańców czyli tzw. Bassa Valtellina. Niestety już z rana pogoda była niewyraźna, zaś im bliżej południa tym bardziej niebo nad całą okolicą zaczęło pokrywać się ciemnymi chmurami. Były one na tyle gęste, że chowały się za nimi wierzchołki pobliskich gór. Wkrótce zaczęło padać. Niemniej nie po to przyjechaliśmy do Włoch by poddawać się kaprysom pogody. Całe to pogodowe nieszczęście zdawało się nadchodzić od zachodu. W następnych dniach to meteorologiczne zjawisko okazało się być lokalną regułą. Czarne lub stalowoszare chmury znad Lago di Como oznaczały rychły deszcz nad naszymi głowami w środkowej części doliny. Stwierdziliśmy, iż nie ma co czekać na to aż rozpada się i u nas. Uznaliśmy, że skoro aura najwcześniej popsuła się na zachodzie to też i tam najwcześniej się ona poprawi. Kierowani tym przeczuciem około południa ruszyliśmy w drogę. Chciałoby się rzec w paszczę lwa czyli w stronę najgorszej ulewy.

20140809_bianzone

Wyjechaliśmy do Morbegno mając do pokonania dystans 47 kilometrów czyli około 50 minut jazdy. To obecnie 12-tysięczne miasteczko powstało u ujścia potoku Bitto do rzeki Adda u zbiegu dwóch bocznych dolin czyli Valle del Bitto di Gerola oraz Valle del Bitto di Albaredo. Potok Bitto dał swą nazwę również słynnemu lombardzkiemu serowi, który jest produkowany tylko latem i który ponoć jako jedyny w świecie może być sezonowany przez dobre dziesięć lat. Miasto kilkakrotnie gościło wyścig Dookoła Włoch, acz najczęściej bywała to jedynie znajomość przelotna. To znaczy peleton Giro przemykał po uliczkach tej miejscowości bezpośrednio po zjeździe z pobliskiej przełęczy św. Marka lub też przed rozpoczęciem ponad 25-kilometrowej wspinaczki na nią. W samym Morbegno „La corsa rosa” finiszowała tylko raz. Miało to miejsce w 1991 roku na etapie czternastym, który wystartował z Turynu. Tego dnia tuż przed trzema z rzędu górskimi odcinkami peleton odpuścił 4-osobową grupkę harcowników. Spośród nich najmocniejszy okazał się Włoch Franco Ballerini. Toskańczyk jako kolarz zasłynął dzięki dwóm zwycięstwom w klasyku Paryż – Roubaix (1995 i 1998). Po zakończeniu kariery sportowej został selekcjonerem włoskiej reprezentacji i w pierwszej dekadzie XXI wieku poprowadził ją do czterech tęczowych koszulek i olimpijskiego złota na Igrzyskach w Atenach. W latach 2009 i 2011 Morbegno pełniło też rolę wioski startowej. Z samego miasta mogliśmy zaatakować dwa ciekawe podjazdy. To znaczy wjechać na Passo San Marco (1985 m. n.p.m.) lub dotrzeć do stacji narciarskiej Pescegallo (1454 m. n.p.m.). Ta pierwsza, jakkolwiek wielce atrakcyjna, nie była moim celem. Zdobyłem ją już bowiem podczas wyprawy z czerwca 2008 roku. Tym niemniej gorąco zarekomendowałem ją obu swoim kompanom. Ponieważ w mieście wciąż padało uznaliśmy, iż bezpieczniej będzie zacząć nasz drugi etap od wspinaczki pod nieco niższą górę czyli pobliskie Val Tartano. Przełęcz wieńcząca tą dolinę wysoko pomiędzy szczytami pasma Alpi Orobie znajduje się na wysokości 2108 m. n.p.m., lecz asfaltowa droga kończy się na wysokości 1328 metrów n.p.m.

Podjazd w głąb Val Tartano zaczyna się siedem kilometrów na wschód od Morbegno. Aby dotrzeć do podnóża tego podjazdu należy wjechać na równoległą do SS38 drogę prowincjonalną SP 16 Orobica. Zaparkowaliśmy na jej skraju, jakieś kilkaset metrów przed początkiem prowadzącej w górę doliny drogi SP 11. Wznieśliśmy oczy ku niebiosom i gdy tylko dostrzegliśmy pierwszy ślady przejaśnienia zaczęliśmy szykować się do jazdy. Wystartowaliśmy o wpół do drugiej. Czekał nas podjazd o długości 17,3 kilometra i przewyższeniu 1071 metrów przy średnim nachyleniu 6,2 %. W praktyce wzniesienie to składa się z dwóch wyraźnie różnych części. Pierwsze 10,4 kilometra prowadzące do leżącej na wysokości 1049 m. n.p.m. wioski Campo Tartano ma nachylenie 7,5 %. Z kolei odcinek powyżej tej miejscowości o długości 6,9 kilometra ma średnio tylko 4 %. Początek podjazdu wije się zakosami po zboczu wzniesienia Crap del Mezodi (1040 m. n.p.m.). Na odcinku około siedmiu kilometrów wiraży jest w sumie dziesięć. Pierwszy mija się po przejechaniu 800 metrów, zaś ostatni z nich po przebyciu 7,2 kilometra od startu. Dwa kolejne wiraże położone są na kilkaset metrów przed Campo Tartano. W kilku miejscach stromizna podjazdu sięga 10 i 11 %. Najtrudniejsze są fragmenty w połowie szóstego i na początku jedenastego kilometra. W dolnej części wzniesienia mieliśmy wspaniały widok na dolną część Valtelliny i północny kraniec Lago di Como. Podjazd cały czas wiedzie wzdłuż prawego brzegu potoku Tartano. W drugiej części wzniesienia nie brakowało odcinków niemal płaskich np. na trzynastym, a także w drugiej połowie czternastego kilometra. Ostatnią większą miejscowością na szlaku jest Tartano (14,7 km). Po krótkim zjeździe pozostaje jeszcze do przejechania 2400 metrów. Momentami trzeba się było jeszcze trochę wysilić. W pierwszej połowie szesnastego kilometra droga miała nachylenie 7,3 %, zaś na ostatnich trzystu metrach nawet 8 %. Niemal cały podjazd przejechałem na solo. Do końca asfaltu dobiłem w czasie 1h 02:18 (avs. 16,7 km/h). Z czego niemal dokładnie 41 minut zajęło mi przejechanie trudniejszego odcinka od startu do Campo Tartano. Do połowy jedenastego kilometra jechałem więc z przeciętną prędkością 15,2 km/h. Poczekałem na przyjazd kolegów. Dario znów wiernie asystował Danielowi. Na zjeździe tym razem było spokojnie. Do samochodu zjechaliśmy kilka minut po szesnastej.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140809_val tartano

Zapakowaliśmy się do auta i wróciliśmy do Morbegno. Podjazdy pod San Marco i Pescegallo co prawda startują z tego jednego miasta, lecz bynajmniej nie z tego samego miejsca. Z dwojga opcji uznałem, że lepiej będzie podjechać do podnóża drogi na przełęcz św. Marka. Apropos to górskie przejście zawdzięcza swą nazwę Wenecjanom, którzy w XVI wieku władali wschodnią Lombardią i wytyczyli pierwszą drogę wiodącą tym szlakiem. Wspinaczka, którą poleciłem moim kolegom miała być o przeszło siedem kilometrów dłuższa od podjazdu jaki wybrałem dla siebie. Licząc w obie strony to już dawało niemal piętnaście kilometrów. To zaś oznaczało, iż nawet gdybyśmy przejechali swoje podjazdy w tym samym tempie to miałbym nad nimi kilkadziesiąt minut zapasu. Dlatego mogłem sobie pozwolić na spokojne przyglądanie się przygotowaniom Darka i Daniela do wyprawy na kolarskiego „grubego zwierza” jakim bez wątpienia jest północne oblicze Passo San Marco. Na mojej prywatnej liście największych wzniesień jest to dziś góra nr 12. Przewyższenie rzędu 1723 metrów na każdym kolarzu musi robić wrażenie. Aby dostać się na tą przełęcz trzeba pokonać podjazd o długości 26,6 kilometra przy średnim nachyleniu 6,5 % i max. 13 %. Obecnie to jedyne drogowe połączenie między lombardzkimi prowincjami Sondrio i Bergamo. Przełęcz ta czterokrotnie została wykorzystana na trasie Giro d’Italia. Po raz pierwszy w 1986 roku, właśnie w swej północnej postaci, na etapie prowadzącym do stacji narciarskiej Foppolo po południowej stronie Alpi Orobie. Na tym właśnie wzniesieniu słynny Giuseppe Saronni pożegnał się marzeniami o trzecim triumfie w Giro. Na etapie wygranym przez Hiszpana Pedro Munoza słynny „Beppe” stracił ponad dwie minuty do swych najgroźniejszych rywali i szala zwycięstwa przechyliła się na stronę jego rodaka Roberto Visentiniego. Góra na tyle spodobała się organizatorom Giro, że użyli jej ponownie już w latach 1987-88, acz w obu przypadkach w nieco łatwiejszej południowej wersji tzn. na etapach do Madesimo i Chiesa di Valmalenco. Po raz ostatni peleton Giro zderzył się z tą wielką przeszkodą terenową podczas edycji z 2007 roku na etapie do Bergamo wygranym przez Stefano Garzellego. Zatem moi koledzy w sobotnie popołudnie mieli randkę z legendą Giro. Ja zaś niedługo po nich wyruszyłem na spotkanie ze swoim przeznaczeniem czyli górą sporą, lecz kolarskiemu światu nieznajomą. Z naszego parkingu musiałem pojechać ulicami Via Vanoni i Via Fabani w kierunku zachodnim. Po przejechaniu około kilometra znalazłem wlot do doliny Gerola.

20140809_san marco 1

20140809_san marco 2

20140809_san marco 3

Podjazd do Pescegallo wiedzie po drodze SP7 i zaczyna się na wysokości Via San Rocco. Surowi autorzy „Passi e Valli in Bicicletta” dali tej wspinaczce ocenę „4 z minusem”. Podczas gdy Tartano zasłużyło u nich tylko na „3”, zaś olbrzymie San Marco na pełną „4”. Na szlaku do Pescegallo trzeba pokonać 19,3 kilometra i przewyższeniu 1198 metrów przy średnim nachyleniu 6,2 % i max. 13 %. Pierwsze trzy kilometry wiodą bardziej na zachód niż na południe, więc po prawej ręce długo miałem widok tak na miasto jak i dolinę rzeki Adda. Po około kilometrze jazdy wystrzelił mi bidon podobnie jak miesiąc wcześniej na Monte Lesima. Okazało się, że woda mineralizowana podobnie jak lekko gazowana potrafi wytworzyć ciśnienie godne wystrzału. Pozostawiłem swoją kolarską manierkę na poboczu drogi i dalej musiałem już kręcić o suchym pysku. Między trzecim a piątym kilometrem szosa zawraca na wschód. Dopiero po przebyciu około 5,2 kilometra zdecydowanie skręca na południe. Na początku dziewiątego kilometra dojechałem do wioski Rasura (8,4 km). W prawo odchodzi tu boczna droga „donikąd” na wysokość 1510 m. n.p.m. Kolejną, acz znacząco mniejszą osadą jest Pedesina (10,9 km). Cały niemal 11-kilometrowy odcinek od startu do tej wioski ma średnie nachylenie 6,5 %, przy max. 9 %. Po nim przyszedł czas na znacznie łatwiejszy fragment na dojeździe do Gerola Alta (14,2-14,5 km). Na tym odcinku o długości 3,7 kilometra nachylenie wynosi tylko 2,5 % przy max. 7 %, w okolicy osady Valle (13,1 km). Tuż za Gerolą zaczyna się stromy finał wzniesienia czyli 4,8 kilometra o średniej 8,2 %. Najpierw musiałem pokonać długą prostą do mostu nad potokiem Bitto, zaś na ostatnich czterech kilometrach z przejazdem przez Fenile aż dziewięć wiraży. Najtrudniejsza była sama końcówka tzn. finałowe 1300 metrów o średniej 9,8 % i momentami na poziomie 13 %. Finiszowałem mocno, acz musiałem skorzystać z przełożenia 34×27. Zatrzymałem się dopiero pod budynkiem miejscowej szkółki narciarskiej. Według strava.com wspinaczkę o długości 19,1 kilometra przejechałem w czasie netto (liczonym bez zajścia z bidonem) 1h 12:22 czyli ze średnią prędkością 15,8 km/h. To byłoby szóstym wynikiem pośród 30 zarejestrowanych. Po bardzo spokojnym zjeździe do samochodu dotarłem kilka minut przed dwudziestą. Poczekałem na kolegów ciekaw ich wrażeń ze starcia z gigantem. Mój drugi etap liczył w sumie 76 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2233 metrów. Jednak to było małe piwo w porównaniu z sobotnim „przebiegiem” moich kompanów. Darek z Danielem przejechali jakieś 88 kilometrów o amplitudzie niespełna 2800 metrów.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA