banner daniela marszałka

Estacion Vallter-2000 & Coll de Jou

Autor: admin o sobota 28. maja 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/592430578

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/592430547

Moje plany na rok 2016 w ogólnym zarysie były podobne do tych z dwóch poprzednich sezonów. Chciałem zorganizować dwie wyprawy: dłuższą podzieloną na co najmniej 15 etapów oraz krótszą minimum 10-dniową. Tym razem jednak miałem poszerzyć swoje horyzonty poznawcze i w ramach jednej z tych eskapad wybrać się tam gdzie mnie dotąd nie było. Po kilkunastu latach na szosach: Włoch, Francji, Szwajcarii, Austrii czy Niemiec zapragnąłem poznać w końcu górskie drogi Hiszpanii. Oczywiście nie wszystkie za jednym zamachem. Ten kraj jest na to zbyt duży, a poza tym interesujących mnie wzniesień (nie tylko tych rodem z Vuelty) ma ze sto-kilkadziesiąt. Espana jest więc tematem do rozpracowania w pięciu aktach. Od czegoś trzeba było zacząć, więc na początek ostrożnie wybrałem region najbliższy naszej ojczyzny tj. Katalonię. Do niej dodałem jeszcze kilkudniowy przystanek w kolarskim raju czyli sąsiedniej Andorze. W realizacji swych planów jak zwykle mogłem liczyć na pomoc Darka Kamińskiego. Dołączył do nas Rafał Wanat, który z racji znakomitej znajomości języka i kultury mógł się sprawdzić nie tylko w roli kompana, lecz zarazem naszego przewodnika po kraju, w którym się wychował. Zaprojektowałem dla nas wyprawę obliczoną na szesnaście dni. Z kolarskimi etapami od 28 maja do 12 czerwca. Dwanaście do „rozegrania” na ziemi katalońskiej, zaś cztery we wspomnianym już pirenejskim Księstwie. W tym czasie mieliśmy zaliczyć około trzydzieści miejscowych wzniesień. Trasę naszego objazdu w skrócie można określić słowami: Girona > Barcelona > Andorra > Lleida. Ze względów logistyczno-sportowych świadomie darowałem nam zjeżdżanie w okolice Tarragony. Wydała mi się ona nazbyt oddalona od Pirenejów, a po drugie w tej południowej prowincji godna uwagi jest jedynie góra Mont Caro, którą da się kiedyś zahaczyć w drodze ku Andaluzji.

Na stronie booking.com zabukowałem sześć lokali na czas adekwatny do długości naszego pobytu w danym górskim rejonie. Dwa pierwsze noclegi w miejscowości Navata (na zachód od Figueres), potem jeden w Montseny (na terenie Parku Naturalnego o tej samej nazwie), po pięć w Baga (na północ od Berga) i Encamp (powyżej Andorra la Vella), jeden w Espot (u wrót Parku Narodowego Aiguestortes i Estany de Sant Maurici) i dwa ostatnie w miasteczku Vielha (na terenie Doliny Aran). Po trwającej nieco ponad dobę podróży z Trójmiasta przez Gorzów Wielkopolski (gdzie zgarnęliśmy Rafała), Niemcy i Francję dojechaliśmy do Apartahotel Suites Vila Birdie w piątkowy wieczór. Okazało się, że wylądowaliśmy na osiedlu dwupiętrowych apartamentowców wybudowanego na terenie klubu golfowego. Standard tej stancji był dobry, zaś koszt pobytu niezbyt wygórowany czyli 85 Euro od 3 osób za każdą dobę. In minus zaskoczyła nas dopiero pogoda w sobotni poranek. Było dość rześko i pochmurnie. Pozostało mieć nadzieję, iż inne warunki panować będą na trasie pierwszego etapu naszej podróży. Tego dnia mieliśmy zaliczyć podjazdy położone przeszło 50 kilometrów na zachód od naszej pierwszej bazy noclegowej. Czekały nas wspinaczki z Camprodon do Estacio de Esqui Vallter-2000 (2151 metrów n.p.m.) oraz z San Joan de les Abbadesses na przełęcz Coll de Jou (1637 metrów n.p.m.). Ten pierwszy aż 23-kilometrowy podjazd znany jest kolarskim kibicom z tras Volta a Catalunya. W ostatnich latach dwukrotnie zmagali się z nim zawodnicy ścigający się w tej worldtourowej etapówce. W 2014 roku etap Volty z metą w tej stacji wygrał Amerykanin Tejay Van Garderen przed Francuzem Romainem Bardet i Hiszpanem Alberto Contadorem. Natomiast rok wcześniej najszybciej zameldował się tu Kolumbijczyk Nairo Quintana, który wyprzedził Hiszpana Alejandro Valverde i Katalończyka Joaquina Rodrigueza. Dodać też można, że przeszło dwie dekady wcześniej górskie odcinki VaC wygrywali w tym miejscu: Szwajcar Tony Rominger (1992) i Hiszpan Juan Fernandez (1986).

Do Camprodon dotarliśmy wczesnym popołudniem. Do przejechania samochodem mieliśmy 62 kilometry w kierunku północno-zachodnim. Przez większą część trasy dojazdowej pogoda była nieciekawa, aż tu nagle po wyjechaniu z pewnego tunelu zniknęły szare chmury i powitał nas błękit nieba. Zaparkowaliśmy w zacisznym parku miejskim jakieś 300 metrów od ronda, przy którym mieliśmy zacząć pierwszą z sobotnich wspinaczek. Pierwsza część podjazdu do Vallter-2000 prowadzi po drodze GIV-5264. Po pierwszych 500 metrach trzeba było przejechać przez krótki tunel, zaś jeszcze przed końcem pierwszego kilometra minąć dwa ronda. Na drugim z nich należało odbić lekko w lewo ku bardzo eleganckim miejscowościom Llanars (2,6 km) i Villalonga de Ter (5,6 km). Znając profil tego wzniesienia wiedzieliśmy, że jego pierwsza połowa jest znacznie łatwiejsza od drugiej. Dojazd do Setcases (11,4 km) to w zasadzie falsopiano będące wymarzonym terenem do dobrej rozgrzewki przed właściwą wspinaczką. Zacząłem mocno i szybko, bo kręcąc na dużej tarczy. Korzystając ze sprzyjającego wiatru odcinek 10,6 kilometra między rondami w Camprodon i Setcases przejechałem z prędkością 24,9 km/h. Na pierwszych kilometrach Rafał ambitnie starał się jechać na moim kole. Za to Dario od razu odpuścił, aby w swoim stylu spokojnie się rozkręcić. Tym niemniej jak się wkrótce okazało nieco przesadziłem z oceną swych możliwości na samym początku tej wyprawy. Nie byłem do niej dobrze przygotowany. Począwszy od 20 lutego przejechałem na szosie tylko jakieś 2800 kilometrów plus miałem jeszcze w nogach 28 godzin kręcenia na trenażerze. Moja waga też pozostawiała sporo do życzenia trzymając się na poziomie 78-79 kilogramów. Gdy powyżej Setcases zrobiło się bardziej stromo te braki kondycyjne oraz nadwaga szybko dały o sobie znać. Najtrudniejsze kilometry miały średnie nachylenie powyżej 9%, zaś maksymalne nachylenie poszczególnych ścianek sięgało 12 czy nawet 14%.

20160528_001

W udach mnie zapiekło, w płucach zakłuło, oddech stał się nierówny i już pod koniec szesnastego kilometra od Camprodon byłem gotów zrobić sobie postój. Walcząc z kryzysem pomyślałem jednak, że dokręcę jeszcze do najbliższego wirażu i dopiero tam stanę. Na szczęście za tym zakrętem stromizna na chwilę odpuściła co pozwoliło mi wyrównać oddech i przełamać się psychicznie. Droga nosząca od tego miejsca oznaczenie C-771 przez kolejne sześć kilometrów wiodła przez las Bosc de la Xoriguera. Najtrudniejszy fragment wspinaczki skończył się wcześniej bo po przejechaniu 19,3 kilometra. Ze wspomnianego lasu wyjeżdża się jakieś 2200 metrów przed finałem. Na przedostatnim kilometrze droga wiedzie aż przez siedem serpentyn, zaś w samej końcówce są jeszcze dwa wiraże. Na skraju czy wręcz środku szosy co rusz wyznaczone są parkingi przygotowane dla tysięcy narciarzy, którzy mogą się tu sprawdzić na 12 trasach zjazdowych. Cały podjazd o długości 23,7 kilometra i przewyższeniu 1192 metrów pokonałem w czasie 1h 21:40 (avs. 17,4 km/h). Zgodnie z oczekiwaniami w górnej połówce jechało się już znacznie trudniej czyli wolniej. Według stravy odcinek powyżej Setcases czyli 12 kilometrów przy średnim nachyleniu 7,4% pokonałem ze średnią prędkością 13,5 km/h i VAM 998 m/h. U kresu wspinaczki na moich towarzyszy czekałem równo 20 minut. Przyjechali razem, pedałując zgodnie ramię w ramię. Rafał po słabiej przepracowanej wiośnie musiał się tu trochę zaginać. Natomiast Darek wcielił się w rolę „gregario di lusso” i jak na swoje możliwości pojechał oszczędnie zachowując sporo sił na podjazd pod Coll de Jou. U góry stanęliśmy do pamiątkowych zdjęć pod drewnianą tablicą. Dario nakręcił kilka filmików. Na koniec zaszliśmy jeszcze na kawę do restauracji Moritz znajdującej się w bezpośrednim sąsiedztwie tamtejszych stoków narciarskich. Odwrót zaczęliśmy dopiero o piętnastej. Przy dobrej pogodzie zjazd do Camprodon był czystą przyjemnością, choć w jego dolnej części z racji skromnego nachylenia trzeba było trochę dokręcać.

20160528_021

20160528_142919

20160528_145621

20160528_151120

Po dotarciu do auta czekał nas 13-kilometrowy transfer do San Joan de les Abbadesses. Już na rowerach przejechaliśmy całe to miasteczko ze wschodu na zachód jadąc po krajówce N-260. Następnie tuż przed rozpoczęciem drugiej wspinaczki „sforsowaliśmy” most nad rzeką Ter. Wschodni podjazd po Coll de Jou zaczyna się na drodze GIV-5211. W teorii miał liczyć 14 kilometrów o przewyższeniu netto 865 metrów. Całość tego wzniesienia podzielić można na dwie łatwe i dwie trudne kwarty. Zdecydowanie najtrudniejszy miał być odcinek pomiędzy 4 a 7 kilometrem od startu. Wystartowaliśmy o 17:10 przy niepokojąco ciemnym niebie. Tym razem Darek ruszył bardzo żwawo. Udało mi się utrzymać jego tempo tylko na pierwszych czterech kilometrach. Za Ogassą zrobiło się dla mnie zbyt stromo. Po raz pierwszy zgubiłem jego tylne koło na stromej ściance tuż za tą wioską. Jednak po przejechaniu 4,7 kilometra Dario wybrał zły skręt w prawo, ja pojechałem w ciemno za nim i tak razem nadrobiliśmy 1200 metrów. Zanim wróciliśmy na właściwy szlak chwilowo na pozycję lidera wyszedł Rafał. Gdy po kilkuset łatwiejszych metrach znów zrobiło się stromo dałem za wygraną. Darek jako pierwszy przegonił Rafała, ja wkrótce wróciłem na drugą pozycję. Stromizny sięgające 15% na razie jeszcze były ponad moje siły. Na domiar złego po przejechaniu 7,2 kilometra (tzn. 6000 metrów o ile byśmy się wcześniej nie pogubili) skończył się asfalt. Po zakręcie w lewo wjechaliśmy na Cami d’Ogassa betonową drogę kiepskiej jakości, na której maksymalne nachylenie sięgało 17-18%! To już mnie dobiło. Dwa razy zszedłem z roweru i przespacerowałem się do miejsca, w którym mógłbym się wpiąć ponownie w pedały. Już do końca jechało mi się ciężko. Byłem zagotowany i nie mogłem złapać swego rytmu. Ciężko było wyczuć, w którym miejscu kończy się ten podjazd. Przełęcz minąłem po przejechaniu 15,4 kilometra. Niemniej droga nadal lekko się wznosiła, więc przejechałem jeszcze 500 metrów do spotkania z zawracającym Darkiem. Sam dojazd na przełęcz zabrał mi w 1h 04:02, z czego około 1h 00:30 spędziłem na właściwym szlaku. Według stravy finałowe 8 kilometrów o średniej 6,7% przejechałem w czasie 39:46 ze średnią prędkością 12,2 km/h i VAM ledwie 805 m/h. Dla porównania Darek był tu o blisko trzy i pół minuty szybszy. Z kolei Rafał na pokonanie tego odcinka potrzebował niemal 51 minut.

20160528_060

Tym niemniej na ciężkiej wspinaczce nie skończyła się nasza pierwsza potyczka z katalońskimi górami. Na zjeździe dopadła nas górska burza. Stosunkowo najmniej odczuł ją Rafał, który nie przejmował się robieniem zdjęć z trasy i najszybciej dotarł do miasta. Ja wraz z Darkiem utknąłem w górnej części wzniesienia próbując przeczekać okresy najgwałtowniejszych opadów w cieniu drzew. Gdy deszcz lekko odpuszczał próbowaliśmy pokonać możliwie najdłuższy odcinek zjazdu. W tych trudnych warunkach Dario mając pewne problemy z hamulcami na jednym z wiraży pojechał na wprost i ledwo się wybronił z podbramkowej sytuacji. Potem już bez większych przygód zjechaliśmy do San Joan de les Abbadesses. Gdy dotarliśmy do samochodu Rafał poinformował nas, iż gdzieś na tym burzliwym zjeździe zgubił swe drogocenne okulary firmy Oakley. Postanowiliśmy je odnaleźć przed rychłym zachodem słońca. Rafa miał swoje podejrzenia co do tego gdzie mógł się z nimi rozstać. Bez wielkiej wiary w powodzenie akcji poszukiwawczej raz jeszcze ruszyliśmy więc pod górę, choć tym razem samochodem. O dziwo znaleźliśmy ową zgubę na jednym z zakrętów powyżej Ogassy. Gdy ponownie zjechaliśmy do miasta była już prawie 20:30. Dlatego zamiast na głodnego jechać do bazy w Navacie  postanowiliśmy zjeść naszą obiadokolację w San Joan. Weszliśmy do baru El Poste gdzie jednak nie dane nam było porozmawiać w spokoju. Lokal był przepełniony. Dla miejscowych znakomitą okazją do weekendowego spotkania stała się relacja z finału footballowej Ligi Mistrzów. Tym bardziej, że w finale tych rozgrywek doszło do derbów Madrytu pomiędzy Realem a Atletico. Załapaliśmy się na gola dla królewskich w 15-tej minucie meczu, lecz z wyjściem nie czekaliśmy nawet do końca pierwszej połowy. Mimo tego do bazy noclegowej wróciliśmy już po zmroku. Pierwszy dzień naszej Volty nie należał do łatwych. Na „dzień dobry” alias „bon dia” przejechałem 82 kilometry o łącznym przewyższeniu 2202 metrów.