banner daniela marszałka

Criterium du Dauphine – okiem kibica

Autor: admin o niedziela 11. czerwca 2017

WYCIECZKA DO ALBERTVILLE

Na pożegnanie z Doliną Tarentaise zaplanowane mieliśmy wspinaczki ku gospodarstwu Lachat oraz stacji narciarskiej Valmorel. Ta pierwsza była największym i zarazem najtrudniejszym wzniesieniem na mojej sabaudzkiej liście życzeń. Drugą z racji miejsca naszego pobytu (noclegu) nazwać mogliśmy swym przydomowym podjazdem. Jednak tego dnia przed południem zanim sami wsiedliśmy na rowery niemal w komplecie wybraliśmy się do niedalekiego Albertville zobaczyć największe sławy światowego peletonu. Okazja ku temu była wyborna. Otóż z miasta, które ćwierć wieku temu gościło Zimowe Igrzyska Olimpijskie ruszał ostatni etap 69.  Criterium du Dauphine. Wyścigu, który dla wielu czołowych kolarzy jest generalną próbą przed Tour de France. Imprezy, która w ostatnich dwóch dekadach stała się czwartą najbardziej prestiżową etapówką w kolarskim kalendarzu. To znaczy ustępującą rangą jedynie trzem Wielkim Tourom. Pojechaliśmy we czterech tzn. bez Darka, który wolał pozostać w Les Emptes by spokojnie przygotować się do kolejnego odcinka naszego Tour de Savoie. Tym bardziej, że musiał jeszcze naprawić koło w swym rowerze, po tym jak strzeliła mu szprycha na podjeździe do La Plagne. Start honorowy w Albertville wyznaczono na godzinę 11:25. Uznaliśmy, że najlepiej będzie pojawić się na miejscu około wpół do jedenastej. Zastanawiałem się na ile swobodny będziemy mieli dostęp do uczestników imprezy tak wysokiej rangi. Przy tym od roku 2010 organizowanej przez Amaury Sport Organisation. Po przyjeździe do Albertville zaparkowaliśmy przy Avenue des Chaussers Alpins, po czym przeszliśmy może ze trzysta metrów w kierunku północnym i już byliśmy gdzie trzeba.

Miasteczko startowe ustawiono na placu za ulicą Felixa Chautemps. Stały tam już autokary i wozy techniczne wszystkich drużyn. Pośród nich kręcili się kolarscy kibice. Niemniej żadne tam nieprzebrane tłumy. Atmosfera była swobodna. Kto chciał mógł spróbować zrobić sobie zdjęcia ze swym idolem czy wziąć od niego autograf. Z czasem zawodnicy nie jednej z ekip zaczęli się rozgrzewać przed startem w cieniu swych wielkich teamowych busów. Mieli ku temu dobry powód. Ostatni odcinek tegorocznego „Delfinatu” liczył sobie tylko 115 kilometrów. Mimo tego czekały na nich aż cztery premie górskie. Trzy pierwsze na przełęczach: Saisies, Aravis i Colombiere. A na deser stromy finałowy podjazd na Plateau de Solaison. Przy czym pierwszą wspinaczkę mieli zacząć już na 15 kilometrze. Team Sky chcący doprowadzić Chrisa Froome’a do czwartego w ogóle, a trzeciego z rzędu zwycięstwa w tym wyścigu „rozgrzewał silniki” niemal w komplecie. Tego dnia musieli znaleźć jakiś sposób na swego dawnego kolegę czyli Australijczyka Richie’go Porte z zespołu BMC. Oczywiście jak to zwykle bywa przy tego rodzaju okazjach przy placu nie brakowało stoisk z kolarską odzieżą oraz innymi gadżetami, które zdolne są przykuć uwagę fanów kolarstwa. Przechadzaliśmy się z wolna po placu chłonąc atmosferę tych zawodów. W końcu na kilka minut przed wyznaczoną porą niemal wszyscy wynieśli się w ślad za kolarzami do miejsca startu honorowego ustawionego na wspomnianej alei, nieopodal miejskiego ratusza. Po chwili kolorowy peleton ruszył na północ ku dolinie Beaufortain, zaś niedługo potem autokary drużyn gęsiego ruszyły w przeciwnym kierunku, aby łatwiejszą i szybszą trasą przez Chambery dotrzeć do Boneville w pobliżu mety.

Na ósmym etapie tegorocznego Criterium du Dauphine działo się wiele. Ekipie Sky udało się w końcu zamęczyć osamotnionego lidera w okolicy Col de la Colombiere. Michał Kwiatkowski pracował za trzech i w każdym terenie. Atakował w górach, szalał na zjazdach i na dodatek harował na rzecz swego lidera na płaskim odcinku do Thuet czyli poprzedzającym finałowy podjazd. Niestety na niewiele to się zdało. Christopher Froome nie miał dobrego dnia. „Kwiatek” i spółka wypracowali mu przed Solaison przewagę aż półtorej minuty nad osamotnionym przez swych kolegów liderem. Pomimo to Porte na ostatnich 11 kilometrach nie tylko doszedł, ale nawet wyprzedził Froome’a. Tym przed nimi jednak finiszowało sześciu innych zawodników. Sprawdziło się przysłowie „gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta”. Tego dnia obu głównych faworytów pogodził Jakob Fuglsang. Duńczyk z zespołu Astana wygrał zarówno etap jak i cały wyścig. na płaskowyż wjechał z przewagą 12 sekund nad Danem Martinem reprezentującym Irlandię i 27 nad Louisem Meintjesem z Republiki Południowej Afryki. Porte ostatecznie przegrał cały wyścig tylko o 10 sekund. Dla Froome’a zabrakło miejsca na generalnym podium. Przegrał trzecie miejsce ledwie o sekundę. Obok urodzonego w szwajcarskiej Genewie duńskiego „Śpiewającego Ptaka” na pudle stanęli australijski „Diabeł z Tasmanii” i urodzony w angielskim Birmingham pół-Anglik i pół-Irlandczyk, siostrzeniec słynnego Stephena Roche’a. Podium pełne transgranicznych ciekawostek. Zgodne z duchem tej imprezy. Wszak pierwszym zwycięzcą tego wyścigu, w roku 1947, był Edouard Klabinski – Polak urodzony w Niemczech, mieszkający we Francji, lecz jeżdżący z polską licencją.

ZDJĘCIA

20170611_002