banner daniela marszałka

Plan du Lac

Autor: admin o piątek 16. czerwca 2017

DANE TECHNICZNE

Wysokość: 2362 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1060 metrów

Długość: 14,3 kilometra

Średnie nachylenie: 7,4 %

Maksymalne nachylenie: 11,3 %

PROFIL

SCENA

Początek w Termignon (Sabaudia). To wieś w górnej części Doliny Maurienne na wysokości około 1300 metrów n.p.m. Jej centrum znajduje się pomiędzy regionalną drogą D1006 a zakolem rzeki L’Arc. Termignon położone jest odpowiednio 48 i 17 kilometrów na wschód od miast: Saint-Jean-de-Maurienne czy Modane, zaś patrząc z drugiej strony 6 kilometrów na zachód od miejscowości Lanslebourg, w której rozpoczyna się podjazd do włoskiej granicy via Col du Mont-Cenis. We wsi tej mieszka około 400 osób. Wraz z sąsiednimi miejscowościami: Bramans, Lanslebourg, Lanslevillard i Sollieres-Sardieres od 1 stycznia 2017 roku tworzy gminę Val-Cenis. Z turystycznego punktu widzenia Termignon należy do domeny narciarskiej Val Cenis Vanoise obejmującej 125 kilometrów tras zjazdowych i 27 kilometrów tych biegowych. Jeszcze więcej jest tu letnich szlaków turystycznych wytyczonych na terenie Parku Narodowego Vanoise, którego spora część leży właśnie na terenie tej gminy. Podjazd na wysokogórski płaskowyż Plan du Lac wypada rozpocząć w centrum wsi na Rue de la Parrachee. Pierwsze 500 metrów prowadzi po wspomnianej już drodze D1006 biegnącej do Lanslebourga i dalej na przełęcz Mont-Cenis. Tym niemniej na pierwszym wirażu za Termignon trzeba pojechać prosto czyli kontynuować jazdę w kierunku północnym. Wjeżdżamy na węższą szosę D126 o typowo górskim charakterze. Wzniesienie od samego początku jest trudne. Już na pierwszych kilkuset metrach nachylenie sięga 9,1%. Natomiast po przejechaniu 1200 metrów od startu chwilowa stromizna po raz pierwszy przekracza poziom 10%. Na pierwszych czterech kilometrach regułą jest nachylenie w przedziale od 8,5 do 10%. Po chwili wytchnienia w pierwszej połowie piątego kilometra stromizna wraca na równie wysoki poziom. Na szóstym kilometrze trzy razy dociera do 11%. Podjazd wyraźnie odpuszcza dopiero po przejechaniu 8,3 kilometra. W połowie dziewiątego kilometra można chwilę odpocząć na przeszło 400-metrowym zjeździe w kierunku potoków Ruisseau de Sallanches i Ruisseau de la Chira.

Droga po raz pierwszy ociera się tu o Parc National de la Vanoise, po czym definitywnie wkracza na jego teren na wysokości 2050 metrów n.p.m., gdy mamy już przejechane 9,6 kilometra. To najstarszy i bodaj najsłynniejszy z francuskich Parków Narodowych. Został utworzony w 1963 roku i ma powierzchnię 528 km2. Na wschodzie sąsiaduje z włoskim Parco Nazionale del Gran Paradiso również położonym w Alpach Graickich. Razem tworzą one największy alpejski obszar chroniony, o łącznej powierzchni blisko 1240 km2. Najwyższym szczytem na terenie tego francuskiego parku jest Grande Casse (3855 metrów n.p.m.), zaś jego symbolem Koziorożec alpejski. Ostatnie kilometry wspinaczki wiodą w terenie odsłoniętym pośród hal, a czasem swego rodzaju tunelami między skałami. Na przełomie dwunastego i trzynastego kilometra mija się zabudowania osady pasterskiej, wciąż używane w sezonie letnim. Po przejechaniu 13,2 kilometra na wysokości 2307 metrów n.p.m. znajdujemy obszerny Parking du Bellecombe. Na nim kończy się wszelki ruch zmotoryzowany. Niemniej szosa biegnie znacznie dalej i początkowo także nieco wyżej. Do kresu wspinaczki brakuje jeszcze kilometra. Najpierw trzeba pokonać ostatnie dwa z piętnastu serpentyn na tej górze. Potem droga stopniowo zbliża się do potoku Ruisseau de la Chaviere. Podjazd kończy się na zakręcie w lewo tuż przed jeziorkiem, które dało nazwę tej pięknej okolicy. Tymczasem górska szosa, która nas tu przywiodła ciągnie się przez sześć dalszych kilometrów. Początkowo na północny-wschód, potem skręca na zachód. Zrazu po płaskim terenie, a następnie zdecydowanie w dół. Po drodze zajść można do schronisk: Plan du Lac, Plum Fine lub też Entre Deux Eaux. Utwardzona droga kończy się na wysokości 2030 metrów n.p.m., tam gdzie dwa górskie strumyki tworzą potok Doron de Termignon. Podjazd na Plac du Lac spełnia wszelkie kryteria premii górskiej najwyższej kategorii. Na parkingu Bellecombe jest dość miejsca na zorganizowanie finiszu górskiego etapu Tour de l’Avenir czy Criterum du Dauphine. Niemniej ze względów ekologicznych zapewne nigdy nie zawita tu żaden wyścig kolarski. Niewątpliwie jednak ta meta przecudnej urody jest godna polecenia wszystkim amatorom kolarstwa jak i fanom górskiej przyrody.

AKCJA

W ostatnim dniu naszego pobytu w Sabaudii zrobiliśmy sobie najdłuższą wycieczkę. Udaliśmy się na wschodni kraniec Valle de la Maurienne aby zwiedzić najwyżej położone tereny owej doliny. Samochodowy dojazd do Lanslebourga zabrać nam miał około godzinę i 40 minut. Naszą bazę w Les Emptes od owego miasteczka dzieliło bowiem aż 137 kilometrów. Na szczęście większość tego dystansu mogliśmy pokonać szybkimi drogami N90 i A43, po czym dopiero za Modane wskoczyliśmy na nieco wolniejszą regionalną szosę D1006. W tak długą podróż autem zabraliśmy się we czterech. Darka nie było co namawiać na tak czasochłonny wypad. Nasz kolega miał już zresztą swój własny pomysł na ostatni etap tej wyprawy. Otóż podjechał samochodem do Aime. Po czym na górskiej trasie do Beaufort i z powrotem dwukrotnie wjechał na Cormet d’Areches (2108 m. n.p.m). Najpierw od południowej i następnie od północnej strony. Za każdym razem pokonał w pionie około 1400 metrów. Do tego jeszcze w końcówkach obu wspinaczek musiał poradzić z niełatwą szutrową nawierzchnią. Wyczyn godny uznania, acz ja już nie takie „duble” w wykonaniu Darka widziałem. Wystarczy, że wspomnę sobie podwójną Faunierę lub Nivolet z Diga di Teleccio na wyprawie do Piemontu z września 2015 roku. Czy też andorański hat-trick w postaci podwójnej Galliny oraz jednej Rabassy (mimo wcześniejszego defektu) z czerwca 2016 roku. Nasz kwartet nie miał aż tak ambitnych celów na piątek. Niemniej i nasza wycieczka zapowiadała się bardzo ciekawie. Piotr z Tomkiem mieli zaliczyć Col de l’Iseran (2770 m. n.p.m.) na 32-kilometrowym szlaku z Lanslebourga czyli po drodze z wjazdem na małą Col de la Madeleine (1746 m. n.p.m.). Ich celem była zatem najwyższa drogowa przełęcz Sabaudii, Francji jak i całej Europy. Bowiem jakby nie patrzeć nieco wyższe Cime de la Bonette i Rettenbachferner oraz niebotyczna Pico del Veleta z różnych względów nie podpadają pod definicję przełęczy. Ja i Romek mieliśmy już tą przełęcz w swej kolekcji. Od północy wjechałem na nią w 2005 roku, zaś od południa osiem lat później na jedenastym etapie Route des Grandes Alpes. Przy tej drugiej okazji zaliczył ją również Romano.

Dlatego dla nas przewidziałem podjazd na Plan du Lac (2362 m. n.p.m.) będący trzecim najwyższym wzniesieniem kolarskim w Sabaudii. To znaczy ustępujący wysokością tylko wjazdom na wspomniany Iseran oraz Col du Galibier (2642 m. n.p.m.). Następnie po powrocie do Lanslebourga mieliśmy jeszcze skoczyć na Col du Mont-Cenis (2081 m. n.p.m.) co wydawało się wykonalne zważywszy, że od francuskiej strony to ledwie 9,9 kilometra podjazdu o średnim nachyleniu 6,9%. Wybierając się 16 czerwca do Doliny Maurienne musieliśmy mieć na uwadze, iż przez niemal całą jej długość przeleci tego dnia peleton 19. Tour de Savoie-Mont Blanc. Po czwartkowym finiszu w Aussois, start do drugiego etapu tej imprezy wyznaczono właśnie w Lanslebourgu. Stwierdziliśmy, iż skoro i tak spotkamy ten wyścig na swej drodze to warto pośpieszyć się na tyle by dojechać do wspomnianego miasteczka przed wystrzałem startera. Dzięki temu moglibyśmy zobaczyć na starcie honorowym przyszłe gwiazdy zawodowego peletonu. Dojechaliśmy zatem na miejsce około południa. Samochód zaparkowaliśmy za mostem nad rzeką L’Arc. Na poboczu drogi D1006, dosłownie na pierwszych metrach podjazdu pod przełęcz Mont-Cenis. Zanim przebraliśmy się w kolarskie stroje, zeszliśmy „po cywilnemu” do centrum zobaczyć młodych asów. Tomkowi zwróciłem uwagę na Egana Bernala z ekipy Androni-Giocattoli. Okazało się, że miałem nosa. Dzień wcześniej ten wielce utalentowany Kolumbijczyk poniósł pewne straty względem zwycięskich Belgów. Niemniej na piątkowej mecie w Cluses cieszył się już z pierwszego zwycięstwa etapowego, zaś dzień później po wygranej czasówce na podjeździe do stacji Valmeinier praktycznie rozstrzygnął wyścig na swą korzyść. Jedynym Polakiem uczestniczącym w tej imprezie był Przemysław Kasperkiewicz, który jednak nie dojechał do mety w Moutiers. W tym miejscu warto wspomnieć, że 12 lat wcześniej trzecie miejsce w generalce sabaudzkiego Touru zajął 19-letni wówczas Paweł Cieślik, który to od sezonu 2018 ma reprezentować zespół CCC Sprandi.

Gdy kolorowy peleton ruszył w stronę Cluses miasteczko szybko ucichło i opustoszało. Przyszykowaliśmy się do jazdy i godzinie 12:42 niemal równocześnie rozjechaliśmy się w dwie przeciwne strony. Piotr z Tomkiem na wschód, zaś ja z Romkiem na zachód do Termignon. Zakładałem, że ten około 6-kilometrowy dojazd będzie przyjemną rozgrzewką. Niestety tego dnia na terenie Haute Maurienne bardzo mocno wiało. Z naszego punktu widzenia niekorzystnie, bo w górę doliny. Tym samym nasi koledzy musieli mieć niezły wicher w plecy na pierwszych kilometrach swej eskapady. My nie chcąc się męczyć przed czekającą nas wspinaczką nawet nie próbowaliśmy walczyć z tym żywiołem. Na pierwszych pięciu kilometrach kręciliśmy w tempie około 21,5 km/h. Średnia wzrosła dopiero na ponad kilometrowym zjeździe do Termignon. Zatrzymaliśmy się  na głównej ulicy pomiędzy budynkami merostwa i lokalnej poczty. Pod górę wystartowaliśmy o godzinie 12:59 przyjmując za punkt startu początek długiej prostej na wylocie z tej miejscowości. W tym samym czasie od strony Modane nadjechało kilku cykloturystów. Niemniej wszyscy oni kilkaset metrów dalej skręcili w prawo czyli jak można było przypuszczać zdążali na Iseran, względnie Mont-Cenis. Romek ruszył bardzo spokojnie. Ja początkowo dostosowałem się do jego tempa. Liczyłem na to, że po kilku minutach spokojnej rozgrzewki zaczniemy kręcić mocniej. Niestety okazało się, że dla mojego kompana wolna końcówka na Lac de Pramol nie była chwilowym kryzysem, lecz objawem przemęczenia po całej serii wspinaczek. Romano na Plan du Lac też jechał już „na rezerwie”. Z jednej strony zaskoczył mnie in minus, bowiem raczej siebie podejrzewałbym o podatność na taki kryzys. Tym bardziej, że dla mnie był to już szesnasty dzień wyprawy, zaś dla niego „tylko” dwunasty. Z drugiej strony zaimponował mi siłą charakteru. Mimo, iż gonił resztkami sił nie odpuścił i zaliczył jeszcze te dwa ostatnie wzniesienia z gatunku HC. W tym miejscu pozwolę sobie na kulinarny żarcik dla wtajemniczonych. Poranne omlety szefa kuchni okazały się paliwem wystarczającym na 10 dni. Przed kolejną 12-dniową wyprawą (tym razem do włoskiego regionu Veneto) trzeba będzie dopracować ich recepturę 😉

Romano lojalnie dał mi znać, iż tego dnia nie będzie w stanie zmusić się do większego wysiłku. Zatem w połowie drugiego kilometra ruszyłem żwawiej do przodu. Dolna część podjazdu okazała się jednak na tyle wymagająca, iż przez kolejne siedem kilometrów jechałem ze średnią prędkością nieco ponad 11 km/h. Od początku trzeciego do połowy dziesiątego kilometra szosy biegła na ogół w cieniu lasu. Niemniej słońce potrafiło się przedrzeć przez tą osłonę. Mimo sporej wysokości było ciepło. Na starcie mieliśmy 31 stopni, zaś w dolnej fazie wspinaczki minimum 26. Dopiero na płaskowyżu temperatura spadła do 20 stopni. Las definitywnie skończył się wraz z wjazdem na teren Parku Narodowego. Górny fragment wspinaczki okazał się nieco łatwiejszy, bo z nachyleniem na poziomie około 7%. Odcinek o długości 5,3 kilometra zaczynający się po 9 kilometrach od startu przejechałem ze średnią prędkością 13 km/h. Na wysokości dawnej osady pasterskiej pasły się stada krów. Niebo było błękitne. Wiatr specjalnie nie dokuczał. Ruch samochodowy umiarkowany. Krajobraz momentami sielankowy. Innym razem typowo górski: spora przestrzeń oraz wysokie, przyprószone śniegiem szczyty. Gdy dojechałem do parkingu Bellecombe cieszyłem, że szosa równie dobrej jakości biegnie również na płaskowyż. Jeszcze kilka minut wysiłku i byłem u kresu wspinaczki. Na stravie najdłuższy segment to 12,4 kilometra pomiędzy zjazdem z drogi D1006 a parkingiem Bellecombe. Pokonałem go w 1h 01:59 (avs. 12,1 km/h z VAM 920 m/h), zaś Romano wykręcił na nim czas netto 1h 16:29.   Cel naszej wspinaczki czyli Plan du Lac bardzo mi się spodobał. Do pewnego stopnia przypomina włoskie Campo Imperatore ze środkowych Apenin. Gdy dotarłem na szczyt przejechałem sobie jeszcze 1200 metrów po płaskim terenie zanim zawróciłem. Chętnie pojechałbym dalej, ale nie wiedziałem ile straci do mnie Romek, a nie chciałem byśmy się szukali na tak obszernym terenie. Podjechałem zatem do ostatniego zakrętu na podjeździe, aby zobaczyć zobaczyć kolegę na finałowym odcinku powyżej wspomnianego parkingu. Potem razem zrobiliśmy sobie piknik nad miejscowym jeziorkiem. Romano w swoim stylu postanowił sprawdzić temperaturę wody na własnej skórze. Wokół gwizdały świstaki, zaś na pobliskim zboczu góry młodsze osobniki toczyły zapaśnicze pojedynki.

Niespecjalnie chciało mi się ruszać z tego zjawiskowego miejsca. Podziwialiśmy wysokogórską faunę i florę przed dobre 20 minut. Jednak w swych planach mieliśmy jeszcze wjazd na Col du Mont-Cenis. Dlatego kilka minut przed piętnastą zaczęliśmy w końcu powolny odwrót w stronę Lanslebourga. Do naszego samochodu zajechaliśmy o godzinie 15:55. Wkrótce dowiedzieliśmy się jednak, że Pedro i Tommy są już na zjeździe z Iseran. Nam wcześniej planowana wyprawa na Mont-Cenis z pewnością zabrałaby przeszło godzinę. Tymczasem Romano był już wykończony. Ja również nie paliłem się do kolejnej wspinaczki. Co najmniej z dwóch względów. Po pierwsze gdybym sam wybrał się na przełęcz to koledzy musieliby czekać na mój powrót przynajmniej pół godziny. Po drugie zdobyłem już to wzniesienie cztery lata wcześniej od znacznie trudniejszej włoskiej strony. Ostatecznie mogłem więc odżałować sobie tą wycieczkę, zaś zyskany czas wolny przeznaczyć na zakupy spożywczo-upominkowe dla siebie i rodziny. Tym samym moje sabaudzkie konto zamknęło się na liczbie 30 wzniesień. Tego dnia przejechałem zatem tylko 43 kilometry z przewyższeniem 1247 metrów. Natomiast w trakcie wszystkich 16 dni niemal 1000 kilometrów i przeszło 33 tysiące metrów w pionie. Nie wszystkie przedwyjazdowe plany udało mi się zrealizować. Spośród ostatecznie pominiętych wzniesień najbardziej żal mi tych najtrudniejszych czyli Chalet de l’Ebaudiaz i Croix de Dormiaz. Niemniej to dodatkowy powód by kiedyś wrócić do Sabaudii. W piątkowe popołudnie nie wiedziałem też jeszcze, że to nie koniec moich przygód na tej wyprawie. Awaria Fiata Scudo pod Genewą wydłużyła mój i Tomka powrót do kraju o przeszło dobę. Zamiast w niedzielny poranek autem dotarliśmy do Gdańska autokarem linii Sindbad w poniedziałkowe popołudnie. Dario miał jeszcze gorzej. Po zawezwaniu znajomego mechanika z nową turbiną na Ojczyzny łono dotarł dopiero we wtorkowy wieczór. Bez dwóch zdań ten feralny transfer do Trójmiasta zmęczył nas bardziej niż najtrudniejsze z rowerowych etapów.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

www.strava.com/activities/1039859357

http://veloviewer.com/activities/1039859357

ZDJĘCIA

20170616_060

FILMY

MAH03062

MAH03064

MAH03097

MAH03101