Weekend z Tour de France
Autor: admin o niedziela 21. lipca 2024
SPOTKANIA Z „WIELKĄ PĘTLĄ”
Wakacje z Tourem nad Lazurowym Wybrzeżem to nawet nie był mój pomysł. Gdy tylko powiedziałem Iwonie, że „Wielka Pętla” w 2024 roku zakończy się nad Morzem Śródziemnym zaproponowała byśmy pojechali zobaczyć to wydarzenie. Wielokrotnie spędzaliśmy nasze wakacje we Włoszech. Bywaliśmy też wspólnie w Grecji, Hiszpanii czy Austrii. Zwiedzaliśmy też przez parę dni Niemcy i Portugalię. Tymczasem z Francją jakoś nie było nam dotąd po drodze. Owszem raz do niej wpadliśmy. Niemniej tylko na chwilkę w trakcie przejazdu z Limone Piemonte do liguryjskiego miasteczka Ventimiglia. „To się nie liczy” słyszałem. Teraz nadarzyła się świetna okazja by naprawić to niedopatrzenie. Iwona wyznaczyła zarys planu składający z kilku dni w Dolinie Aosty oraz całego tygodnia na francusko-włoskiej riwierze. Ja doprecyzowałem szczegóły. Wygodniej mi było znaleźć nocleg na ten czas po włoskiej stronie granicy. Początkowo wynająłem apartament na obrzeżach San Remo. Niemniej ostatecznie zamieniłem go na lokal w klimatycznej Sebordze, o której będzie jeszcze okazja wspomnieć. Z tego miejsca oddalonego o kilka kilometrów od wjazdu na autostradę A10 ruszaliśmy w następnych dniach ku naszym celom po obu stronach granicy. W weekend 20 i 21 lipca kierunek mógł być tylko jeden Francja, departament Alpy Nadmorskie. Jak wiadomo w sobotę kolarze ścigali się na trudnej trasie z Nicei do Col de la Couillole. Tylko 133 kilometry, ale w „menu” cztery poważne premie górskie, w tym 16-kilometrowa wspinaczka na metę.
Chcieliśmy złapać kolarzy gdzieś na trasie. Najlepiej w miejscu niezbyt oddalonym od naszej bazy noclegowej. Godzinę, max. półtorej, aby nie tracić zbyt wielu czasu na dojazd i powrót. Początkowo upatrzyłem sobie Sospel czyli niespełna 4-tysięczne miasteczko nad rzeką La Bevera. Leżące na styku dróg prowadzących w cztery strony świata, ku przełęczom: Braus (1002 m. n.p.m.), Turini (1604), Brouis (879) i Castillon (707). Przez pierwsze dwie mieli przejechać uczestnicy 111. Tour de France, zaś między nimi na 35 kilometrze trasy minąć wspomnianą już miejscowość. Wedle programu dwudziestego etapu przyjazd do niej był przewidziany na kilka minut przed godziną piętnastą. To dawało nam sporo czasu z rana. Nawet mając na uwadze, iż w upatrzone miejsce trzeba było dotrzeć ze sporym wyprzedzeniem. Wszak karawana reklamowa rusza na dwie godziny przed kolarzami. Pierwszą część trasy dojazdowej pokonaliśmy autostradami. Z francuskiej A8 zjechaliśmy na wysokości Menton. Wjechaliśmy na drogę D2566 wiodącą do Sospel przez Col de Castillon. Trzeba było jechać ostrożnie, gdyż wyprzedzaliśmy na niej kolarzy amatorów jadących w tym samym kierunku. Przypomniał mi się lipiec 2005 roku, gdy wraz z kolegami wspinałem się rowerem do stacji Courchevel, by obejrzeć finisz pierwszego z alpejskich etapów tamtej edycji. Gdy już dojechaliśmy do Sospel uznałem, że do zamknięcia drogi jeszcze daleko i lepiej będzie zobaczyć kolarskich herosów w akcji podczas wspinaczki na przełęcz Turini. Idealnym miejscem wydała mi się położona w połowie tego 24-kilometrowego podjazdu wioska Moulinet.
Przy wyjeździe z Sospel coś pomieszałem i zrazu pojechaliśmy na północ wąską dróżką na lewym brzegu Bevery. Po paru kilometrach wróciliśmy na drogę D2566, która w dolnej połówce podjazdu pod Turini wznosi się na ogół łagodnie. Pierwsze 12 kilometrów tej góry ma średnie nachylenie 3,5%, zaś dwa najtrudniejsze kilometry na poziomie 6,5%. Na niespełna 3 kilometry przed Moulinet minęliśmy Chapelle Notre-Dame de la Menour czyli romańską kaplicę o historii sięgającej XII wieku. Zabytkiem są już same schody prowadzące do tej świątyni. Gdy dojechaliśmy do wioski rozpoczęło się poszukiwanie miejsca, gdzie można by bezpiecznie i legalnie pozostawić samochód. Znaleźliśmy takie przy Boulevard Rene Coty, dwa wiraże powyżej centrum miejscowości. Tym samym w ramach zejścia do centrum mogliśmy zwiedzić najbardziej atrakcyjną część wioski i po drodze napić się kawy. Około wpół do dwunastej byliśmy już na wirażu nieopodal miejscowego merostwa, gdzie swój food truck ustawiła wędliniarska firma Cochonou. W okolicy już sporo kibiców, acz nie były to nieprzebrane tłumy. Widownia złożona z wielu nacji. Nie brakowało tam fanów kolarstwa ze Słowenii i Danii czyli rodaków lidera i wicelidera wyścigu. Wszystkich ożywił przejazd gwarnej i kolorowej karawany reklamowej. Ludzie dobrze się bawili łowiąc gadżety wyrzucane ku nim przez pracowników firm sponsorujących „Wielką Pętlę”. My też zebraliśmy niezłą kolekcję. Sporą część owych „trofeów” rozdaliśmy później w rodzinie. Ta głośna atrakcja pozwoliła „lepiej” spędzić przeszło trzygodzinne oczekiwanie na asów światowego peletonu. W końcu kilka minut po wpół do szesnastej pojawili się główni bohaterowie tego sportowego święta.
Staliśmy na 48 kilometrze trasy. Do tego czasu peleton liczący 141 kolarzy zdołał się już rozpaść na kilka grup i grupeczek. Sprzyjał temu górski początek etapu czyli podjazdy na nieklasyfikowaną Col de Nice (4,6 km przy średniej 5,2%) oraz Col de Braus (10,2 km x 6,3%). W Moulinet na prowadzeniu była trójka Bruno Armirail z Decathlon, Wilco Kelderman z Team Visma i Enric Mas z Movistaru. Jakiś 20 sekund za nimi mój zakręt przejechała czwórka z Richardem Carapazem na czele. Za Ekwadorczykiem śmignęli mi przed oczyma Romain Bardet, Marc Soler i Jan Tratnik. Potem „solista” ze stratą nieco ponad minuty czyli Clement Champoussin, który odpadł od wspomnianego kwartetu. Następnie po blisko dwóch minutach: Nans Peters, Jasper Stuyven, Kevin Geniets, Tobias H. Johannessen i Neilson Powless, którzy wyskoczyli z peletonu na początku podjazdu pod Turini. W końcu po przeszło czterech minutach 64-osobowy peletonik prowadzony przez zawodników UAE, w którym jechał „nasz rodzynek” Michał Kwiatkowski. Druga większa grupa ze sprinterami i mistrzem świata Mathieu Van der Poelem minęła mnie po kolejnych pięciu minutach. Wyszło mi z tego przeszło 10-minutowe nagranie. Po wszystkim na wyjazd z wioski trzeba było nieco poczekać. Do domu pojechaliśmy alternatywnym szlakiem przez Olivetta San Michele. W tym czasie na trasie wyścigu sporo się działo, ale ostatecznie i tak wygrał dominator o imieniu Tadej. Pogacar i Vingegaard złapali Carapaza i Masa na 2,5 kilometra przed metą. W dwójkowym finiszu Słoweniec nie dał żadnych szans Duńczykowi. Jadący w koszulce „najlepszego górala” mistrz olimpijski z Tokio finiszował trzeci. Wcześniej wygrał premie górskie na Turini i Col de la Colmiane (przełęczy św. Marcina) dzięki czemu zagwarantował sobie zwycięstwo w klasyfikacji górskiej wyścigu.
ZDJĘCIA Z SOBOTY
FILMY z MOULINET
Nazajutrz kolejny wypad przez granicę. Tym razem do miasta będącego stolicą departamentu Alpy Nadmorskie. Wyścig Dookoła Francji kończyła 34-kilometrowa czasówka z Monako do Nicei. Znów pojawiło się pytanie. Gdzie się ustawić by obejrzeć to widowisko? Z wycieczki do ociekającego bogactwem Księstwa zrezygnowaliśmy. I tak chcieliśmy je odwiedzić w następnym tygodniu, ale na spokojnie. To jest w dzień powszedni dając sobie kilka godzin na zwiedzanie. Rozważałem dojazd do miejscowości Le Turbie i ustawienie się przy trasie na końcówce pierwszego z dwóch podjazdów „etapu prawdy”. Niemniej obawiałem się, że dojeżdżając tam niemal na ostatnią chwilę nie znajdziemy żadnego miejsca na pozostawienie samochodu. Ostatecznie zdecydowałem, że pojedziemy do Nicei i obejrzymy asów w jakimś punkcie na parę kilometrów przed metą próby czasowej. Dojazd mieliśmy 50-kilometrowy i niemal w całości autostradowy. Kwadrans po dziesiątej byliśmy na miejscu czyli na upatrzonym wcześniej podziemnym parkingu oddalonym jakiś kilometr od centrum miasta. Dziesięć godzin później przyszło nam za niego przeszło 20 Euro. Cóż „cel wyciąga środki … z kieszeni”. Do przyjazdu pierwszego zawodnika w rejon słynnej Promenady Anglików mieliśmy jeszcze pięć godzin. Według programu dnia pierwsi zawodnicy mieli się pojawić na alei biegnącej wzdłuż nicejskich plaż dopiero kwadrans po piętnastej. To dawało nam całkiem sporo wolnego czasu na nieśpieszny spacer po Nicei.
Na początek bocznymi uliczkami doszliśmy do wyłożonej torami tramwajowymi Avenue Jean Medecin, po czym skręciliśmy w kierunku morza. Doszliśmy na Place Massena, na którym miała się zakończyć 111 edycja Touru. Miejski plac był już obudowany postawionymi na tą okoliczność ściankami, więc trzeba go było obejść skręcając w Avenue Felix Faure. Po drodze natknęliśmy się na świętujących tańcem i śpiewem kibiców z Erytrei. Ich rodak był jednym z głównych bohaterów wyścigu. Biniam Girmay wygrał etapy w Turynie, Colombey-les-Deux-Eglises i Villeneuve-sur-Lot, zaś na dwóch innych odcinkach finiszował drugi. Zieloną koszulkę najlepszego sprintera miał już zapewnioną, pod warunkiem ukończenia czasówki. Co ciekawe jej ubiegłoroczny zwycięzca Jasper Philipsen też miał na swym koncie trzy zwycięstwa i dwa drugie miejsce, lecz z kolarzem z Afryki przegrał o 33 punkty. Tym razem ostatni dzień zawodów nie mógł już namieszać w klasyfikacji punktowej. Idąc na wschód skierowaliśmy się do starego miasta zahaczając o XVII-wieczną katedrę Sainte-Reparate de Nice. Stąd poszliśmy nad morze robiąc sobie zdjęcia przy wielkim napisie „I Love Nice” oraz zegarze odmierzającym czas do przyjazdu kolarzy. Następnie po schodach wdrapaliśmy się na Wzgórze Zamkowe sięgające 93 metrów n.p.m. To w zasadzie park miejski z zabytkami i szeregiem punktów widokowych na miasto oraz Zatokę Aniołów. Zdeptaliśmy już ładny kawałek miasta, a tu ledwie minęła dwunasta. Po zejściu zawróciliśmy zatem do zatłoczonego w tym dniu parku przy Promenade du Paillon, gdzie na widok publiczny wystawiono koszulki liderów czterech klasyfikacji i medal dla najwaleczniejszego zawodnika wyścigu.
Dopiero po czternastej wróciliśmy na nadmorską promenadę by „wywalczyć” sobie miejsce do śledzenia kolarzy. Znaleźliśmy takowe jakieś 4 kilometry przed metą. W tej okolicy zawodnicy kończyli krótki zjazd ze wzgórza przy wspomnianym zegarze, więc mknęli w tempie pod 60 km/h. Niemniej na prostym odcinku drogi można było ich oglądać z przodu i od tyłu przez dobre pół minuty. Czasówka czyli inny sposób oglądania rywalizacji. W sobotę mieliśmy trzy godziny oczekiwania i 10-minutowy przejazd wszystkich bohaterów kolarskiego kina akcji. W niedzielę trafił się nam serial w dobrze ponad stu odcinkach rozłożony na jakieś cztery i pół godziny. Jako pierwszy przemknął obok nas ostatni po dwudziestu etapach Włoch Davide Ballerini. Niedługo po nim jego kolega z drużyny Mark Cavendish wyprzedzony na trasie przez Australijczyka z Lotto Dstny Jarrada Driznersa. „Cav” spadł po tym etapie na ostatnie miejsce w generalce, ale to nieistotne. Swój wielki cel zrealizował już na piątym odcinku Touru. tym z metą w Saint-Vulbas. Wygrał swój 35 etap „Wielkiej Pętli” i pobił z pozoru nieosiągalny rekord Eddy Merckxa, wyśrubowany blisko pół wieku temu. Po pierwszej trójce co minutę, dwie, max. trzy pokazywali się nam kolejni uczestnicy TdF. Nudy nie było. Niemniej niedogodności nie brakowało. Trzeba było długo wytrwać w jednym, ciasnym miejscu i jeszcze chronić się przed momentami mocno piekącym słońcem. Można było pozazdrościć wygodniejszej miejscówki osobom, które wynajęły sobie apartamenty z balkonem przy Quai des Etats-Unis.
Pierwsza połowa stawki była puszczana na trasę co półtorej, zaś druga już co dwie minuty. Lustrując klasyfikację generalną starałem się wyłapywać co ciekawsze postacie zjeżdżające w naszą stronę. Niektóre przejazdy nagrywałem. W sumie zrobiłem 27 filmików. Nic dziwnego, że około dwudziestej bateria mojego telefonu była na wykończeniu i padła za nim dotarliśmy do parkingu. Długo prowadził pochodzący z Cannes Lenny Martinez, któremu pasował górzysty teren w pierwszej części tego etapu. Potem przeskoczył go Harold Tejada. Dopiero po dziewiętnastej zaczęli się pojawiać kolarze walczący o miejsce w top-10 klasyfikacji generalnej. Najpierw Santiago Buitrago, który na trasie czasówki wyprzedził Felixa Galla, zaś w „generalce” przeskoczył Giulio Ciccone. Ten ostatni został zaś złapany przez Dereka Gee, który na tej próbie wykręcił szósty czas. Wynik Kanadyjczyka poprawił jadący tuż po nim Matteo Jorgensson. Obu przedzielił zaś Joao Almeida. Po godzinie 19:35 w coraz krótszych odstępach czasu śmignęła przed nami „wielka trójka” tego wyścigu czyli Remco Evenepoel, Jonas Vingegaard i Tadej Pogacar. Każdy jeden wyraźnie szybszy od Amerykanina ze skandynawskim nazwiskiem. Przy tym w ich gronie raz jeszcze potwierdziła się hierarchia ustalona na wcześniejszych etapach. Belg, który przeszło dwa tygodnie wcześniej wygrał pierwszą z czasówek, tym razem musiał się zadowolić tylko trzecim miejscem. Natomiast Słoweniec dołożył kolejną minutę Duńczykowi powiększając swą przewagę do 6:17. Przy okazji zrobił piękny hat-trick na zakończenie Touru wygrywając oba górskie odcinki jak i „etap prawdy”.
Wydostać się z Nicei nie było łatwo. Najpierw spacer w tłumie fanów, który wiódł przez rejon mety. Ten zaś był szczelnie ogrodzony i strzeżony. W rejon podium nie sposób było się dostać. Szczerze nawet tego nie planowaliśmy. Niestety owej „strefy dla wybranych” nie dało się sprawnie ominąć. Tu blokada ulicy. Tam kolejka do utworzonego ad hoc „mostu” na drugą stronę ulicy. Bateria w moim telefonie była bliska rozładowania i w końcu poszła spać. Na parking dotarliśmy zatem „na pamięć”. Po dwudziestej zrobiło się ciemno. Sprawny wyjazd z dużego i nieznanego sobie miasta po zmroku stanowił pewne wyzwanie. Oczywiście jakoś się udało, ale wbiliśmy się na autostradę A8 nie spodziewanym wjazdem nr 54 Nice Nord, lecz położonym kilka kilometrów dalej na zachód nr 52 Saint-Isidore. Potem już tylko szybka ścieżka do domu zakończona prywatnym „Rally Monte Carlo” na wąskiej i miejscami krętej drodze do Seborgi.
ZDJĘCIA Z NIEDZIELI
FILMY z NICEI