banner daniela marszałka

L’Authion (from L’Escarene)

Autor: admin o środa 9. września 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: L’Escarene (D2566 -> D21 -> D2566)

Wysokość: 2025 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1670 metrów

Długość: 33,1 kilometra

Średnie nachylenie: 5 %

Maksymalne nachylenie: 12,2 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Col de Turini to przełęcz w paśmie Prealpes de Nice. Ostatni duży podjazd na słynnym 720-kilometrowym szlaku turystycznym Route des Grandes Alpes, który łączy Thonon-les-Bains nad Jeziorem Genewskim z Menton (ewentualnie Niceą) nad Morzem Śródziemnym. Ostatnia spora przeszkoda lub też pierwsza, gdy żądny przygód cyklista zdecyduje się pokonać tą trasę w sposób nieortodoksyjny startując z Lazurowego Wybrzeża. Wysoka na przeszło 1600 metrów n.p.m. przełęcz łączy okolicę Lantosque w dolinie Vesubie (na zachodzie) z miasteczkiem Sospel w dolinie Bevera (na wschodzie). Tym niemniej ku tej górskiej przeprawie wiodą tak naprawdę aż trzy drogi. Na przełęcz Turini można bowiem wjechać od zachodu szosą M70 lub też od południa i wschodu szosą D2566. Ów trzeci (południowy) podjazd zaczyna się w miejscowości L’Escarene, położonej 23 kilometry na południowy-zachód od Sospel. Turini nie jest górą obcą wyścigom kolarskim. Tym niemniej w świecie sportu została rozsławiona przez najstarszy rajd samochodowy czyli Rallye Monte-Carlo. Jeden z najbardziej widowiskowych etapów tej imprezy to 31-kilometrowy odcinek specjalny wytyczony pomiędzy Sospel a La Bollene-Vesubie. Rozgrywany na krętej trasie i zazwyczaj w porze nocnej. Doczekał się on własnego przydomka o złowrogim brzmieniu tzn. „noc długich noży” za sprawą ostrych samochodowych świateł rozcinających mrok tej górskiej krainy. Peleton Tour de France na Col de Turini wjechał jak dotąd tylko czterokrotnie. Po dwa razy od wschodu w latach 1948 i 1950 oraz od zachodu w sezonach 1973 i 2020. Za każdym razem stawką owych wspinaczek były jedynie punkty na premiach górskich. W 1948 roku na etapie z San Remo do Cannes jako pierwszy wjechał tu słynny Francuz Louison Bobet, zaś dwa lata później na odcinku z Menton do Nicei jego rodak Jean Robic. W sezonie 1973 na etapie z Embrun do Nicei przełęcz tą zdobył Hiszpan Vicente Lopez-Carill, który do mety dotarł z przewagą blisko 9 minut nad kolejnymi zawodnikami. W końcu zaś na 10 dni przed naszym przybyciem w to miejsce najszybszy ze skasowanej później ucieczki był tu Francuz Anthony Perez.

Warto jeszcze wspomnieć, iż na Col de Turini zakończył się przedostatni etap wyścigu Paryż – Nicea z sezonu 2019. Zachodni podjazd na tą przełęcz okazał się za trudny dla Michała Kwiatkowskiego, który stracił po nim koszulkę lidera. Polak spadł z pierwszej na czwartą lokatę w generalce, lecz ostatecznie na niedzielnym odcinku wokół Nicei wywalczył jednak miejsce na podium. Wjazd na Turini był popisem Kolumbijczyków. Etap z ucieczki wygrał Daniel Felipe Martinez, który w dwójkowej rozgrywce zdecydowanie ograł Miguela Angela Lopeza. Kilka minut za ich plecami rozgrywał się drugi wyścig o wyższą stawkę. Najszybciej z grupy liderów finiszowali: Nairo Quintana i Egan Bernal. Ten pierwszy chwilowo awansował na trzecie, zaś ostatecznie zajął drugie miejsce w wyścigu, zaś ten drugi zdobył tu „żółty trykot” i dzień później triumfował w całej imprezie. „Kwiato” do tych dwóch asów stracił 1:21. Zachodni podjazd na Turini był też jedynym, który udało mi się jak dotąd poznać. Pokonałem go w 2013 roku na trasie szóstego etapu naszej „Route des Grandes Alpes”. To jest w trakcie niezapomnianej wyprawy, którą przeżyłem w towarzystwie Piotra Mrówczyńskiego, Darka Kamińskiego, Adama Kowalskiego i Romka Abramczyka. Przy tej okazji zobaczyłem też wówczas wschodnią stronę owej góry, ale był to jedynie zjazd do Sospel, więc ta wspinaczka wciąż pozostała mi do zaliczenia. Spośród wspomnianych szosowych szlaków na Col de Turini ten zachodni jest najkrótszy, najmniejszy, lecz z drugiej strony najbardziej stromy i według „cyclingcols” najtrudniejszy. Podjazd ten ma 1105 metrów przewyższenia i liczy sobie 15,1 kilometra o średniej stromiźnie 7,3%. Dwa pozostałe są znacznie dłuższe, ale za to nie pozbawione odcinków łagodnych czy wręcz wypłaszczeń. Wspinaczka wschodnia ma amplitudę 1256 metrów (brutto 1268) i długość 24,3 kilometra co daje średnią 5,2%. Natomiast południowa przy różnicy wzniesień 1249 metrów (brutto 1285) ciągnie się przez 26,6 kilometra co oznacza przeciętną 4,7%.

Z tego co wcześniej napisałem wynika, iż pozostały mi do zaliczenia dwie strony Col de Turini tzn. południowa i wschodnia. Już tylko dwukrotny wjazd na tą przełęcz obiema tymi drogami oznaczał konieczność przejechania 102 kilometrów z łącznym przewyższeniem 2553 metrów. Niemniej na tym nie zamierzałem poprzestać. Pierwszą z owych wspinaczek „podrasowałem” nam o dobre 400 metrów w pionie. Wszystko po to by dotrzeć do krańca najwyższej drogi szosowej w tym rejonie zwanej Circuit de l’Authion (2025 m. n.p.m.). W tym celu musieliśmy przedłużyć nasz podjazd z L’Escarene o kolejne 6,3 kilometra lub nawet o 10,5 kilometra, gdybyśmy mieli pokonać szczytową partię tego wzniesienia zgodnie z kierunkiem jazdy „sugerowanym” przez znaki drogowe. Na bazę wypadową do obu środowych wzniesień wybraliśmy L’Escarene oddalone od Le Broc o 47 kilometrów. Do Sospel mieliśmy jeszcze dalej, lecz do tego miasteczka nie było już sensu jechać autem po zdobyciu pierwszej góry. Dodatkowy transfer przez górzysty teren zabrałby nam po 40 minut w każdą stronę. Dodawszy do tego czas potrzebny na wypakowanie się z auta stracilibyśmy na tym jakieś półtorej godziny i to na etapie, gdzie było do przejechania co najmniej 115 kilometrów. Warto było wziąć w drogę więcej ciuchów na wypadek ewentualnego załamania pogody. Pozostało jeszcze liczyć na to, iż około półmetka owej wycieczki znajdziemy lokal mogący nam posłużyć za nieodzowną w tej sytuacji strefę bufetu. L’Escarene poznałem przelotnie w 2013 roku, gdy na siódmym etapie „Hannibala” po zjeździe z Col de la Madone przyszło nam tu zaczynać podjazd na Col de Braus (1002 m. n.p.m.). Tym razem szosa D2204 wiodąca na tą przełęcz zupełnie mnie interesowała. Większą część naszego pierwszego podjazdu mieliśmy spędzić na prowadzącej na północ D2566. Teoretycznie nawet cały południowy podjazd na Col de Turini można poprowadzić tą drogą. Jednak wariant wiodący przez Col Saint-Roch (991 m. n.p.m.) wydawał mi się mniej atrakcyjny.

Wystartowaliśmy o wpół do jedenastej przy temperaturze 27 stopni. Tym niemniej na niebie chmur nie brakowało i do wieczora sytuacja pogodowa mogła się różnie rozwinąć. Wyjechaliśmy z miasteczka przejeżdżając pod wiaduktem kolejowym, zaś tablica stojąca przy drodze przypomniała nam odległość i przewyższenie dzielące nas od przełęczy Turini. Pierwszą kwartę tego dystansu stanowił dojazd do Luceram. Na tym odcinku mieliśmy do przejechania 6,5 kilometra o średnim nachyleniu 4,4%. Cały czas jechaliśmy wzdłuż rzeczki Paillon, początkowo jej lewym, a następnie prawym brzegiem. Do owego miasteczka dojechaliśmy w niespełna 21 minut, po czym tuż za nim odbiliśmy w prawo wjeżdżając na węższą drogę D21. Na niej miało być już trudniej. Mieliśmy tu do przejechania 10,3 kilometra o średniej 7,1%. Szlak niemal od razu zaczął się kręcić po serpentynach. Przed końcem dziesiątego kilometra zaliczyliśmy już dziesięć wiraży. Następnie tuż za jedenastym wjechaliśmy na Pas de l’Escous (1008 m. n.p.m.), skąd w prawo odchodzi droga D54, którą to poprzez przełęcze Orme i Able można dotrzeć na przełęcz Braus. Ów rozjazd minęliśmy po przeszło 42 minutach wspinaczki. Trzymaliśmy się nadal szosy D21, gdzie na kolejnych pięciu kilometrach czekał nas prawdziwy „festiwal” zakrętów. Naliczyłem ich tu szesnaście. Czterysta metrów za ostatnim z nich dotarliśmy do Baisse de la Cabanette (1372 m. n.p.m.). Tym samym po godzinie i niespełna 5 minutach jazdy wróciliśmy na drogę D2566. Do Col de Turini brakowało nam niemal 10 kilometrów, ale w pionie do zdobycia już tylko 232 metry. Nie da się ukryć, iż był to najłatwiejszy fragment tego wzniesienia. Aczkolwiek nieco trudniejszy niż mogłoby się wydawać za sprawą zmiennego nachylenia. Przez dobre dwa kilometry jechaliśmy tu wzdłuż miejscowości Peira-Cava, która może się pochwalić okazałymi koszarami Crenant powstałymi w latach 1876-87. Co ciekawe okolica ta w trakcie II Wojny Światowej została wyzwolona po krwawych walkach dopiero 12 kwietnia 1945 roku.

Akurat gdy dotarliśmy na tą wysokość zaczęło padać. Ów górny segment zdominowany był przez długie wypłaszczenia, acz w pierwszej połowie 23. kilometra pojawiła się ścianka ze stromizną dochodzącą do 10,4%. Trafiły się też tutaj krótkie odcinki zjazdowe, które w połączeniu z mokrą szosą skłoniły mnie do jazdy ostrożniejszej niż chyba wypadało. Niemniej po przygodzie w Lombardii wolałem „dmuchać na zimne”. Wizyta w zagranicznym szpitalu i to w dobie Covida była ostatnią rzeczą, którą bym sobie życzył. Tym samym Adrian, choć bynajmniej nie przyśpieszał, odjechał mi właśnie na tym łatwym sektorze. Na przełęcz Turini od tej strony wpada się niemal ze zjazdu. Ja dotarłem na nią w czasie równo 1h i 34 minut (avs. 16,7 km/h z VAM 838 m/h) tracąc do swego kompana 43 sekundy. Skręciłem w lewo, przejechałem duży plac, by na jego zachodnim krańcu odbić w prawo na prowadzącą jeszcze wyżej drogę D68. Na szlaku do L’Authion mieliśmy do pokonania jeszcze trzy odcinki. Najpierw 2 kilometry o przeciętnym nachyleniu 6,5% wiodące do Baisse Camp d’Argent (1737 m. n.p.m.). Następnie kolejne dwa „kilo”, lecz o średniej 8,1% z finałem na rozjeździe przy Baisse de Tueis (1889 m. n.p.m.). Przy tej drugiej miejscówce teoretycznie należało odbić w prawo, by początkowo zjechać do poziomu 1777 metrów. Na pewno bym tak uczynił, gdybym dojechał tu samochodem. Finałowy odcinek podjazdu jest bowiem poprowadzony szosą na tyle wąską, że wytyczono tu szczytową pętlę, na której obowiązuje ruch jednokierunkowy. Podobne rozwiązanie widziałem niegdyś na słoweńskim Mangarcie czy katalońskiej Rassos de Peguera. Dla kolarskich wspinaczy naturalnym wyborem jest tu jednak dalsza jazda pod prąd. Ryzyko spotkania samochodu jest bowiem minimalne, zaś w ostateczności można na chwilę stanąć na poboczu. Obaj finiszowaliśmy zatem „against the law”. Owa końcówka liczyła sobie 2,3 kilometra i miała średnio 5,9%. Na dotarcie do mety przy pomniku „Strzelców Morskich” potrzebowałem 2 godzin i 1 minuty. Adrian był szybszy o niespełna półtorej minuty, zaś przy okazji zaliczył swój pierwszy kolarski „dwutysięcznik”.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/4036391290

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/4036391290

ZDJĘCIA

IMG_20200909_002

FILM