1 etap: Thonon-les-Bains > Le Chinaillon
Autor: admin o sobota 22. czerwca 2013
TRASA ETAPU 1 > https://www.strava.com/activities/69725317
Sobotę 22 czerwca rozpoczęliśmy od solidnego śniadania. W L’Ermitage serwowano je w formie szwedzkiego stołu, więc każdy z nas mógł wybrać coś miłego dla swego podniebienia w ilości dostosowanej do możliwości zaspanego jeszcze nieco żołądka. Po śniadaniu zeszliśmy na podwórze, aby spakować bagaże do samochodu i przede wszystkim przyszykować rowery do pierwszego etapu naszej wielkiej wyprawy. Około dziesiątej byliśmy gotowi do drogi. Ponieważ mieszkaliśmy na wzgórzach sto-kilkadziesiąt metrów powyżej tafli Jeziora Genewskiego, aby zacząć całą przygodę w najwłaściwszym miejscu musieliśmy najpierw zjechać do Thonon-les-Bains, a ściślej na plac przed budynkiem tamtejszego merostwa. To tu właśnie w chodnik wmontowano symbol wyznaczający kilometr zero słynnej Route des Grandes Alpes. Zjechaliśmy spokojnie, lecz na dół nie dotarliśmy w komplecie. Gdzieś na tym krótkim odcinku zagubił nam się Adam. Po dłuższej chwili oczekiwań i próbie kontaktu telefonicznego postanowiliśmy zawrócić do Armoy aby go poszukać. Nasza zguba odnalazła się po chwili, jeszcze na ulicach miasta. Okazało się, że najmłodszy członek naszej ekipy już na pierwszym kilometrze zjazdu przeleciał przez wysepkę drogową i „poszlifował” się, acz niegroźnie. W wypadku tym gorzej ucierpiał jego rower, a w zasadzie przednie koło, które nie nadawało się już do dalszej jazdy. Na szczęście mieliśmy z sobą dwie pary zapasowych kół, więc Adam skorzystał z zapasu Piotra i szybko do nas dołączył. W centrum Thonon-les-Bains zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. Najważniejszym z nich była fotka całej drużyny wokół wspomnianej rozety.
Ze startu ruszyliśmy wzdłuż brzegów jeziora w kierunku zachodnim. Dopiero po przejechaniu przeszło trzech kilometrów zorientowałem się, że nie jedziemy we właściwym kierunku. Stanęliśmy na wylocie z miasteczka w dzielnicy Morcy i uradziliśmy, iż trzeba zawrócić by bliżej centrum Thonon poszukać właściwego skrętu w prawo. W góry wyprowadzić nas bowiem miała droga D-12 czyli na tym odcinku Avenue des Allinges. Tym sposobem zaserwowaliśmy sobie kilka kilometrów dodatkowej rozgrzewki. Gdy już znaleźliśmy się na właściwej drodze mieliśmy przed sobą 8-kilometrowe „falsopiano” do wioski Maugny (640 metrów n.p.m.). Dopiero w tym miejscu miał się zacząć podjazd pod Col du Cou (1117 m. n.p.m.) czyli pierwszy z ponad 40 podjazdów na całej trasie naszego dwutygodniowego Wielkiego Touru. Góra ta była moim wynalazkiem, albowiem uznałem iż pierwszy etap RGA w swej klasycznej wersji jest dla nas zbyt łatwy. Nie chciałem jechać do Cluses po drodze D-902 przez Morzine i Les Gets czyli niemal cały czas delikatnie pod górę, lecz bez konkretnych podjazdów. Tymczasem przy wjeździe na przełęcz Cou mogliśmy już skorzystać z małej tarczy, wejść we właściwy rytm jazdy i przy tym wszystkim niespecjalnie się zmęczyć. Podjazd ten ma bowiem 8,9 kilometra długości przy średniej 5,4 % i maximum niespełna 7 %. Jednym słowem typowa premia górska drugiej kategorii. „Wielka Pętla” przemierzała tą przełęcz 5-krotnie, lecz tylko raz zdobywano ją od naszej północnej strony. Działo się to w 1984 roku i co ciekawe jako pierwszy na szczycie zameldował się Francuz Bernard Borreau, ten sam który jedenaście lat wcześniej stał obok Ryszarda Szurkowskiego i Stanisława Szozdy na podium amatorskich MŚ w Barcelonie.
Pierwsze kilka kilometrów tego podjazdu przejechaliśmy wspólnie. Romek co jakiś czas wyjeżdżał przed grupę by zrobić pozostałym zdjęcia w akcji. W drugiej części podjazdu nieco osłabł Darek. Niemniej widać było, że w odróżnieniu od poprzednich dwóch lat całkiem przyzwoicie przepracował wiosnę i powinien sobie poradzić z czekającym nas wszystkich wyzwaniem. Na przełęczy stanęliśmy na kilka minut w towarzystwie miejscowych amatorów kolarstwa. Potem rozpoczęliśmy krótki zjazd do Habere-Poche. Ogólnie pierwsze 11 kilometrów za przełęczą było mieszanką krótkich zjazdów i podjazdów, z których najbardziej wyrazisty był 2,5-kilometrowy wjazd na Col de Terramont (1094 m. n.p.m.). Odcinek na płaskowyżu skończył się dla nas dojazdem do Col du Jambaz (1027 m. n.p.m.). Do tego miejsca zdążyliśmy stracić kontakt z Darkiem, który jednak uzbrojony w automapę wgraną przed wyjazdem do swego smartfona nie potrzebował mojej pomocy w nawigacji po trasie żadnego z etapów. Jambaz było też miejscem, w którym musieliśmy się rozstać z Romkiem. Zadaniem naszego kolegi było teraz pojechać drogą D-26 na północ w kierunku Armoy, tam zaś odpalić samochód i pognać na metę w Le Chinaillon. Przy odpowiednim zgraniu czasu mieliśmy się zobaczyć ponownie na przełęczy Colombiere. Z kolei dla mnie, Piotra i Adama rozjazd w Jambaz był początkiem szybkiego i niezbyt trudnego technicznie zjazdu do Saint-Jeoire, miejscowości której nazwę nawet Piotrowi trudno było wymówić. Na tym ponad 14-kilometrowym zjeździe miałem okazję się przekonać ile dała mi przesiadka ze starego Colnago Active na nowego Ridleya Orion. Pewniej czułem się w zakrętach, zaś gdy nawet straciłem kilkanaście sekund do swych szybkich jak wiatr kompanów łatwo byłem w stanie odrobić dystans na odcinkach, na których trzeba było nieco pokręcić. Po zjeździe znaleźliśmy się na drodze D-907. Czekał nas teraz 5-kilometrowy dojazd do Mieussy, który choć prowadził doliną bynajmniej nie był zupełnie płaski.
Dojechawszy do tej miejscowości teoretycznie mogliśmy jechać prosto do Taninges, lecz to byłoby zbyt łatwe zadanie dla takich kolarskich zawadiaków jak nasz kwartet. Teraz w planach mieliśmy skręt w lewo i wymagający wjazd na Col du Ramaz (1610 m. n.p.m.). To już nie była przystawka za jaką mogła uchodzić pierwsza przełęcz. Bez dwóch zdań to było już pierwsze danie w naszym sobotnim menu. Ramaz to 14-kilometrowy podjazd o średnim nachyleniu 7 % i max. 12,5 %. Najtrudniejszy kilometr tego wzniesienia ma zaś średnie nachylenie 10,8 %. Po tej drodze Tour de France przejeżdżał trzykrotnie, acz na samej przełęczy premię górską wyznaczano tylko w latach 2003 i 2010. Za pierwszym razem wygrywał tu Francuz Richard Virenque podczas rajdu po zwycięstwo etapowe i koszulkę lidera na mecie w Morzine, zaś przy drugiej okazji Belg Mario Aerts na etapie do Avoriaz wygranym przez Andy Schlecka. Podczas naszego przejazdu w dolnej części wzniesienia zadania dodatkowo utrudniał nam wysypany na drogę żwir. Niemniej niewątpliwie w gorszej od nas sytuacji znaleźli się ci amatorzy dwóch kółek, którzy ową stroną góry zjeżdżali. W środkowej części podjazdu było kilka prawdziwie wymagających kilometrów. Ten najtrudniejszy odcinek kończy się przy wjeździe do Stadion du Sommand. W tym miejscu stanąłem z Adamem na dwie minutki aby poczekać na Piotra. Gdy Pietro do nas dołączył pokonaliśmy już razem pozostałe nam do szczytu 4 kilometry, niezbyt trudne, a przy tym cieszące oczy ładnymi widokami. Co ciekawe na przełęczy pomimo stosunkowo nieznacznej wysokości bezwzględnej zastaliśmy jeszcze łachy śniegu. Ostatnie ślady długiej zimy straszącej w Alpach do późnej wiosny.
Pierwsze 9,5 kilometra zjazdu wiodło drogami D-308 i D-328. Na odcinku za La Savoliere był on szczególnie stromy i kręty, a przez to trudny technicznie i niebezpieczny. Straciłem kolegów z pola widzenia, zaś odetchnąć mogłem dopiero wyjechawszy na wspomnianą drogę D-902 nieopodal osady Fry tzn. na wysokości około 980 metrów n.p.m. Pozostawało jeszcze niespełna 7 kilometrów znacznie łatwiejszego zjazdu i do Taninges udało mi się dotrzeć z niewielką stratą do chłopaków. Za sobą mieliśmy już 86 kilometrów, więc zgodnie uznaliśmy iż to dobry moment na zorganizowanie sobie strefy bufetu. W zachodniej części tego miasteczka znaleźliśmy supermarket Super U czyli zatrzymaliśmy się u sponsora ekipy dowodzonej niegdyś przez śp. Laurenta Fignona. Wzmocniwszy się udaliśmy się w dalszą drogę, na której czekał nas 2,5-kilometrowy podjazd do Chatillon-sur-Cluses (735 m. n.p.m.) i dwa razy dłuższy zjazd do Cluses. Nie mieliśmy jednak zamiaru wjeżdżać do centrum tej miejscowości. Objechaliśmy miasto od zachodu aby dostać się do Scionzier, gdzie zaczyna się bardzo popularny w dziejach wyścigu Dookoła Francji podjazd na Col de la Colombiere (1613 m. n.p.m.). Począwszy od 1960 roku na przełęczy tej peleton TdF pojawiał się aż 20 razy. Niemniej tylko 6-krotnie organizatorzy zafundowali kolarzom wjazd czekającą nas północno-wschodnią stroną. Ta znacznie trudniejsza z dwóch stron liczy sobie 16,2 kilometra przy średniej 6,9 % i max. 12,5 %. Średnią znacznie zaniża wypłaszczenie w środkowej fazie wzniesienia. Ostatnie 6 kilometrów to już nie przelewki, a na domiar złego najgorszy jest ostatni kilometr o średnim nachyleniu 10,7 %. W latach 2007 i 2009-2010 od tej strony górę tą zdobywali: Niemiec Linus Gerdemann, Luksemburczyk Frank Schleck i Francuz Christophe Moreau.
Podjazd ten zaczęliśmy mając już w nogach 100 kilometrów. Piotrek podobnie jak przy wjeździe pod Ramaz z lekka odpuścił. Tym niemniej jechał swoim równym tempem, więc po pokonaniu pierwszych sześciu kilometrów niewiele do nas tracił. Dlatego wraz z Adamem zdecydowaliśmy się odrobinę zwolnić na dojeździe do Le Reposoir i w ten sposób umożliwić koledze dołączenie do nas. Za wspomnianą miejscowością, w której schodzą się drogi z Scionzier i ta biegnąca od odkrytej w 2009 roku przełęczy Romme zaczęły się prawdziwe schody. Przede wszystkim dla mnie. Z naszej trójki niewątpliwie najsłabiej przepracowałem zimę i wiosnę. Do momentu wyjazdu przejechałem od marca tylko 3400 kilometrów, zaś mój najdłuższy kaszubski trening liczył sobie w ujęciu czasowym jakieś 4 godziny 45 minut. Gdy zbliżyłem się do owej bariery czasowej mój organizm powiedział stop, nie jestem na to przygotowany. Najpierw odpadłem od kolegów wśród których pierwsze skrzypce grał Adam, potem widziałem ich coraz dalej przed sobą. Natomiast jakiś kilometr przed finałem wspinaczki musiałem się po prostu zatrzymać, by na spokojnie zjeść baton, dopić napój z bidonu i już na kompletnej rezerwie doczłapać się na przełęcz. U góry powitał nas Romek, który wjechał na przełęcz od przeciwnej strony. Przez kwadrans odsapnęliśmy sobie przy tamtejszej restauracji, po czym rozpoczęliśmy przyjemny zjazd do mety. Okazało się, że Piotr załatwił nam nocleg m/w w połowie zjazdu. Tym samym nasz pierwszy etap (wyjąwszy początkowy zjazd do Thonon-les-Bains) liczył sobie 124,1 kilometra przy łącznym przewyższeniu 3277 metrów. Na pokonanie takiego odcinka potrzebowałem 5 godzin 42 minuty i 55 sekund (avs. 21,7 km/h), choć dodając wszystkie postoje w drodze byliśmy w sumie 7 godzin i 10 minut. Nasza nowa przystań schronisko L’Isalou z zewnątrz wyglądała niepozornie, lecz w środku niewiele jej brakowało. Wygodne łóżka, prysznic z ciepłą wodą – więcej do szczęścia nie było nam trzeba. Wieczorem zjechaliśmy do Le Grand Bornand na obiadokolację i krótki spacer po tym znanym kurorcie.