banner daniela marszałka

Archiwum dla czerwiec, 2008

Aprica & Capo di Ponte

Autor: admin o 21. czerwca 2008

Sobota zgodnie z naszym planem jak i zdrowym rozsądkiem była dniem odpoczynku od roweru, lecz nie od kolarskiej atmosfery. Przed południem udaliśmy się do oddalonej o niespełna 40 kilometrów Apriki by załatwić formalności przed-wyścigowe tzn. potwierdzić zgłoszenie oraz odebrać numery startowe, chipy i inne gadżety wrzucone do tradycyjnych „pacchi di gara”. W przygotowanym na wizytę fanów kolarstwa miasteczku startowym można się było poczuć trochę jak w świątyni kultu słynnego „Pirata”, albowiem na stoiskach oprócz towarów z szeroko pojętego rynku rowerowego można było nabyć masę rzeczy związanych z osobą błyskotliwego włoskiego górala. Poczynając od bandan i koszulek, a na książkach i albumach fotograficznych kończąc. W tym miejscu wypada mi dodać, iż choć Marco Pantani pochodził z Romanii to Aprica nie przypadkowo gości największy z wyścigów ku pamięci tego asa. Właśnie na ulicach Apriki „Il Pirata” odniósł jedno ze swych najbardziej efektownych zwycięstw. Dokonał tego 5 czerwca 1994 roku gdy jako zaledwie drugoroczny „profi” wygrał królewski odcinek Giro d’Italia wiodący przez przełęcze Stelvio, Mortirolo i San Cristina. Trasa Gran Fondo w dużym stopniu zbieżna jest z tym etapem, przy czym z uwagi na lokalizacje startu zamiast „mamuta” Stelvio trzeba na dobry początek pokonać niemal równie wysokiego „mastodonta” Gavię. Różnica niewielka obie przełęcze usytuowane są na wysokości ponad 2500 metrów n.p.m. i aby na nie wjechać trzeba pokonać blisko 2.000 metrów różnicy wzniesień. Jednak o tym za chwilę.

Po powrocie do naszej bazy, aby odprężyć się przed niedzielnym wyzwaniem postanowiliśmy „przeprawić” się na drugi brzeg rzeki Oglio i pozwiedzać najstarszą część Capo di Ponte. Jak widać z załączonych poniżej zdjęć strome i wąskie uliczki oraz tknięte biegiem czasu mury domów tej dzielnicy mają swój niezaprzeczalny urok. Udało nam się zawędrować do Cemmo i obejrzeć tamtejsze stanowisko archeologiczne (słynące z neolitycznych rytów skalnych) oraz zwiedzić kościół, w którym odbywały się próby lokalnego chóru przed wieczornym występem. Odpuściliśmy sobie jednak spacer do wyżej położonej i szczególnie godnej zobaczenia osady Pescarzo, która uchodzi za najstarszą siedzibę ludzką w tym rejonie Lombardii.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Aprica & Capo di Ponte została wyłączona

Passo Vivione

Autor: admin o 20. czerwca 2008

W piątek przed południem musieliśmy niestety opuścić gościnne progi domu Familii Varesco. żegnani przez Panią domu Zuzanę i małego Davidka. Głowa rodziny czyli Rolando jak co dzień z samego rana wyjechał do pracy. Podczas tej wyprawy nocowaliśmy ogółem w siedmiu różnych miejscach i dwóch z nich spotkaliśmy się z serdecznością gospodarzy większą niż nakazana normami biznesu turystycznego. Stąd jeśli w przyszłości będę miał okazję do ponownego zawitania w te strony z pewnością skieruje swe kroki do B&B L’Abete przy via Vaselai 7. Po wyjeździe z Panchii czekało nas w sumie 175 km w samochodzie. Nasz szlak wiódł przez Orę, Egnę i Mezzolombardo do doliny Non znanej we Włoszech jako „jabłkowe eldorado”. Największą miejscowością w tej okolicy jest Cles będące rodzinnym miastem Maurizio Fondriesta – mistrza świata z 1988 roku.

Z Val di Non droga wpadła do Doliny słońca czyli Val di Sole gdzie akurat odbywały się Mistrzostwa świata w kolarstwie górskim. W okolicach Male i Dimaro kątem oka mogliśmy zerknąć na kolorową i gwarną wioskę startową. Dwa dni przed naszym przejazdem Ola Dawidowicz zdobyła brązowy medal wyścigu zawodniczek do lat 23, zaś dwa dni po naszym „przelocie” Maja Włoszczowska zajęła piąte miejsce w wyścigu seniorek. Mając w planach popołudniowy „trening” nie szukaliśmy jednak obozu biało-czerwonych i gnaliśmy dalej drogami Val Vermiglio by przez passo Tonale (1883 m. n.p.m.) opuścić region Trentino i wkroczyć do Lombardii gdzie mieliśmy spędzić kolejnych sześć dni. Na przełęczy napotkaliśmy jeszcze jedno mauzoleum ku czci bohaterów I Wojny światowej, które jednak było jedynym miejscem wartym obejrzenia w tym miejscu. Po wkroczeniu do Lombardii czekał nas już tylko zjazd. Z razu szybki do Ponte di Legno u podnóża słynnej Gavii, potem coraz łagodniejszy przez Edolo i Cedegolo do nowej bazy w Capo di Ponte w dolinie Camonica.

Klimat w miejscu gdzie wynajęliśmy pokój na pięć kolejnych noclegów diametralnie odbiegał od domowej atmosfery Casa Varesco, zaś sam hotel będący swego rodzaju emanacją różowo-tęczowej duszy jego zarządców słabo komponował się w historycznej części tego miasteczka. Niemniej nie o walory estetyczne nam chodziło czy tym bardziej o zawierania nowych przyjaźni. Najważniejsze, że mieliśmy tu dobrą bazę wypadową na wybrane wcześniej przełęcze oraz nasz kolejny wyścig czyli Gran Fondo Pantani. Na cel naszej ostatniej przejażdżki przed niedzielnymi zawodami obraliśmy przełęcz Vivione (1827 m. n.p.m.), która trzy tygodnie wcześniej witała uczestników Giro na deszczowym etapie do Monte Pora.

Naszą podróż śladami „profich” musieliśmy zacząć od przeszło 8-kilometrowej rozgrzewki w górę Val Camonica po czym z drogi krajowej nr 42 należy skręcić w lewo w kierunku na Forno Allione. Sam podjazd jest dość wymagający z uwagi na samą długość czyli 19,5 km oraz fakt, że zdecydowanie najtrudniejsza jest jego trzecia tercja. Pierwsze trzynaście kilometrów ma średnie nachylenie 5,9%, lecz następnych sześć wznosi się już pod kątem 8,8 % i dopiero na ostatnich kilkuset metrach można wrzucić twardszy obrót lub sobie odpocząć – w zależności od osobistego upodobania. Podjazd niemal na swej całej długości ukryty w lesie ma swój urok. Kręta droga przebiega przez tylko jedną miejscowość Paisco. Pomimo późnego popołudnia u podnóża wzniesienia było wciąż 25 stopni, lecz w drodze na szczyt niekiedy wiało chłodem. Otóż w kilku miejscach trzeba było pokonać mostki nad lokalnymi potokami, które zwalały się ze zbocza góry. Przejazdy obok takich mini-wodospadów dla były niczym przejście obok otwartej lodówki.

Na jednym z takich mostków przyszło nam przekroczyć granicę między prowincjami Brescia i Bergamo. W tych okolicach droga była już wąska, dość kiepskiej jakości i stroma momentami do wartości 13%. Dlatego też w drodze powrotnej akurat w owej górnej części zjazdu nie można było popuścić wodzów fantazji. Na samym szczycie oddzielającym doliny Paisco i Scalze znajduje się eleganckie schronisko będące bazą wypadową do pieszych wędrówek po Parku Regionalnym Orobie-Bergamasche. Podstawowe dane z ostatniego testu przed Pantanim to w moim przypadku czas wspinaczki 75 minut z małym hakiem przy średniej prędkości nieco ponad 15,5 km/h i VAM w prywatnych stanach średnich czyli 1031 m/h.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Passo Vivione została wyłączona

Monte Bondone & Passo Coe’

Autor: admin o 19. czerwca 2008

Tymczasem w czwartek 19 czerwca czekały nas dwa kolejne wyzwania. Jednak tym razem by rozpocząć kolejną rowerową przygodę musieliśmy z rana odbyć 70-kilometrową podróż samochodem do stolicy regionu czyli Trento. Naszym celem na ten dzień była słynna góra Monte Bondone (1654 m. n.p.m.). Jednak w ostatniej chwili pomyślałem o utrudnieniu sobie zadania i podjechaniu pod Passo Coe’ (1615 m. n.p.m.) czyli wzniesienie, na którym podczas Giro z 2002 roku „umierał z głodu” niespodziewany lider owego wyścigu Cadel Evans. Rano udało mi się namówić do tego pomysłu Piotra. Po wjechaniu do Trento zaparkowaliśmy na wylocie z miasta tzn. na via Brescia położonej na prawym (zachodnim) brzegu Adygi. Dla rozgrzewki zrobiliśmy sobie jednak kilometrową mini-rundkę przejeżdżając przez most na Adydze do centrum miasta w okolice dworca kolejowego.

Pierwsze dwa kilometry podjazdu były stosunkowo łagodne, lecz przy większym ruchu samochodowym. Potem należało zboczyć z głównej drogi w kierunku na miejscowość Sardegna. Jakkolwiek podjazd pod Monte Bondone należy uznać za wymagający z uwagi na dane techniczne czyli 19,1 km przy średnim nachyleniu 7,5% to muszę przyznać, iż wspominam go bardzo miło. To nie tylko góra-legenda z uwagi na wydarzenia z Giro d’Italia, lecz zarazem piękne krajobrazowo wzniesienie. Sprzyjała nam też temperatura czyli 28 stopni w Trento i 20 stopni na samej górze. Większość podjazdu ukryta w lesie, droga szeroka i dobrej jakości, a do tego liczne serpentyny ułatwiają wcale niełatwą wspinaczkę. Szosa kilka razy wznosi się pod kątem ponad 10%, by na jedenastym kilometrze na moment sięgnąć nawet 14%. Po drodze mijamy kilka górskich miejscowości poczynając od wspomnianej już Sardegny, przez Candriai, Vaneze (gdzie kończył się pamiętny śnieżny etap z 1956 roku wygrany przez Charly Gaula) i dalej przez Norge do Vason na samym szczycie znajdującym się blisko półtora tysiąca metrów ponad Trydentem.

Po tradycyjnej sesji fotograficznej na przełęczy tym razem musieliśmy zjechać w nieznane czyli południowym zboczem Monte Bondone by przez miejscowości Garniga Terme, Cimone dostać się do Aldeno, a stamtąd już po z grubsza płaskim terenie dojechać do Calliano na wschodnim brzegu Adygi gdzie zaczyna się podjazd pod Passo Coe’. Zaledwie dwa kilometry na północ od Calliano znajduje się miejscowość Besenello gdzie zaczyna się najtrudniejszy podjazd kolarskiej Europy czyli Scanuppia – Malga Palazzo (7,5 km przy średnim nachyleniu 17,6 %!). Oczywiście tego typu „potwór” nie został jak dotąd oswojony przez żaden wyścig zawodowców. Dlatego też nie widziałem najmniejszego sensu porywania się nań ze swymi wątłymi siłami. Poza tym aby w ogóle śnić o wjechaniu pod tego typu ścianę trzeba by mieć pewnie mniej zębów na tarczy niż w kasecie, gdy tymczasem ja mogłem sobie pozwolić co najwyżej na opcję 39×32, zaś Piotr na 34×27. Wystarczającym masochizmem wydało mi się podjechanie pod drugi podjazd w typie Bondone, albowiem Coe’ to wzniesienie o zbliżonych parametrach czyli 19,3 km przy średnim nachyleniu 7,3% i max. 13%. Słońce całkiem ładnie przypiekało i tak w Calliano było już 31 stopni, zaś na samej górze mimo całkiem sporej wysokości 24 stopnie. Do tego cały podjazd musiałem pokonać z niewielkim zapasem płynów w bidonie, więc do wspinaczki wypadało się zabrać ostrożnie.

Podjazd początkowo wiódł urokliwym zboczem góry, przez wydrążone w skałach tunele i pośród łąk więc słoneczko nieźle dawało się nam we znaki. Po drodze minęliśmy Dietrobesone i Mezzomonte by po z górą dwunastu kilometrach dotrzeć do największej miejscowości na tym szlaku czyli Folgarii. Tu należało skręcić w prawo ku osadzie Esparmeri by poprzez Fondo Grande i Fondo Piccolo dotrzeć na samym szczyt obok zagadkowej piramidki. Przyznam, że zmęczenie upałem jak i wcześniejszym podjazdem dało znać o sobie. Chociaż obie góry mają zbliżone przewyższenie, długość i nachylenie to wspinaczka pod Coe’ zajęła mi 86 minut czyli o osiem więcej niż „szturm” na Bondone. Jak by nie patrzeć zaaplikowaliśmy sobie tego dnia blisko trzy godziny sporego wysiłku, a w sumie 5 godzin i 20 minut jazdy przy średniej temperaturze 26 stopni. Po zjeździe do Calliano trzeba było jeszcze wrócić do oddalonego o ponad 20 kilometrów Trento. Na szczęście Piotrek już wcześniej wypatrzył snującą się wzdłuż Adygi ścieżkę rowerową. Jak nam powiedziano ścieżyna ta łączy Rovereto z Bolzano czyli miasta oddalone od siebie o bagatela 85 kilometrów! Dzięki niej mogliśmy wrócić do Trento schładzani lekką bryzą znad rzeki zamiast wdychać spaliny samochodów z drogi krajowej nr 12. Po powrocie do samochodu licznik pochwalił się dystansem 115,8 km oraz łącznym przewyższeniem 2903 metrów. Bez dwóch zdań to był nasz najtrudniejszy dzień na rowerach poza niedzielnymi wyścigami.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Monte Bondone & Passo Coe’ została wyłączona

Manghen & Alpe di Pampeago

Autor: admin o 18. czerwca 2008

Środa 18 czerwca była pierwszym dniem pełnego słońca podczas naszej wyprawy. Mając już na rozkładzie niemal wszystkie znane przełęcze na wschód i północ od Predazzo zaplanowałem nam wycieczkę z Panchii w kierunku zachodnim. Naszymi celami na ten dzień były przełęcz Manghen (2047 m. n.p.m.) oraz stacja narciarska Alpe di Pampeago (1757 m. n.p.m.). Obie stanowiły w tym roku główne atrakcje czternastego etapu Giro d’Italia, przy czym z racji bazy w Val di Fiemme nam akurat przyszło pokonywać Manghen od północnej strony. Na rozgrzewkę czekało nas 11 kilometrów po płaskim przez Tesero i Cavelese, a następnie urokliwy zjazd ścieżką rowerową do Molina di Fiemme gdzie zaczynała się prawdziwa zabawa. Manghen z obu stron wygląda bardzo poważnie, acz jego północne oblicze należy uznać za łagodniejsze z dwojga.

Wzniesienie to od północy liczy sobie nieco ponad 16 kilometrów przy średnim nachyleniu 7,5 %. W istocie jednak trzeba tu wyróżnić dwie wyraźne połówki. Pierwsze osiem kilometrów do mostu nad rzeczką Stue jest całkiem przyjemne. Średnie nachylenie tego odcinka czyli 5,3% pozwala wejść we właściwy rytm. Za to druga połówka trzyma już mocno tzn. na poziomie 9,6%. W górnej części droga przez dłuższy czas wije się wąską ścieżką ukrytą w lesie by wypaść na alpejską łąkę dopiero około trzy kilometry przed szczytem. Na szczyt wjechałem w niespełna 68 minut przy średniej prędkości 14,2 km/h. Dobra pogoda sprzyjała wysokiej frekwencji na przełęczy. Oprócz wszędobylskich motocyklistów spotkaliśmy tam również włoskich cyklistów, którzy podobnie jak my przed paroma dniami brali udział niezapomnianym GF Campagnolo.

Na przełęczy przyszedł czas by zrobić w tył zwrot i tą samą drogą wrócić aż do Tesero gdzie zaczyna się dobrze znany podjazd do Alpe di Pampeago. Odkryta przed dziesięciu laty stacja bywała szczęśliwa dla mistrzów tej klasy co: Paweł Tonkow, Marco Pantani czy Gilberto Simoni. Nikogo nie powinna mylić długość tego wzniesienia czyli skromne 7,6 km, albowiem stromizna każdemu może tu podciąć nogi. Średnie nachylenie tego podjazdu to 9,9 %, zaś ostatnich czterech kilometrów blisko 12%. Poza tym nie ma tu serpentyn, które mogłyby choć odrobinę ułatwić wspinaczkę. W pierwszej części trzeba pokonać około 3-kilometrową prostą. Kto ma podzielną uwagę może rzucić okiem przez lewe ramię na uroczy kościółek La Palanca i chwilę później na mauzoleum Stava upamiętniające 268 ofiar lawiny błotnej, która zeszła tu 19 lipca 1985 roku.

Niespełna kilometr dalej w okolicy hotelu Shandranj należy skręcić w prawo gdzie zaczyna się trudniejsza połowa podjazdu, w trzech momentach sięgająca nachylenia aż 16%! Na ostatnim kilometrze trzeba się było jeszcze „przebić” przez trzy tunele i tak dotarłem na górę w czasie 39:36 co dało mi średnią prędkość ponad 11,5 km/h. Tempo z pozoru umiarkowane, lecz na tak stromej górze ów wynik przełożył się na VAM o wartości 1112 m/h. Wdrapaliśmy się do samego końca tamtejszej szosy czyli nieco wyżej niż uczestnicy Giro tzn. do miejsca gdzie rozpoczyna się 2,5-kilometrowy odcinek szutru wiodący na przełęcz Pampeago (1983 m. n.p.m.). Darowaliśmy sobie jednak tą atrakcję by zacząć chyba najprzyjemniejszą część środowej wycieczki. Skoro podjazd był stromy i prosty to zjazd musiał być szybki i bez technicznych niespodzianek. Nie zawiedliśmy się. Wystarczało choćby przez chwilę zdjąć dłonie z hamulców by licznik ochoczo wskazał prędkość 60 km/h i więcej. Słoneczna środa natchnęła nas optymizmem na pozostałe półtora tygodnia.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Manghen & Alpe di Pampeago została wyłączona

Zoncolan

Autor: admin o 17. czerwca 2008

Zgodnie z planem czekać nas miała około 50-kilometrowa poranna przejażdżka na trasie: Piano d’Arta – Sutrio – Sella Valcada – Comeglians – Ovaro – Monte Zoncolan – Sutrio – Piano d’Arta. Niestety kolejny raz kapryśna pogoda popsuła nam szyki. Przelotne opady deszczu skłoniły Piotra przedłużenia sobie odpoczynku, zaś mnie do skrócenia planowanej wycieczki i podjechania „jedynie” pod Monte Zoncolan czyli od łatwiejszej, wschodniej strony znanej z Giro d’Italia 2003. Lekko jednak nie było. Już sam dojazd do Sutrio jest pagórkowaty, zaś wkrótce po minięciu tego miasteczka należało odbić w lewo i zacząć zasadnicze tego dnia wzniesienie. Wschodnie oblicze Zoncolanu nie jest mordercze na całej swej długości jak zachodnia strona, lecz też budzi respekt.

Pierwsze dziewięć kilometrów ma swoje „momenty”, lecz średnie nachylenie tego odcinka 8,3 % choć niemałe jest do przełknięcia. Na wysokości około 1300 metrów n.p.m. znajduję się następnie półtorakilometrowy odcinek prawie płaskiego terenu. Okoliczność sprzyjająca zaczerpnięciu paru głębszych oddechów przed morderczym finałem. Niedługo po minięciu schroniska Enzo Moro zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Ostatnie trzy kilometry wzniesienia mają bowiem średnie nachylenie 13,5%, zaś w najbardziej stromym miejscu licznik pokazał mi stromiznę 22,5%. Wrażenia trudno opisać to trzeba samemu przeżyć. Z początku jechało mi się łatwiej niż zakładałem, ale ile set metrów można sprawnie wspinać się po takiej ściance. Jak wynika z odczytu na komputerze ostatnie 3300 metrów przejechałem w tempie 9,6 km/h przy minimalnej prędkości 7,2 km/h. Prawdę mówiąc pamiętam, że przez chwilę na liczniku wyświetliła mi się nawet „szóstka”. Jako, że szosa była wilgotna po porannych opadach deszczu tym trudniej było kontrolować rower. W razie jazdy na stojąco ślizgało się tylne koło, zaś przy siedzącym trybie jazdy i przeniesieniu ciężaru ciała do tyłu z kolei koło przednie miało ochotę oderwać się od ziemi, dzięki czemu cały rower mógłby stanąć dęba niczym mustang na rodeo.

Ostatecznie jednak dopiąłem swego i bez postawienia stopy na ziemi wjechałem na szczyt, w czym oczywiście niemała zasługa odpowiedniego przygotowania technicznego. Za namową Jurka i pomocą Czarka nie chcąc pchać się w wymianę standardowych korb 53×39 na kompaktowe 50×34 czy 50×36, z uwagi na góry takie jak Zoncolan, Lavaredo czy Mortirolo pozwoliłem sobie na zmiany „w tyłach” czyli na montaż górskiej kasety i tylnej górskiej przerzutki Deore XT z zasięgiem na 28 i 32 zęby. Dzięki takiemu fortelowi wdrapałem się na Monte Zoncolan w czasie niespełna 66 minut przy średniej prędkości 12,3 km/h.

Po powrocie do Piano d’Arta trzeba się było szybko spakować by ruszyć w przeszło dwustukilometrową podróż na zachód do wioski Panchia położonej między Cavalese a Predazzo w dolinie Fiemme świetnie znanej fanom narciarstwa klasycznego. Obraliśmy drogę przez Tolmezzo, Osoppo, San Daniele di Friuli, Pordenone, Sacile, Vittorio Veneto, Belluno, Cencenighe, passo Valles i Predazzo. Tym sposobem przez sześć godzin jazdy przemierzyliśmy szosy trzech włoskich regionów tzn. od Friuli przez Veneto po Trentino. W trasie co godzinę zmiana pogody. Ledwie kilkanaście stopni w rejonie Carnia, potem trzydziestostopniowy upał na krajówce S50, urwanie chmury na ulicach Vittorio Veneto i ostatecznie słoneczna pogoda … do końca tego dnia jak i zasadzie do końca naszego pobytu w Italii. Do Panchii dojechaliśmy dobrze po godzinie osiemnastej, a że się trochę pogubiliśmy na miejscu nasi gospodarze czyli młoda rodzina Varesco odebrali nas na obrzeżach miasteczka i zawiedli do swego domostwa wcielając się w rolę pilotów wycieczki.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Zoncolan została wyłączona

Tre Cime di Lavaredo

Autor: admin o 16. czerwca 2008

Poniedziałek 16 czerwca nie był dla nas dniem odpoczynku po morderczych wyzwaniach niedzieli. Nazajutrz po Gran Fondo Campagnolo mieliśmy bowiem zaplanowaną około dwustu kilometrową podróż na wschód tzn. z Pedaveny do Piano d’Arta, malutkiej miejscowości w rejonie Carnia, nieopodal Tolmezzo. Jednym słowem czekał nas przejazd z regionu Veneto do Friuli. Ale nie tylko, bowiem w tej drodze mieliśmy sobie zrobić przystanek w Cortina d’Ampezzo by odbyć wymagającą dwugodzinną przejażdżkę z miasta Igrzysk Olimpijskich 1956 roku przez przełęcz Tre Croci na słynną metę Tre Cime di Lavaredo i z powrotem. Niestety pogoda nadal nie była nam przyjazna. Padało od Belluno i w okolicach Cortiny w obliczu deszczu i niskiej temperatury dokonaliśmy korekty naszych planów. Piotr zdecydował odpuścić sobie jazdę tego dnia. Ja natomiast mając w swym „dorobku” Tre Croci postanowiłem zdobyć za wszelką cenę przynajmniej Tre Cime. W rejonie Trzech Szczytów byłem już bowiem po raz trzeci, lecz dotąd nie podjąłem się próby sforsowania tego stromego podjazdu na rowerze. W lipcu 2003 roku mając w nogach Falzarego i wspomniane Tre Croci odpuściliśmy sobie z Andrzejem i Wojtkiem ten piękny, acz bardzo trudny finał. Natomiast w maju 2007 roku podczas Giro d’Italia byliśmy już na samej górze, ale samochodem w roli widzu przyglądając się popisom niesławnego dziś duetu Ricco’ & Piepoli. Ostatecznie Tre Croci przejechaliśmy samochodem by dotrzeć do Misuriny nad jeziorem o tej samej nazwie gdzie zaczyna się 7-kilometrowy podjazd pod Tre Cime di Lavaredo.

Na miejscu szybka przebieranka przy samochodzie ze stroju cywilnego w kolarskie ciuchy. Tymczasem po wyjściu z auta na wysokości około 1750 metrów n.p.m. przywitała nas temperatura 5 stopni Celsjusza, więc warunki do wykonania tej czynności miałem niczym biegacz narciarski czy biathlonista po zawodach o Puchar świata. Umówiliśmy się na powtórzenie manewru z Monte Grappa czyli jadę tylko na górę gdzie Piotrek będzie na mnie czekał w samochodzie tak by oszczędzić sobie lodowatego zjazdu przy temperaturze, która na szczycie musiała już być bliska zeru. Jazda bez żadnej rozgrzewki i już po kilkuset metrach pierwsza ściana długości kilometra. Przy średnim nachyleniu 10,6, zaś maksymalnym nawet 14%. Przyznam, że w tych warunkach atmosferycznych, w ciepłym ubiorze i z całym niedzielnym maratonem w nogach owe 40 minut na Lavaredo było chyba moimi najtrudniejszymi chwilami podczas nie-wyścigowych dni tej wyprawy. Ów zapoznawczy kilometr był jednak tylko wstępem do lepszej zabawy. Po nim następował krótki zjazd i kilkaset metrów terenu „falsopiano” przez zasadnicza częścią podjazdu długości około 4200 metrów przy średnim nachyleniu około 12, zaś max. 18%! Prawdziwa golgota, której przejechanie zajęło mi ponad 27 minut przy średnim tempie 9,3 km/h. Wokół piękne, acz surowe widoki. Chłód i mój nierówny oddech zmęczenia powodowały kłucie w płucach. Niemniej skoro już tak przyszło mi się męczyć bliżej szczytu uznałem, iż wjadę wyżej niż bohaterowie ubiegłorocznego Giro, a nawet ponad Rifugio Auronzo, a mianowicie do samego końca drogi która dociera kilkanaście metrów powyżej owego schroniska na wysokość bodaj 2349 metrów n.p.m.

Na szczęście czekał tam już na mnie mój „dyrektor sportowy”, w którego pojawienia się na górze musiałem jednak zainwestować 20 Euro, albowiem na strażnicy 5 kilometrów przed szczytem od wszystkich samochodów jadących dalej (wyżej) pobierana jest opłata w wysokości kilku Euro za jeden piekielny kilometr. Po powrocie do Misuriny i wykonaniu kilku zdjęć nad zasnutym mgłą jeziorem ruszyliśmy w dalsza drogę na wschód, na spotkanie z potworem zwanym Zoncolan. Najkrótsza, acz być może nie najszybsza droga do Piano d’Arta powiodła nas przez Auronzo do Cadore, przełęcz Mauria (1295 m. n.p.m.) i miejscowości Ampezzo oraz Tolmezzo. Po dotarciu na miejsce jedynym wyrazem naszej wieczornej aktywności był spokojny spacer po górskich uliczkach miasteczka. Przezornie postanowiliśmy oszczędzać siły przed wtorkiem.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Tre Cime di Lavaredo została wyłączona

Gran Fondo Campagnolo – cz. II

Autor: admin o 15. czerwca 2008


Jak miało się jednak okazać to nie pozostały do przejechania dystans, ani też trzy czekające nas jeszcze przełęcze dały się wszystkim najbardziej we znaki. W Cencenighe na wysokości nad poziom morza zbliżonej do tej w Zakopanem świeciło słońce przy temperaturze 16 stopni. Osiem kilometrów dalej w położonym blisko 400 metrów wyżej Falcade temperatura pozostawała bez zmian i nic jeszcze nie zapowiadało załamania pogody. Do tej miejscowości dojechałem w czasie niemal równych pięciu godzin na 178 miejscu. Do passo Valles, będącej najwyższym punktem trasy całego wyścigu pozostawało jednak ponad jedenaście bardzo ciężkich kilometrów o przewyższeniu 840 metrów. Zmęczenie po raz pierwszy dało mi o sobie znać, a do tego jeszcze pojawiły się opady deszczu. Przejechanie odcinka z Falcade na przełęcz Valles zajęło mi nieco ponad godzinę. W tym czasie temperatura zleciała z 16 do zaledwie 6 stopni, zaś deszczyk zmienił się w chłodną ulewę co wielu uczestników zmusiło do postojów na poboczu drogi i wdziania czegoś cieplejszego jeszcze przed końcem wspinaczki. Ja postanowiłem nie wybijać się ze swego i tak słabnącego rytmu, więc na przełęcz dotarłem ubrany na krótko. Tam jednak zanim rzuciłem się na bufet podciągnąłem rękawki i nogawki oraz ubrałem na siebie co tylko miałem w kieszeniach. Na bufecie też się nie spieszyłem i poza skosztowaniem standardowych przysmaków tutejszej kuchni wypiłem jeszcze dwa kubki gorącej kawy. Po trwającym prawie siedem minut postoju byłem gotów do dalszej jazdy w warunkach pogodowych rodem z przedwiośnia czy późnej jesieni.

Na początek czekał mnie blisko 7-kilometrowy zjazd ku drodze S50 prowadzącej z Predazzo na passo Rolle. Mimo koniecznej w tych warunkach ostrożności momentami przekraczałem 50 km/h jadąc w strumieniu wody. Ta prędkość wystarczała do spotęgowania uczucia chłodu i tak już dokuczliwego z uwagi na wszechogarniającą wilgoć. Zjazd kończy się nieco powyżej miejscowości Paneveggio. Po skręcie w prawo zacząłem z pozoru łatwy podjazd pod passo Rolle. W pełnej wersji czyli od Predazzo to ładny, choć niezbyt stromy kawał góry. Natomiast w opcji czyli od bivio Valles to tylko 6,6 km przy średnim nachyleniu 6,1 %. Niemniej cały 29-minutowy podjazd musiałem pokonać w ulewnym deszczu. Człowiek nasiąka wodą i ma wrażenie, że wwozi do góry więcej kilogramów. Moja średnia prędkość na tym odcinku to 13,7 km/h. Z pewnością niezbyt imponująca, ale był to już 150 kilometr trasy. Na przełęczy Rolle pogoda była jeszcze gorsza niż na Valles. Temperatura ledwie 4 stopnie i do tego mgła.

W takich warunkach zacząłem najdłuższy ze wszystkich sześciu zjazdów. W normalnej sytuacji uznałbym, że już prawie wszystkie przeszkody za nami czyli wystarczy tylko sturlać się do Ponte d’Oltra (410 m. n.p.m.) i jakoś pokonać ostatnią przeszkodę w postaci Croce d’Aune. Normalnie bowiem na tym wiodącym cały czas w dół 39-kilometrowym odcinku można by zjeść „małe co nieco”, odpocząć w kołach rywali i tym sposobem zebrać siły na finał. Jednak przy tej pogodzie zjazd ten okazał się nieomalże walką o przetrwanie. Tym bardziej, że gnaliśmy w dół przy otwartym ruchu drogowym i najlepiej trzymać się swego pasa drogi. Szczególnie przy przejeździe przez miasteczka takie jak w San Martino di Castrozza czy też Fiera di Premiero, bo inaczej można wpaść na jakiś samochód czy wielki autobus z turystami. Szczęśliwie byłem odpowiednio ubrany i na zjeździe minąłem nawet kilkadziesiąt bardziej wyziębionych osób.

Za miejscowością Imer (177,5 km) musiałem się jednak na chwilę zatrzymać z uwagi na skórcze. W ten sposób straciłem „miejscówkę” w swojej grupce i po minucie czy dwóch złapałem kolejny taki „pociąg” do Feltre.

Z nowymi towarzyszami niedoli dojeżdżam do podnóża ostatniej przełęczy. Croce d’Aune w odróżnieniu od Duran, Staulanzy, Valles czy Rolle nie zapisała się jakoś szczególnie w historii Giro d’Italia. Niemniej ta wznosząca się niewiele ponad 1000 metrów nad poziom morza przełęcz zapisała się w dziejach włoskiego i światowego kolarstwa z innych ważnych względów. To na zboczach tej góry ówczesny kolarz, a wkrótce założyciel najsłynniejszej w świecie fabryki osprzętu rowerowego czyli Tullio Campagnolo uznał, że trzeba znaleźć sposób na to by mniej męczyć się przy jeździe pod górę i w efekcie wpadł na pomysł swojej pierwszej przerzutki.

Na początku tego wzniesienia udaje mi się zgubić większość „sąsiadów”. Później spory kawałek podjazdu przejechałem w towarzystwie pewnego Włocha, który zainteresowany przybyszem z dalekiej Polski starał mi się pomóc swym doświadczeniem. Massimo potwierdził to co wiedziałem w teorii czyli że trudniejsza jest druga połówka wspinaczki, a szczególności trzeci kilometr od końca. Ten fragment przebyliśmy razem, ale wkrótce i tak nieznacznie mi odjechał. Cóż po blisko dwustu kilometrach mordęgi każdy radzi sobie po swojemu i lepiej trzymać swój rytm niż za wszelką cenę walczyć o utrzymanie koła nieco mocniejszego kolegi-konkurenta. Z późniejszych analiz wynika, iż mój przewodnik na mecie zjawił się 2:23 przede mną, ale tylko dwadzieścia sekund zyskał na samym podjeździe. Zjazd wiódł przez naszą Pedavenę, ale stamtąd bynajmniej nie najkrótszą drogą do Feltre, lecz musieliśmy odbić na wschód ku Foen. Tam praktycznie już na płaskim terenie złapało mnie trzech-czterech gości. Pchany siłą woli i mamiony bliskością mety mogłem jeszcze w miarę szybko jechać, ale nie na tyle by samotnie uciekać przed kilkuosobową grupką pościgową. Postanowiłem zawalczyć z nimi na finiszu, lecz po wjeździe do Feltre czekała mnie niemiła niespodzianka.

W centrum miasta musieliśmy skręcić w lewo i przez średniowieczną bramę wjechać na stare miasto by ostatnie kilkaset metrów pokonać po kostce i pod górę po wąskiej uliczce znanej nam z sobotniego spaceru. W mojej grupce każdy finiszował na swój sposób. Nie było już zaciętej walki o pozycje. Minęliśmy linię mety na rynku w kilkusekundowych odstępach. Ja dotarłem do kresu tej niesamowitej podróży w czasie realnym czyli od przekroczenia linii startu: 8 godzin 56 minut i 32 sekundy (czas wyścigu 9h 00:51). To daje mi 164 miejsce w wyścigu, lecz de facto 155 czas przejazdu. Jak się okazało był on blisko dwie godziny gorszy od zwycięzcy Rosjanina Aleksandra Bażenowa z zespołu Guru Parkpre Selle Italia. Co ciekawe ten niby-amator dwa tygodnie później na Mistrzostwach Rosji ze startu wspólnego przegrał tylko z Siergiejem Iwanowem. Natomiast we wrześniu godnie reprezentował swój kraj podczas Mistrzostw Świata w Varese zajmując 27 miejsce ze stratą 3:24 do Alessandro Ballana.

Za metą postanowiłem wstrzymać się z wyprawą na stołówkę i zaczekać na Piotra, który podczas tego wyjazdu wyjątkowo oddał mi palmę pierwszeństwa czy jak kto woli fotel lidera w naszej dwuosobowej drużynie. Niepokojąco dłużący się czas oczekiwania spędziłem na przyglądaniu się pracy hałaśliwego wodzireja o wyglądzie porucznika Kojaka i oklaskiwaniu zwycięzców poszczególnych kategorii, którzy za swe indywidualne bądź zbiorowe dokonania odbierali nagrody rzeczowe w postaci sprzętu kolarskiego. W międzyczasie do mety dotarli też trzej panowie Pinarello, w tym 46-letni Fausto – obecny właściciel fabryki rowerów, którą na świecie rozsławił przede wszystkim Miguel Indurain. W końcu na mecie ujrzałem znajomą sylwetkę kolarza z Pruszkowa w stroju Caisse d’Epargne.

Jak się okazało Piotrek na trasie przeszedł nad wyraz ciężką próbę charakteru. Podjeżdżając pod passo Valles około dwadzieścia minut po mnie złapał „gumę” co przy tej pogodzie było fatalne w skutkach. Kilkanaście minut potrzebował na rozgrzanie dłoni aby móc w ogóle zabrać się do pracy. Oczywiście sama zmiana dętki również nie mogła przebiec tak sprawnie jak w normalnych okolicznościach. Do tego zziębnięty owym przymusowym postojem trafił na jeszcze gorszą pogodę na passo Rolle. Jakieś pół godziny po moim przejeździe zamiast ulewy padał tam już śnieg z deszczem. Przemarznięty do szpiku kości Piotrek pokonał jednak te wszystkie przeciwności losu i dotarł do mety w czasie 10h 14:33. W ten sposób obaj przetrwaliśmy swą kolarską Golgotę i w myśl powiedzenia „co cię nie zabije, to cię wzmocni” z nadzieją mogliśmy patrzeć na kolejne dwa tygodnie wspinaczek, w tym pozostałe nam do przejechania wyścigi – najtrudniejszy test był już za nami. Aha za rok nie będzie już GF Campagnolo, choć tego rodzaju wyścig na tej samej trasie i o tej samej porze roku odbędzie się. Kto jednak będzie chciał przeżyć podobną do naszej przygodę będzie musiał szukać jej pod hasłem GF Sportful – bowiem jej nowym sponsorem tytularnym został właśnie ów producent odzieży sportowej.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Gran Fondo Campagnolo – cz. II została wyłączona

Gran Fondo Campagnolo – cz. I

Autor: admin o 15. czerwca 2008

W niedzielny poranek jak zwykle przy takiej okazji pobudkę mieliśmy przed brzaskiem, a śniadanie około 5:30. O tej porze dnia człowiek chętniej by się przykrył kołdrą i przewrócił na drugi bok, ale niestety starty imprez w stylu Gran Fondo są wyznaczane w godzinach 7:00 – 7:30. Rozum podpowiada by dobrze się najeść przed maratońskim dystansem i wszystkimi czekającymi nas podjazdami, ale żołądek jest jeszcze „zaspany” i nie przyswaja z ochotą większej ilości pożywienia. Po śniadaniu oraz drobiazgowym dobraniu strojów i wszelkiej maści zapasów po szóstej wyjechaliśmy z naszej bazy w Pedavenie do Feltre na start wyścigu pośród rzeszy 3.500 uczestników.

Organizatorzy przewidzieli dla wszystkich dwie trasy. Łatwiejsza zwana Medio Fondo liczyła 110 kilometrów okraszonych ledwie dwoma podjazdami: passo Cereda (1369 m. n.p.m. na 58 km – będącą przedłużeniem „naszej” Forcella Franche) oraz Croce d’Aune (1015 m. n.p.m., na 95 km). Trudniejsza czyli Gran Fondo była czymś dla ludzi szukających prawdziwych wyzwań. Nawet najbardziej wybrednych może bowiem zadowolić dystans 216 kilometrów z sześcioma górami. Czekały nas kolejno: Forcella Franche (992 m. n.p.m., na 43 km), passo Duran (1605 m. n.p.m., na 69 km), Forcella Staulanza (1775 m. n.p.m., na 89 km), paaso Valles (2032 m. n.p.m., na 136 km), passo Rolle (1970 m. n.p.m., na 149 km) i w końcu wspomniane już passo Croce d’Aune (na 201 km). Po powrocie do kraju i zrzuceniu danych z licznika na domowy komputer dowiedziałem się, że te wszystkie podjazdy złożyły się na łączną sumę przewyższeń rzędu 5283 metrów!

Nasze numery startowe czyli 2983 i 2984 oznaczały, że na starcie musieliśmy stanąć bliżej końca niż początku stawki. Jak się okazało z całego peletonu 1624 śmiałków podjęło próbę przejechania najtrudniejszego z włoskich Gran Fondo, zaś na metę dotarło nas jedynie 1286. Początkowe 38 kilometrów prowadziło w terenie pagórkowatym z tendencją wznoszącą do osady California położonej przeszło 300 metrów wyżej niż Feltre. Ten fragment trasy dla uczestników startujących klika minut po rywalach z pierwszego szeregu to ciągły slalom celem odrobienia wielu pozycji. Mamy tu jednak pewien dylemat taktyczny. Z jednej strony nie należy szaleć na takim zapoznawczym odcinku, aby w miarę wypoczętym dojechać do prawdziwych gór. Z drugiej strony jednak warto możliwie szybko znaleźć się w grupie kolarzy na zbliżonym do swego poziomie. Przy starcie z odległych pozycji ciężko pogodzić te dwie racje. Dodam tylko, że Piotr zdaje się być zwolennikiem pierwszej opcji, zaś ja drugiej. Dlatego też na trasach tego rodzaju wyścigów jeździmy osobno, każdy w właściwym sobie stylu i spotykając się przez chwilę jedynie wówczas gdy zdarza mi się „przeholować”. Nasz pierwszy podjazd czyli Forcella Franche liczył sobie 6,8 km przy średnim nachyleniu 6,6%. Poszedł mi dość sprawnie tzn. w tempie ponad 17 km/h.

Na górze chcąc kontynuować udział w Gran Fondo należało skręcić w prawo i zacząć zjazd do Agordo, gdzie na drugim tego dnia punkcie pomiaru czasu byłem 348. Ten wstępny fragment trasy przejechałem ze średnią prędkością blisko 29 km/h. Po nim czekała nas sekwencja podjazdów pod Duran i Staulanzę, znana nam z maja 2007 roku czyli trasy Gran Fondo Dolomiti Stars. Musiałem na chwilę przystanąć by zdjąć z siebie część ciuchów. Minęła godzina dziewiąta i robiło się coraz cieplej, a wiedziałem, że szczególnie pierwsze z powyższych wzniesień potrafi zgrzać. Tym razem byłem jednak byłem tego podjazdu znacznie lepiej przygotowany i jechało mi się świetnie. Na podjeździe pod Duran (12,5 km przy 7,9 %) przeszedłem chyba samego siebie. Podjechałem na przełęcz w średnim tempie 14 km/h co dało mi na tym odcinku 78. czas pośród wszystkich uczestników. Dzięki temu awansowałem już na 187. miejsce w całej stawce. Można powiedzieć, że zameldowałem się w swojej „okolicy” jeśli chodzi o prezentowany poziom sportowy.

Do mety pozostawało jeszcze blisko 160 kilometrów, lecz peleton rozciągnął się już na tyle mocno, że o kolejne awanse nie było łatwo. Po technicznym zjeździe do Dont od razu przyszedł czas na podjazd pod Staulanzę (12,7 km przy 6,6 %). Przełęcz ta jest wyżej położona niż jej poprzedniczka, ale sam podjazd mimo podobnej długości oraz stromego pierwszego kilometra jest łatwiejszy niż Duran. W drodze na szczyt minęliśmy kurort Zoldo Alto gdzie Paolo Savoldelli wygrał etap podczas Giro d’Italia 2005. Udało mi się wjechać na przełęcz w średnim tempie 14,8 km/h i nieznacznie poprawić zajmowaną pozycję. Teraz czekało nas jednak 27 kilometrów zjazdu do podnóża passo Valles. Z początku był to szybki odcinek do Selva di Cadore, na którym udało mi się utrzymać kontakt z kilkunasto-osobową grupką niezłych ścigantów. Niestety „puściłem koła” na serpentynach pomiędzy Selvą a Caprile. Co prawda od ubiegłego roku znacznie poprawiłem swe kiepskie umiejętności zjazdowe i nie traciłem już 2-3 minut do najlepszych na każdych 10 kilometrach zjazdów, ale odpuszczenie tej grupy na jakieś 30 sekund i tak okazało się brzemienne w skutkach. Za Caprile czekał mnie bowiem 13-kilometrowy odcinek przez Alleghe do Cencenighe. Prowadził on co prawda lekko w dół, ale samotna jazda w wietrznej dolinie nieco mnie wymęczyła przed pozostałymi stu kilometrami wyścigu.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Gran Fondo Campagnolo – cz. I została wyłączona

Feltre

Autor: admin o 14. czerwca 2008

Pomimo zachłanności na poznawanie i zdobywanie kolejnych podjazdów zachowując resztki zdrowego rozsądku obiecaliśmy sobie jednak przynajmniej „wolne soboty”. Na cotygodniowy odpoczynek wybraliśmy ten właśnie dzień, bowiem co niedzielę czekał nas bardzo trudny wyścig i walka z samym sobą do kresu naszych ograniczonych możliwości. Jednym słowem każdego tygodnia czekało nas sześć dni sportu i jeden dzień spokojnej turystyki. W sobotę 14 czerwca zamarzyło nam się wybrać do Wenecji, którą od Pedaveny dzieli zaledwie 90 kilometrów. W teorii oznaczało to około dwie godziny podróży samochodem przez Montebellunę, Treviso i Mestre. Mieliśmy cały dzień wolnego czasu, jako że sprawy akredytacyjne wokół GF Campagnolo załatwiliśmy już w piątkowy wieczór. Niestety i tym razem pogoda sprawiła nam przykrą niespodziankę.

Padać zaczęło już w okolicach Montebelluny, zaś im bliżej było Adriatyku tym chmury były czarniejsze i deszcz się nasilał. W pobliżu Wenecji na autostradzie A27 z nieba leciała już istna ściana wody, więc tak jak wielu podróżnych schowaliśmy się w przydrożnym barze nieopodal Mestre łudząc się, że przeczekamy najgorsze. Temperatura 11 stopni i wielka ulewa, przyznam że nie tego oczekiwałem po włoskim czerwcu. Wkrótce porzuciliśmy wszelką nadzieję i jak niepyszni zawróciliśmy. To był odwrót praktycznie spod samych wrót Wenecji, która tego dnia i tak pewnie była podtopiona. Wystarczyło jednak przejechać kilkadziesiąt kilometrów z powrotem na północ by wyjechać z tej niegościnnej „krainy deszczowców”. Dzięki temu w godzinach popołudniowych „na pocieszenie” mogliśmy przynajmniej pozwiedzać stare miasto w Feltre. W jej trakcie natknęliśmy się na brukowaną i prowadzącą ostro pod górę uliczkę, więc z nutką ironii żartowaliśmy sobie, że to są finałowe metry czekającego nas nazajutrz wyścigu.

Gran Fondo Campagnolo był w tym roku chronologicznie piątym z dziesięciu wyścigów składających się na Prestigio di Cicloturismo powołane do życia przez „Bicisport”, najbardziej poczytny z włoskich miesięczników kolarskich. Cały ten cykl rozpoczynał w tym roku kwietniowy wyścig GF Selle Italia na trasie wokół miasteczka Cervia (prowincja Rawenna, region Emilia-Romania). W maju rozegrano trzy imprezy tzn. GF Dieci Colli Bolognesi (Bologna), GF Felice Gimondi (Bergamo) oraz najstarszy i najpopularniejszy pod względem liczby uczestników GF Nove Colli (Cesenatico). Z kolei czerwiec zarezerwowany został na dwa bodaj najtrudniejsze wyścigi w całym tym kalendarzu tzn. GF Campagnolo (Feltre) i Maratona dles Dolomites (Corvara alta Badia). Ta druga impreza rozgrywana w sercu Dolomitów jest trochę łatwiejsza od Campagnolo z uwagi na krótszy dystans, lecz uznać uchodzi za najbardziej prestiżową i umiędzynarodowioną – w tym roku doczekała się nawet kilkugodzinnej relacji live w kanale RaiTre! Lipcowy program Prestigio po raz pierwszy obejmował GF Carnia Classic z bazą w Tolmezzo i przejazdem przez Zoncolan od Ovaro niczym na Giro w 2007 roku oraz GF Pinarello (Treviso). Całość zamykały zaś w sezonie 2008 dwie imprezy organizowane na przełomie sierpnia i września tzn. austriacko-włoski Oetztaler Radmarathon (Solden) i GF Colnago (Piacenza).

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Feltre została wyłączona

Monte Grappa

Autor: admin o 13. czerwca 2008

Na piątkowe przedpołudnie mieliśmy zaplanowaną wspinaczkę pod passo del Erbe (2004 m. n.p.m.) po wcześniejszym krótkim transferze samochodowym z Valgenauny do Bressanone (Brixen) czyli miejsca gdzie zaczyna się ten przeszło 29-kilometrowy podjazd o przewyższeniu blisko 1500 metrów. Jednak warunki pogodowe panujące od samego rana w dolinie Isarco czyli ulewny deszcz i temperatura poniżej 10 stopni na wysokości około 1000 metrów n.p.m. skutecznie nas zniechęciły do zaplanowanej eskapady. Zamiast rowerowej przejażdżki zdecydowaliśmy się pojechać od razu do Pedaveny wioski położonej w regionie Veneto tuz obok miasta Feltre. Miała być ona naszą bazą na kolejne trzy doby. Podróż urozmaiciliśmy sobie postojem w Bolzano (alias Bozen) gdzie wcielając się w rolę pieszego turysty z plecakiem spędziliśmy przeszło godzinę na podziwianiu uroków tamtejszej starówki. Nawet nie będąc szczególnym znawcą architektury dało się wyczuć tyrolski charakter tego miasta, które do końca I Wojny światowej było częścią Cesarstwa Austriacko-Węgierskiego. Na ulicach jak i szyldach sklepowych język niemiecki zdawał się dominować nad włoskim. Nie bez powodu Bozen jest stolicą prowincji Sud Tirol, która cieszy się autonomią w ramach zdominowanego przez Włochów regionu Trentino-Alto Adige.

Po przystanku w Bolzano pojechaliśmy już prosto do Pedaveny gdzie zastała nas całkiem przyjazna pogoda. Dlatego też po rozgoszczeniu się na stancji postanowiliśmy nadrobić poranny bezruch i w miejsce odpuszczonej przed paroma godzinami passo Erbe zdobyć słynne wzniesienie Monte Grappa. Na tą „świętą” dla Włochów górę (z uwagi na krwawe wydarzenia I Wojny światowej) prowadzi kilka dróg. My wybraliśmy najbardziej znaną czyli z miasteczka Romano d’Ezzelino położonego nieopodal Bassano del Grappa. Niestety w połowie 40-kilometrowej podróży samochodem ku temu miastu nasze miny mocno zrzedły, albowiem z nieba lunęło jak z cebra. My zaś będąc nazbyt optymistycznie nastawieni do włoskiej aury nie przygotowaliśmy się na ewentualność deszczowej wspinaczki. Na miejscu czyli u podnóża góry przeczekaliśmy najgorszy deszcz i podjęliśmy swe decyzje. Piotr rozważnie odpuścił sobie ten występ, zaś ja romantycznie porwałem się na pojedynek z kolosem ubrany „na krótko” mając jednak logistyczne wsparcie w koledze. Uzgodniliśmy bowiem z Piotrem, iż wjedzie on po mnie na górę samochodem oszczędzając mi tym samym konieczność odbycia lodowatego zjazdu.

Sam podjazd od Romano d’Ezzelino mimo 26 kilometrów okazał się dość szybki, choć bynajmniej nie można go nazwać łatwym. Na szczyt wjechałem w czasie 91 minut z przeciętną prędkością ponad 17 km/h. Początek wiódł wśród rzędu cyprysów momentami przy lekkim deszczyku. Pozornie łatwy środek wzniesienia akurat tego dnia nie należał do komfortowych. To właśnie w okolicy Ponte San Lorenzo przypomniała o sobie ulewa co w połączeniu z większą prędkością na prawie płaskim terenie kazało mi się zacząć zastanawiać nad sensownością dalszej wspinaczki. Na szczęście deszcz wkrótce zelżał i w górnej części trasy moim głównym rywalem okazał się z kolei porywisty wiatr. Najmocniej dawał się on we znaki na ostatnich 4-5 kilometrach czyli w otwartym terenie pośród alpejskich łąk. Po dotarciu na szczyt wjechałem na sporej wielkości parking służący zmotoryzowanym turystom przybywającym do mauzoleum wybudowanego na cześć tysięcy włoskich i austriackich żołnierzy. Polegli oni w trzech zażartych bitwach rozegranych na tym terenie pomiędzy listopadem 1917 a październikiem 1918 roku. Niemniej z uwagi na panującą u góry temperaturę (+ 5 stopni) i przemoczony strój bynajmniej nie w głowie było mi zabrać się do zwiedzania tego historycznego miejsca. Kilkanaście minut do przyjazdu Piotra musiałem przeczekać w opustoszałym schronisku. Do Pedaveny wróciliśmy „na skróty” czyli drogą SP 148 gdzie na zjeździe do Seren del Grappa mój kolega dawał popis swego kunsztu rajdowego a’la Sebastien Loeb, co mnie momentami przyprawiało o ciarki na plecach.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Monte Grappa została wyłączona