banner daniela marszałka

Archiwum dla lipiec, 2004

Torri del Vajolet

Autor: admin o 31. lipca 2004

W sobotę mieliśmy z Jarkiem małą zagwozdkę. Ciekawe góry w najbliższej okolicy były już na wyczerpaniu, a poza tym nie wiedzieliśmy ile tak naprawdę mamy czasu na realizację swych kolejnych planów. Dzień wcześniej turystyczny pododdział naszej 5-osobowej załogi wyjechał z Canazei na całą dobę. Marek, Mariusz i junior zapuścili się aż nad południowo-wschodnie wybrzeże Lago di Garda do Gardalandu, największego we Włoszech parku rozrywki. Wedle wstępnych założeń nasi turyści mieli wrócić do Canazei około południa. Będąc nieco związani tym terminem postanowiliśmy zrobić nie dłuższy niż dwugodzinny wypad. Tymczasem w najbliższej okolicy Canazei zostało nam zobaczenia w zasadzie tylko jeszcze jedno wzniesienie znane z kart Giro d’Italia. Tym pozostałym do posmakowania rodzynkiem był ciężki, acz ledwie 6,5-kilometrowy podjazd pod Torri del Vajolet (1950 m. n.p.m.). Na szczyt ku schronisku Gardeccia wiedzie wąska i momentami bardzo stroma dróżka, która zaczyna się tuż w pobliżu wioski Pera. Na górze nie ma chyba dość miejsca by w obecnych czasach zmieściła się tam cała karawana „różowego wyścigu”, lecz w odległym roku 1976 Giro najwyraźniej nie było aż tak rozwiniętą logistycznie imprezą. Wówczas to na etapie sześcioma premiami górskimi (także: Staulanza, Santa Lucia, Falzarego, Gardena i Sella) zwyciężył Hiszpan Andres Gandarias, który o przeszło minutę wyprzedził Włocha Fausto Bertoglio i Belga Johana De Muyncka walczących o generalne zwycięstwo w tym wyścigu ze słynnym Felice Gimondi. Kilka lat wcześniej Gandarias zasłynął również jako pierwszy w dziejach Tour de France zdobywca słynnej Col du Madeleine.

Aby dojechać do podnóża tej stromej ściany musieliśmy po prostu powtórzyć nasz manewr ze środy i czwartku czyli obrać kurs w dół Val di Fassa. Należało w ten sposób pokonać osiem kilometrów i na odcinku pomiędzy Mazzin a Pozza di Fassa zjechać z naszej „strada dolomiti” w prawo by już za chwilę zacząć wspinaczkę. Przedsmak późniejszych trudów dawał już pierwszy kilometr wzniesienia, bardzo stromo wbijający się w skalną ścianę pod kątem 13,2 %. Potem nadarzyła się okazja do uregulowania przyśpieszonego oddechu. Dwa kolejne kilometry w okolicy wioski Manzon są bowiem dość „wygładzone” na średnim poziomie 3,8 %. Na tym jednak koniec czułości. Jeszcze przed półmetkiem góra na nowo pokazała swe okrutne oblicze. Niemniej czwarty i piąty kilometr o średnim nachyleniu 10,6 %, choć nieźle „wchodzą w nogi” okazały się jednak dopiero przygotowaniem do tego co miało nas uderzyć na szóstym. Cały kilometr na średnim poziomie ponad 14 %, z momentami do 21 % to już niezła makabra. W dodatku droga wije się wzdłuż górskiej ściany niczym na słynnym Puy de Dome. Niby jest kręta, a jednak brak tu serpentyn. Uniemożliwiało mi to orientację w terenie czyli ocenę tego jak daleko mam jeszcze do szczytu. Nieco przeszarżowałem z siłami i musiałem się wypiąć – jak się chwilę później okazało – na około 300 metrów przed finałem. Po chwilach słabości na przełęczach San Pellegrino i Lavaze to był mój trzeci upadek na dolomickiej „drodze krzyżowej”. Pamiętam, że miałem do siebie żal za to swoiste rzucenie ręcznika, bowiem tak niewiele brakowało do wrót Gardecci. Co ciekawe pomimo wąskości i stromizny podjazdu kursowały na nim w ruchu wahadłowym autobusy dowożące turystów do wspomnianego schroniska. Jest ono idealną bazą wypadową do pieszych wędrówek wśród strzelistych szczytów Cima Catinaccio.

Po powrocie do Canazei długo nie mogliśmy się doczekać na naszych kompanów, którzy ostatecznie wrócili do Cesa Planber dopiero wieczorem. Aby jakoś zabić czas oczekiwań chcieliśmy wyprawić się kolejką linową Piz Boe’. Niestety pora sjesty nam to skutecznie utrudniła. Plan awaryjny zakładał złapanie stopa na obrzeżach Canazei i dojechanie w ten sposób na passo Pordoi, a stamtąd wyprawę „z buta” na wspomniany trzytysięcznik oraz zjazd w dół kolejką jak tylko Włosi wrócą do pracy. Niestety i to nie wyszło. Nikt się nie zatrzymał. No cóż nie było z nami atrakcyjnej ragazzy. Wróciliśmy jak niepyszni do miasta, które żyło finiszem iście hardcorowej imprezy tzn. Dolomites Skyrace. Nasze górskie eskapady przy harcie ducha uczestników tych zawodów jawiły się jak całkiem przyjemna zabawa. Tymczasem kilkuset biegaczy i biegaczek z żelaza miało do pokonania 22-kilometrową trasę z Canazei (1450 m. n.p.m.) przez passo Pordoi na szczyt Piz Boe’ (3152 m. n.p.m.) i z powrotem. Składającą się z 10-kilometrowego podbiegu i 12-kilometrowego zbiegu przy różnicy wzniesień 1700 metrów przewyższenia. Najlepszym mężczyznom pokonanie tak morderczej trasy zajmowało około 2 godzin i 5 minut, zaś najlepszym paniom około 2 godzin i 30 minut.

Nazajutrz w niedzielę 1 sierpnia nasz pobyt w Dolomitach dobiegł końca. Rozpoczęliśmy odwrót utartym wcześniej szlakiem do Zielonej Góry i dalej do Trójmiasta. Tym razem jednak wśród niemieckich autostrad zabawiliśmy znacznie dłużej niż warto. Na skutek feralnego tankowania pod Chemnitz powrót wydłużył nam się o całą dobę, ale to już temat na inną, niespecjalnie ciekawą opowieść. Niemniej owe problemy nie były w stanie przyćmić radości z naszych dokonań. W ciągu pięciu dni rowerowych wycieczek przejechaliśmy w sumie 370 kilometrów dolomickich tras, pokonując dwanaście wzniesień o łącznym przewyższeniu ponad 8.050 metrów.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Torri del Vajolet została wyłączona

Pordoi & Fedaia

Autor: admin o 30. lipca 2004

W piątek 30 lipca dla odmiany ruszyliśmy na północ. Głównym celem czwartego etapu naszej podróży miała być przełęcz Fedaia (2057 m. n.p.m.), położona tuż obok wiecznie ośnieżonej Marmolady (3343 m. n.p.m.) – najwyższego z dolomickich szczytów. Swoją drogą co za piękny zbieg przyrodniczo-cywilizacyjnych okoliczności. Najtrudniejsze z kolarskich wzniesień w tym regionie wyrosło u stóp „Królowej Dolomitów”. Szybki rzut oka na mapę informuje nas co prawda, że podjazd pod Fedaię można było zacząć wprost z naszego Canazei. Niemniej zachodnia strona tego wzniesienia jest o wiele łatwiejsza od wschodniej, a przy tym w ogóle nieużywana w celach wspinaczkowych przez wyścig Giro d’Italia. Tą stroną Fedaii kolarze śmigają jedynie w dół po pokonaniu morderczej wschodniej ściany. My mając wystarczającą ilość wolnego czasu i nieskończone pokłady amatorskiej ambicji również postanowiliśmy zajść tą legendarną przełęcz od właściwej czyli wschodniej strony. Aby jednak dojechać z naszej bazy do podnóża owego wzniesienia musieliśmy wykonać blisko 45-kilometrowy łuk zaczynający się już w samym Canazei podjazdem pod passo Pordoi (2242 m. n.p.m.) od strony zachodniej.

Uważny czytelnik moich górskich opowieści wnet przypomni sobie, że trzy dni wcześniej byliśmy już z Jarkiem na tej samej przełęczy. Niemniej wówczas pod Pordoi wjechaliśmy od strony wschodniej dopinając naszą wycieczkę szlakiem Sella ronda i zaczynając podjazd w Arabbie. Tym razem zaś przyszło nam się wspinać pod tą przełęcz na samym początku etapu, praktycznie bez najmniejszej rozgrzewki. Na trudniejszej górze taki ostry start bez „rozgrzania silnika” mógłby mieć zgubne skutki. Na szczęście Pordoi, szczególnie w swym zachodnim wymiarze jest bardzo przyjaznym wzniesieniem. Pomimo solidnych rozmiarów 13 km przy średnim nachyleniu 6 % jest przede wszystkim podjazdem bardzo regularnym, zaś najtrudniejszy trzeci kilometr ma średnie nachylenie niespełna 8 %. Człowiekowi znającemu swe możliwości umożliwia to jazdę we właściwym sobie rytmie, zaś całe zadanie dodatkowo ułatwia spora ilość serpentyn i świetna nawierzchnia drogi. Do tego jeszcze ten przepiękny widok na masyw Sella. W niektórych miejscach można by strzelić fotkę w sam raz na pocztówkę.

Podjazd ten ma swoje miejsce w wielu opowieściach z tras Giro d’Italia. Wielokrotnie przemykał tędy peleton Giro, zaś czterokrotnie tzn. w latach 1990, 1991, 1996 i 2001 na samej przełęczy wyznaczano nawet metę kluczowych etapów tego wyścigu. Należąc do najbardziej legendarnych pośród włoskich wzniesień, zaś z drugiej strony nie będąc przesadnie wymagający podjazd ten cieszy się wielką popularnością wśród amatorów kolarstwa szosowego. Podczas własnej wspinaczki można spotkać (szczególnie w letnie weekendy) nawet i kilkudziesięciu fanów dwóch kółek. Ja wspinałem się od tej strony już po raz drugi i miałem okazję poprawić swój wynik z 2003 roku kiedy to podjechałem ze średnią prędkością 15 km/h. Tym razem wyszła mi przeciętna 16,5 km/h. Jednym słowem zanotowałem 10 % postęp i chyba nie cała w tym zasługa nowego sprzętu. Po krótkim pobycie na obleganej przez samochody i motocykle przełęczy rozpoczęliśmy 9-kilometrowy zjazd „drogą świstaków” do Arabby. Po minięciu tej miejscowości znaleźliśmy się w dolinie Livinallongo gdzie trzy lata później przyszło mi pomieszkiwać wraz z Piotrem Mrówczyńskim podczas naszej dolomickiej „majówki”. Tym razem przejechałem wraz z Jarkiem całe jedenaście kilometrów tej doliny aż do okolic Cernadoi. Co umożliwiło nam po skręcie w prawo na przedłużeniu zjazdu dotarcie do miejscowości Caprile. Rok wcześniej wraz z Krzyśkiem Żmijewskim zjeżdżałem w tym miejscu drogą przez wioskę Digonera.

W Caprile zrobiliśmy sobie strefę bufetu przy sklepie spożywczym, uzupełniając przy okazji nasze bidony. Podjazd pod Fedaię zaczyna się zwodniczo. Pierwsze 6,5 kilometra do okolic wioski Sottoguda ma średnie nachylenie 3,6 % i pomijając krótkie i okazjonalnie występujące „ścianki” nie stanowi specjalnego wyzwania. Po minięciu punktu bivio Sottoguda trzymaliśmy się dalej głównej drogi, acz Giro od 1998 roku zwykło zbaczać w tym miejscu na wąska drogę przez wąwóz, która łączy się z głównym szlakiem dopiero za tunelami po jakichś trzech kilometrach równoległego bytu. Prawdziwe schody zaczynają się mniej więcej właśnie w tym miejscu czyli rejonie zwanym Malga Ciapeda. Do szczytu brakuje niespełna sześć kilometrów, lecz na tym odcinku trzeba pokonać różnice wzniesień rzędu 607 metrów co daje średnią 10,6 %. Pierwsze trzy kilometry są najbardziej zatrważające. Nie dość, że niemiłosiernie strome to jeszcze poprowadzone prostą drogą, która robi wrażenie autostrady do nieba, choć męki przeżywać tu można iście piekielne. W końcówce nie brak serpentyn, lecz co to za pociecha gdy nachylenie podjazdu sięga 16 %! Tym razem jednak byłem mocniejszy, bogatszy o zeszłoroczne doświadczenia oraz lepiej przygotowany sprzętowo. Mając do dyspozycji przełożenie 39 x 27 poradziłem sobie z tą górę bez żadnych przystanków w przyzwoitym czasie 67 minut czyli ze średnią 13,4 km/h.

Po dotarciu na przełęcz przejechaliśmy się spokojnie po tamtejszym płaskowyżu, zaś przed zjazdem do Canazei postanowiliśmy przyjrzeć się z bliższej odległości „Jej Królewskiej Mości” Marmoladzie. W tym celu przeprawiliśmy się drogą przez tamę nad sztucznym jeziorkiem dojeżdżając do końca szosy po drugiej stronie zbiornika. Na zjeździe do Canazei „złapałem gumę” i miałem mały problem z wbiciem odpowiedniej liczby atmosfer w nową dętkę. Z pomocą przyszedł mi pewien włoski masters, który w tym odcinku mej historii wystąpił w roli Dobrego Samarytanina. Tego dnia zrobiliśmy „skromne” 73 kilometry z różnicą wzniesień rzędu 1850 metrów. Mając zaś za nami cztery z pięciu dni rowerowych podbojów uznaliśmy, iż czas w końcu najwyższy na skosztowanie specjałów włoskiej kuchni. Po południu wybraliśmy się w końcu na obiad w mieście. Obaj zamówiliśmy po wielkiej pizzy, z której każda „ósemka” oferowała inne specjały. Niewiele nam już zostało do podjeżdżania, stąd mogliśmy sobie pozwolić odrobinę kulinarnych uniesień.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Pordoi & Fedaia została wyłączona

Lavaze & Costalunga

Autor: admin o 29. lipca 2004

W czwartek 29 lipca postanowiliśmy sobie walnąć kolejną „setkę” i nie mam tu na myśli konsumpcji wysokoprocentowych trunków np. w postaci słynnej Grappy. Atmosfera w naszym pokoju była bardzo sportowa i pomimo zmęczenia trudnym drugim etapem uznaliśmy, iż trzeciego dnia nie może być gorzej. Tym razem opracowaliśmy sobie rundkę południowo-zachodnią, która miała początek i końcówkę zbieżną ze środową trasą. W planach mieliśmy przede wszystkim podbój dwóch przełęczy: Lavaze (1808 m. n.p.m.) oraz Costalunga (1752 m. n.p.m.). Korciło mnie by spróbować również dotrzeć do słynnej z Giro d’Italia stacji Alpe di Pampeago. Jednak gdybyśmy się na nią zdecydowali wówczas trzeba byłoby się przebić na drogę ku Lavaze przez skromną przełęcz Pramadiccio. Tym sposobem mielibyśmy do pokonania tylko 4 kilometry podjazdu pod Lavaze, lecz za to wszystko co w nim najtrudniejsze. Jak się okazało problem sam się rozwiązał i chyba dobrze po czasem serce za bardzo rwie się do przodu, lecz potem płucom nie starcza powietrza, zaś nogom brakuje zwykłej mocy. Do Pampeago dotarłem ostatecznie cztery lata później, bardziej doświadczony i w lepszej kondycji podczas 18-dniowej wielkiej wyprawy z czerwca ubiegłego roku.

Na początku znów nam przyszło zjeżdżać pod wiatr ku Predazzo przez całą długość Val di Fassa. Zanim jednak skończyliśmy ten odcinek natknęliśmy się na kilkusetosobowy peleton uczestników tygodniowego rajdu Giro delle Dolomiti. Formuła rajdu oznaczała, iż wszyscy uczestnicy tej imprezy musieli grzecznie jechać za wozami technicznymi w wyznaczonym przez organizatorów niewygórowanym tempie , zaś od grupy zasadniczej odpadli co najwyżej najsłabsi zawodnicy, na których na poszczególnych przełęczach i tak najprawdopodobniej czekano. Tym razem w miasteczku tym mieliśmy odbić w prawo czyli na zachód. Za Predazzo zamiast wybrać drugorzędną, bardziej urokliwą drogę przez Val di Fiemme wbiliśmy się w tunel i wjechaliśmy na równoległą do powyższej szosę nr 48 – bardziej ruchliwa i przy tym omijającą wioskę Tesero, z której można by ewentualnie rozpocząć podjazd do Alpe di Pampeago. Dopiero kilka kilometrów dalej skręciliśmy w prawo by podjechać do Cavalese.

W miasteczku tym zatrzymaliśmy się na krótką chwilę przed rozpoczęciem właściwego podjazdu pod passo Lavaze. Czekało nas teraz 10,7 kilometra bardzo nieregularnej wspinaczki o średnim nachyleniu 7,4 %. Z grubsza wzniesienie to można by podzielić na trzy fragmenty. Wymagające pierwsze pięć kilometrów na średnim poziomie 7,1 %, acz z bardzo trudnym prawie 10 % czwartym kilometrem. Potem łatwe dwa kilometry w rejonie karczmy nad Chiusą tzn. odcinek o średnim poziomie 4,5 %. Natomiast na koniec tj. od miejsca, w którym dochodziła do naszej drogi wąska szosa z passo di Pramadiccio zaczynał się odcinek, który śmiało można nazwać gwoździem programu. Trzy bardzo trudne kilometry bez chwili wytchnienia, w tym dwa na poziomie 11-12 %. Tu znów podobnie jak na San Pellegrino przez moment podcięło mi nogi i odjęło dech w płucach aż musiałem przystanąć. Pozbierałem się jednak i dość sprawnie dotarłem na szczyt, w czym była niemała zasługa łatwiejszych ostatnich kilkuset metrów.

Jako, że podjazd ten dał nam nieźle w kość postanowiliśmy nieco dłużej zabawić na przełęczy. Tam oprócz wykonania serii zdjęć przy tablicach, na tle jeziorka czy w restauracji uraczyliśmy się kawą tudzież colą by nabrać sił przed pozostałą częścią czwartkowego etapu. Czekał nas teraz przeszło 12-kilometrowy, miejscami bardzo szybki zjazd do Ponte Nova na poziom 872 metrów n.p.m. W początkowej fazie zatrzymaliśmy się na moment w miejscu gdzie spotykały się prowincje Trento i Bolzano (Sud Tirol). Na 25 kilometrów wjechaliśmy do strefy języka niemieckiego. Zjazd jeżył momentami włosy na głowie, pomimo swej nadmiernej ostrożności i tak – chyba po raz pierwszy w życiu – przekroczyłem 70 km/h.

Po zjechaniu w okolice Ponte Nova znaleźliśmy się na trzynastym kilometrze blisko 27-kilometrowego podjazdu z Cardano na passo Costalunga. Tym sposobem do pokonania mieliśmy tylko około 14 kilometrów tego wzniesienia o przewyższeniu 880 metrów. Pierwsze sześć kilometrów na poziomie 5,7 % pozwoliło nam nabrać właściwego rytmu. Kolejne cztery kilometry były trudniejsze, lecz kończyły się miłą niespodzianką w postaci punktu widokowego na prześliczne Lago di Carezza. Tu w otoczeniu pięknych okoliczności przyrody jak grzyby po deszczu wyrosły sklepiki z pamiątkami, jadłem i napojami więc i my postanowiliśmy w tym miejscu zabawić jakiś kwadrans. Sprzedawca w jednym ze wspomnianych sklepików dziwił się niskiej cenie za jaka nabyłem swojego Treka i praktycznie oferował mi kupno tego roweru z dwukrotną przebitką. Może i niezły interes bym ubił, ale na czym miałbym jeździć przez dwa kolejne dni. Na welocypedzie z wypożyczalni?

Do szczytu brakowały nam jeszcze cztery dość łatwe kilometry, lecz i tak zmuszeni byliśmy postawić swe stopy na ziemi. Bynajmniej nie zmęczenia. Otóż od przeciwnej strony nadjechał napotkany już przed południem peleton Giro delle Dolomiti. Uczestnicy rajdu w rodzinnej atmosferze, pilotowani przez motocykle i samochody organizatorów mijali nas dobre kilka minut po czym zbaczali w prawo na passo Nigra. Gdy tylko ów rój przeleciał przed naszymi oczyma, nie pozostało nam nic innego jak dokręcić ostatni kilometr podjazdu, zrobić zdjęcia przy tablicy, jednocześnie uważając na ogrodzenie pod lekkim napięciem elektrycznym. Następnie pozostał nam do pokonania łatwy zjazd przez Vigo di Fassa do miejscowości Pozza skąd do Canazei brakowało nam tylko dziesięć kilometrów. Tego dnia przejechaliśmy dokładnie 100 kilometrów (o dwa mniej niż w środę) z łącznym przewyższeniem około 1800 metrów.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Lavaze & Costalunga została wyłączona

Rolle, Valles & San Pellegrino

Autor: admin o 28. lipca 2004

Nazajutrz mieliśmy przed sobą cały dzień na opracowanie i przejechanie kolejnej trasy ze startem i meta w Canazei. W tym regionie Włoch ciekawych wyzwań nie brakuje. Jest tu całe mnóstwo wysokich i trudnych wzniesień. W dodatku podjazdy w Dolomitach są tak gęsto usiane, że z tej bazy noclegowej można codziennie wyjeżdżać w innym kierunku, mając przy tym pewność, iż ciekawych i bardzo wymagających opcji starczy na kilka dni. Chcąc powtórzyć ów manewr z jedną bazą we Francji czy nawet innym regionie włoskich Alp należało by mieć już pod ręką samochód mogący nas dowieść nierzadko kilkadziesiąt do najdogodniejszej bazy wypadowej na ta czy inną trasę. We wtorkowe popołudnie zrobiliśmy w sumie 65 kilometrów o łącznym przewyższeniu około 2.000 metrów. W środę miało być mniej więcej tyle samo atrakcji w pionie, lecz na dłuższym bo 102-kilometrowym szlaku. Wybraliśmy bowiem trasę po południowo-wschodniej stronie doliny Fassa. Czekały tam na nas trzy przełęcze przecinające tutejsze góry na wysokości około 2000 metrów tzn. passo Rolle (1973 m. n.p.m.), passo Valles (2033 m. n.p.m.) oraz passo San Pelegrino (1918 m. n.p.m.). Cała zabawa miała zaś zacząć się na dobre w słynącej ze skoków narciarskich stacji Predazzo położonej u zbiegu Val di Fassa i Val di Fiemme. Aby się tam dostać na wstępie musieliśmy pokonać 26-kilometrowy odcinek prowadzący niemal cały czas lekko w dół, z wysokości bezwzględnej około 1450 metrów w Canazei na poziom 1014 metrów we wspomnianym Predazzo. Po drodze minęliśmy m.in. Pozza di Fassa i Moenę, zaś tuż przed Predazzo zatrzymaliśmy się na krótką „sesję fotograficzną” na tle skoczni, na których w lutym 2003 roku dwa złote medale wywalczył nasz „Orzeł z Wisły”.

W Predazzo należało się dobrze rozglądać za znakami drogowi sugerującymi skręt w lewo na passo Rolle, względnie ku dolinie Travignolo. Sam podjazd zaczynał się zaraz za miastem przez pierwsze trzy kilometry piął się dość spokojnie. Śruba została nam nieco przykręcona na kolejnej trójce, która miała średnie nachylenie blisko 7,3 %. W tym miejscu skończyła się nasza wspólna jazda, lecz chwile później obaj mogliśmy sobie dłuższy czas odpocząć na przeszło 8-kilometrowym odcinku „falsopiano” w środkowej części wzniesienia. Luzik skończył się około kilometra za wioską Paneveggio, mniej więcej w miejscu gdzie nasza droga zbiegała się z szosą na passo Valles. Ostatnie 6 kilometrów to wspinaczka o średnim poziomie trudności czyli nachyleniem 6,6 %, aczkolwiek pamiętam iż po wyjeździe z lasu, już na otwartym terenie trzeba było się zmagać z silnym, przeciwnym wiatrem. O ile dobrze pamiętam pokonanie tego wzniesienia zajęło mi niewiele ponad godzinę, przy średniej prędkości około 19 km/h. Całkiem szybko jak na alpejski podjazd, lecz niewątpliwie moją przeciętną z pewnością podkręcił ów łatwy odcinek przed Paneveggio.

Po serii zdjęć na przełęczy rozpoczęliśmy nasz odwrót. Jednak nie mieliśmy zamiaru zjeżdżać na sam dół do Predazzo. Pozwoliliśmy sobie na krótki 6-kilometrowy zjazd do wspomnianego punktu bivio Valles czyli na poziom 1540 metrów n.p.m. Stąd czekał nas – jak się okazało wielce podstępny – południowy podjazd pod passo Valles. Tylko 6 kilometrów o średnim nachyleniu 8,2 %, lecz w praktyce podjazd ten składał się z dwóch zupełnie różnych połówek. Pierwsza dość szybka, powiedziałbym nawet że dość łatwa tzn. na średnim poziomie 6 %. Ten fragment wzniesienia wręcz zachęcał nas do szybszej jazdy, lecz należało tu raczej miarkować swe siły przed bardzo trudnym finałem. Ostatecznie trzy kilometry miały bowiem średnie nachylenie 10,4 % i przyznam, że nieco mnie tu przytkało. Momentami na liczniku prędkość spadała mi do około 10 km/h. Na szczęście tego dnia pogodę mieliśmy niemal wyborną. Na przełęcze Rolle i Valles przyszło mi wrócić po blisko czterech latach i raz jeszcze przemierzyć te drogi, acz od przeciwnej strony. Niestety aura w podczas czerwcowego wyścigu GF Campagnolo była zgoła odmienna i przez kilkadziesiąt kilometrów przyszło mi się zmagać z lodowatym deszczem.

Jednak w odległym roku pańskim 2004 nie miałem podobnych zmartwień. Czekał nas teraz blisko 7-kilometrowy bardzo szybki i dość niebezpieczny zjazd. Był na nim nawet 2-kilometrowy odcinek o średnim nachyleniu ponad 11,5 %. W takich warunkach bardzo szybko nabiera się prędkości, zaś w razie nadmiernego hamowania niebezpiecznie rozgrzewają się obręcze kół – szczególnie w warunkach słonecznego włoskiego lata. Ze zjazdu z Valles można było niemal z marszu (czy raczej lotu) wbić się w przeciwległą ścianę podjazdu pod passo San Pellegrino. Jako, że Jarek oczywiście pierwszy doleciał w to miejsce zatrzymał się by zapytać mnie o dalszą drogę. Dlatego podjazd pod trzecią tego dnia premię górską zaczęliśmy razem i niejako ze startu zatrzymanego. W dodatku czekała nas wspinaczka nie byle jaka tzn. 5,4 kilometra przy średnim nachyleniu 9,7 %. Najgorsza była pierwsza połowa tego podjazdu o średnim nachyleniu 12,5 %, przy max. 18 %! Tymczasem wysoka temperatura, długi podjazd pod Rolle i sztywny w końcówce Valles nieźle już nam podcięły skrzydła. To niestety nie był wysiłek, lecz męką. Każdy z nas przepychał na ile mógł, zaś na głowami latały nam niczym nad padliną stada dokuczliwych muszek. Dwukrotnie, w tym razu z braku sił przyszło mi się zatrzymać i ruszyć ponownie po nadjechaniu Jarka. Nieco łatwiej było po opuszczeniu prowincji Bellono, ale niewątpliwie goniliśmy już resztkami sił.

To nie był jednak koniec naszych trudów. Po niezbyt skomplikowanym 11-kilometrowym zjeździe do Moeny trzeba było jeszcze przecież wrócić do Canazei. Do pokonania zostało 16 kilometrów z różnicą wzniesień około 270 metrów. Poza tym jak powszechnie wiadomo: „biednemu zawsze wiatr w oczy wieje” i nie inaczej było w naszym przypadku. Przed południem wiał wiatr wstępujący, który spowolniał nasz zjazd do Predazzo. Po pięciu godzinach wiatr obrócił się złośliwie o 180 stopni i lecąc z gór w dolinę skutecznie uprzykrzał nam powrót do naszej bazy.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Rolle, Valles & San Pellegrino została wyłączona

Sella ronda

Autor: admin o 27. lipca 2004

Ponieważ na miejsce dotarliśmy około godziny trzynastej mieliśmy z Jarkiem wystarczającą ilość czasu na to by jeszcze tego samego dnia około piętnastej wybrać się na całkiem ambitną przejażdżkę. Postanowiliśmy zacząć od naprawdę mocnego uderzenia i pojechaliśmy na klasyczny szlak zwany Sella ronda. Oznaczało to konieczność przejechania 65-kilometrowej rundy przez cztery przełęcze i obejrzenia od każdej strony świata wierzchołka Piz Boe oraz Masywu Sella. Na początek czekał nas blisko 11,5-kilometrowy podjazd pod przełęcz Sella (2214 m. n.p.m.), którą kilka godzin wcześniej przekroczyliśmy samochodem od przeciwnej strony. Podjazd ten przejechałem już praktycznie przed rokiem, acz niejako na raty bowiem wówczas wraz Krzyśkiem Żmijewskim wspięliśmy się z Canazei na passo Pordoi skąd zawróciliśmy do połowy podjazdu czyli miejsca gdzie rozchodzą się drogi na obie przełęcze i niejako od półmetka dokończyliśmy Sellę w wersji 5,5-kilometrowej. Trzeba przyznać, iż przełęcz Sella acz niższa i krótsza od Pordoi potrafi lepiej „przytrzymać”. To wzniesienie jest po prostu mniej rytmiczne i ma w swej drugiej części (czyli za bivio Pordoi) dość sztywny 2,5-kilometrowy odcinek na średnim poziomie 7,8 %. Po pokonaniu Selli czekał nas 5,5-kilometrowy zjazd do miejsca gdzie nasza droga schodziła się z drogą przez Val Gardena. Tu na poziomie 1871 metrów n.p.m. należało odbić w prawo czyli na wschód ku przełęczy wieńczącej ową dolinę czyli passo Gardena (2121 m. n.p.m.).

W całym swym majestacie wschodni podjazd pod ta przełęcz od samego dołu czyli doliny rzeki Isarco mierzy sobie 32 lub 37,5 niezbyt stromych kilometrów – w zależności od tego czy zaczniemy wspinaczkę w Chiusa czy w Ponte Gardena. Niemniej w ramach wspomnianej Sella ronda trzeba przyjechać tylko ostatnie 6 kilometrów tego wzniesienia ze spokojnym średnim nachyleniem 4,2 %, mocno zaniżanym przez prawie płaskie dwa środkowe kilometry. Na przełęczy tablice drogowe są w trzech językach przy czym na niemieckim (tyrolskim) i włoskim zdaje się dominować lokalna odmiana języka retoromańskiego tzn. ladino. Dialekt obecny w rozmaitych górskich dolinach Włoch i wschodniej Szwajcarii sprawiający – przynajmniej na mnie – wrażenie łącznika między językiem włoskim a francuskim. Już pierwszy dzień potwierdził moje przewidywania co do bilansu naszych sił w tym trudnym, acz pięknym terenie. Będąc kilka kilogramów lżejszy miałem nad Jarkiem nieco większą niż na Kaszubach przewagę przy pokonywaniu wszelkich podjazdów. Niemniej „Majorka” był na tyle dobrym i twardym zawodnikiem, iż różnica między nami sięgała z reguły kilkunastu sekund max. pół minuty na kilometr trudnego wzniesienia. Z kolei na zjazdach Jarek, mający motocyklowe doświadczenie był dla mnie nie dościgłym wzorem. Po Gardenie zjechaliśmy do Corvary na poziom około 1520 metrów n.p.m. Tym razem w przeciwieństwie do ubiegłorocznego przypadku przybyłem w to miejsce po porze sjesty dzięki czemu w razie potrzeby wszystkie sklepy spożywcze stały dla nas otworem. Bardziej przydatne okazały się jednak sklepy sportowe, albowiem na półmetku naszego etapu Jarek musiał sobie poradzić z wymianą przebitej dętki.

Po uporaniu się z tym drobiazgiem, jeszcze na ulicach Corvary rozpoczęliśmy trzeci z zaprogramowanych podjazdów czyli przeszło 6-kilometrową wspinaczkę pod passo Campolongo (1875 m. n.p.m.). Jak widać na załączonym obrazku jest dość łatwy i regularny podjazd, na którym najtrudniejsze są pierwsze dwa-trzy kilometry, zaś najłatwiejsza końcówka. Podjazd w całości wiedzie krętą drogą wśród alpejskich łąk. Najwięcej serpentyn jest w bardziej stromej, pierwszej połowie wzniesienia. Spośród całej czwórki w pakiecie „Sella ronda” ta wspinaczka oferowała najmniej zatykających dech w piersiach widoków. Strome dolomickie szczyty oraz skalisty masyw Sella jakby nieco dystansował się od tej drogi. Podczas gdy na passo Gardena wielka ściana skalna niemal przylega do asfaltowej wstążki prowadzącej na przełęcz. Bliskość ta jest na tyle namacalna, iż celem zapewnienia bezpieczeństwa podróżnym górskie klify pokryte są siatkami zabezpieczającymi przed osuwaniem się kamieni. Po minięciu Campolongo czekał nas ledwie 4-kilometrowy, lecz bardziej stromy od podjazdu, zjazd z tej przełęczy do miasteczka Arabba na wysokość około 1600 metrów n.p.m.

W nogach mieliśmy już około 1360 metrów różnicy wzniesień, zaś do naszej bazy w Canazei pozostawały nam 23 kilometry. Aby zasłużyć sobie na pierwszą włoską kolację trzeba było jeszcze przedrzeć się przez passo Pordoi (2239 m. n.p.m.). Oznaczało to konieczność pokonania blisko 9,5-kilometrowego podjazdu o średnim nachyleniu 6,8 %. Wschodnie oblicze przełęczy Pordoi ma swoje ciekawsze momenty. Szczególnie wymagający jest kilkusetmetrowy odcinek na poziomie 10 % pod koniec drugiego kilometra. Niemniej droga ta całkiem ładnie wije się poprzez liczne serpentyny co zawsze ułatwia pokonywanie wzniesienia. W dodatku niemal na każdym zakręcie ustawione były stare tabliczki, które poza informowaniem nas o numerze serpentyny podawały też aktualną wysokość nad poziom morza. To zaś pozwalało nam na szybkie obliczenie: ile jeszcze metrów w pionie pozostało nam do przełęczy i tym samym jak stromy jest pozostały do przejechania fragment wzniesienia. Ponieważ powolutku zbliżał się już wieczór na tym podjeździe relatywnie najmniej mijało nas samochodów i motocykli. Można było lepiej wsłuchać się w odgłosy górskiej przyrody. Pierwsze skrzypce wśród tych dźwięków grały zaś niewidoczne dla oka, lecz nader obecne dla ucha świstaki. Na przełęcz wjechaliśmy około godziny dziewiętnastej czyli przy ginących powoli promieniach słonecznych. Oprócz tradycyjnych fotek przy tablicach strzeliliśmy sobie tez po zdjęciu przy pomniku zbudowanemu ku czci Fausto Coppiego – największej legendy włoskiego kolarstwa. Potem pozostawało nam już tylko ubrać pelerynki oraz rękawki i czym prędzej zjechać do Canazei, zanim złapie nas zmierzch.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Sella ronda została wyłączona

Powrót w Dolomity

Autor: admin o 27. lipca 2004

Skoro już dałem się namówić swemu przyjacielowi Jurkowi Pliethowi na zrobienie nowej strony  internetowej tematycznie skupionej wokół tematu moich górskich przygód w różnych zakątkach Europy  nie mogłem poprzestać na zwykłym przerzuceniu materiałów wciąż dostępnych na starej stronce: www.kolarstwo-szosowe.gda.pl/komentarze . To musiała być „nowa jakość” warta czasu spędzonego nad realizacją tego pomysłu. Dzięki nieocenionej pomocy Tomka Kwiatkowskiego nauczyłem się małe co-nie-co o tworzeniu  strony internetowej dostosowanej do własnych potrzeb, w tym „sztuki” tworzenia galerii zdjęciowych. A było z czego wybierać, wszak przez sześć lat uzbierało się na twardym dysku komputera ponad tysiąc zdjęć pstrykniętych między Tatrami a Pirenejami.

Jednak największym problemem może być zwieńczenie tego dzieła czyli stworzenie  po kilku latach od opisywanych wydarzeń, artykułów na temat dwóch pierwszych wypraw  z lat 2003-2004. Mam nadzieję, że moja pamięć osobista nie zatarła się zbytnio i posiłkując  się zgromadzonymi zdjęciami oraz profilami podjazdów uda mi się również i te rozdziały wypełnić sensowną treścią. Na pierwszy ogień idzie dolomicka wycieczka z końca lipca 2004 roku. Pierwsza przebyta na mym wiernym Treku  🙂

Ad rem – Po dość niespodziewanej dla mnie pierwszej wyprawie alpejskiej z lipca 2003 roku zakochałem się we włoskich Dolomitach. Zapragnąłem wrócić w te przepiękne góry za rok. Ponieważ w owym czasie nie byłem zmotoryzowany warunkiem koniecznym owego powrotu było namówienie na tego rodzaju eskapadę jednego ze swych rowerowych kolegów, będącego przy tym właścicielem pojazdu czterokołowego. Udało mi się zachęcić do tej podróży Jarka Chojnackiego z gdyńskich Karwin. Jarek miał już na swym koncie rowerowe wcześniejsze wypady na Baleary (stąd środowiskowy przydomek „Majorka”) oraz na początku 2004 roku wizytę na Teneryfie w towarzystwie Łukasza Talagi, z którym dane mi było zwiedzać środkową i wschodnią Szwajcarię w sierpniu 2008 roku. Ja w owym czasie (czyli przed pięcioma laty) nie kręciłem jeszcze tak intensywnie jak obecnie. W całym sezonie 2004 przejechałem 7.200 km podczas gdy przed rokiem było to już ponad 11.000 km na samym rowerze szosowym i kilkaset dalszych na „góralu”. Niemniej wiosną 2004 roku sporo się działo w moim „parku maszynowym”. Przygotowania zacząłem od trenażera (standardowy TACX Force One, żadne cudo), na który od początku lutego do połowy marca wsiadłem ze 30 razy. Niemniej nie czerpiąc wielkiej przyjemności z jazdy w czterech ścianach wytrzymywałem na nim jedynie po kilkadziesiąt minut.

W drugiej połowie marca zrobiłem pierwsze 450 kilometrów na świeżym powietrzu, korzystając jeszcze ze swego starego roweru, który służył mi podczas wycieczki do Austrii i Włoch z 2003 roku. Na początku kwietnia kupiłem swoją pierwsza w życiu nowa ramę czyli aluminiowego Treka 1500 SL z karbonowym przednim widelcem, który miał mi potem służyć przez cztery kolejne sezony. W kwietniu i maju zrobiłem na nim w sumie 1850 kilometrów, jeżdżąc jednak jeszcze w starych pedałach SPD VP-105. Po koniec maja poczyniłem kolejne zakupy i czerwiec powitałem już w butach Sidi przypiętych do pedałów SPD-SL. Z tej zgranej pary korzystam do dnia dzisiejszego. Wówczas tzn. od czerwca do czwartego tygodnia lipca zrobiłem w nich pierwsze 2.020 kilometrów czyli w sumie od początku roku przed wypadem w Alpy przejechałem ponad 4.300 km pomijając trening „na sucho”. Z dzisiejszej perspektywy nieco śmieszny wydaje mi się fakt, iż podczas czterech miesięcy przygotowań tylko sześć razy wybrałem się w trasę dłuższą niż 100 kilometrów, zaś mój dzienny max. wyniósł 130 km.

Akurat ten wyjazd w Alpy z uwagi na zawodowe obowiązki Jarka nieco nam się opóźniał. Ostatecznie doszedł do skutku pod sam koniec lipca co sprawiło, że wtedy jeszcze dane mi obejrzeć cały – niezbyt zresztą ciekawy – Tour de France w domowym fotelu. W kolejnych latach na ogół nie było mi to już dane, aczkolwiek nieraz ścieżki moje i moich kolegów zbiegały się z przebiegiem „Wielkiej Pętli” co pozwalało na zdobycie nowych, niesamowitych doświadczeń – szczególnie w 2005 roku. Do udziału w naszej imprezie Jarek zaprosił swych wieloletnich przyjaciół. Swego księgowego Marka z Trójmiasta oraz kolegę z rodzinnych stron tzn. Mariusza z Zielonej Góry, który w podróż do Włoch zabrał swego syna. Podróż zaczęliśmy w składzie 3-osobowym w poniedziałek 26 lipca późnym popołudniem. Jadąc przez Żukowo, Kościerzynę, Chojnice, Wałcz i Gorzów Wielkopolski dotarliśmy do Zielonej Góry przed północą. Tam przesiedliśmy się z samochodu Marka do Renault Kangoo Mariusza montując nasze dwa rowery na klapie z tyłu samochodu. Do Niemiec wjechaliśmy dość nietypowo jak na historię moich wypraw Alpy tzn. przez małe przejście graniczne Łęknica / Bad Muskau.

Nocna podróż przed Niemcy w trzema kierowcami na pokładzie przebiegła szybko i bez problemowo. Potem wjechaliśmy do Austrii i dalej przez Insbruck dotarliśmy do Włoch wielokrotnie przecieranym później szlakiem przez przełęcz Brenner. We Włoszech nie było już wielu kilometrów do pokonania. Najpierw w dół do Vipiteno (Sterzing) i Bressanone (Brixen) aż do miejscowości Chiusa (Klausen) skąd odbiliśmy na wschód by przez Val Gardena i passo Sella dotrzeć do znanego mi już sprzed roku Canazei. To górskie miasteczko leżące w regionie Trentino miało być naszą bazą noclegową i wypadową na cały 5-dniowy pobyt we Włoszech. Ponieważ zeszłoroczny apartament był tym razem zajęty trzeba było poszukać spokojnej przystani w innym miejscu. Udało mi się znaleźć dwa wolne pokoje w domu agroturystycznym Cesa Planber.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Powrót w Dolomity została wyłączona