banner daniela marszałka

Appennini Nord & Centrale

Autor: admin o sobota 23. listopada 2024

To była moja trzecia rowerowa wyprawa w Apeniny. Od poprzedniej minęła cała dekada. W międzyczasie owszem bywałem na półwyspie kilkukrotnie, ale jedynie w celach stricte turystycznych dzięki tanim lotom do Rzymu, Neapolu, Pisy czy Bari. Pierwsze kolarskie podjazdy w tych górach zaliczyłem w lipcu 2011 roku w trakcie wakacji z Iwoną. Pomieszkiwaliśmy w Volastrze (Cinque Terre) oraz Borgo a Cascia (okolice Reggello), co dało mi okazję do poznania 9 toskańskich wzniesień i 1 premii górskiej na terenie Ligurii. Zacząłem od mało znanej Passo Lagastrello, lecz później pokonałem m.in. ciężką San Pellegrino in Alpe, samotną Monte Amiata czy Passo dell’Abetone rozsławioną rajdem Fausto Coppiego na Giro d’Italia z roku 1940. Trzy lata później wespół z Darkiem Kamińskim wybrałem się do Włoch aż na 18 dni, aby poznać kolarskie atrakcje większej części Półwyspu Apenińskiego. Naszych celem były najciekawsze podjazdy w północnej i środkowej części Apenin. Apetyt na trudne wspinaczki nam dopisywał. W niektóre dni zaliczaliśmy nawet po trzy górskie premie. Pod względem organizacyjnym ta wyprawa była chyba najtrudniejszym wyzwaniem jakiego się podjąłem w przeszło dwudziestoletniej historii moich górskich wojaży. Na czym polegała owa trudność? Otóż w Apeninach największe kolarskie podjazdy są bardziej porozrzucane niż w Alpach. Trzeba się sporo najeździć po całej długości włoskiego buta, by zebrać najcenniejsze „skarby” owych gór. To zmuszało nas do licznych transferów samochodowych oraz niemal codziennych przeprowadzek. Można powiedzieć, że zwiedzaliśmy Italię w trybie „niemal każda noc pod nowym dachem”.

Prolog zrobiliśmy sobie w San Marino. Następnie zdążaliśmy na południe wzdłuż Adriatyku przemierzając szosy Marche, Abruzji ku biegunowi południowemu tej wyprawy na Campitello Matese w regionie Molise. Potem przyszedł czas na stołeczne Lacjum i powrót na północ szlakiem zachodnim przez Umbrię, Toskanię i Ligurię. Pod koniec zahaczyliśmy jeszcze o lombardzki rejon Oltrepo Pavese, zaś trzy ostatnie góry czyli Monte Penice, Monte Cimone oraz Corno alle Scale zaliczyłem na terenie Emilli-Romanii. Sporo wygód trzeba było poświęcić, lecz z mojej perspektywy opłaciło się. Podczas tej wyprawy zaliczyłem aż 36 premii górskich w dziewięciu włoskich regionach i jedną w granicach „najstarszej republiki świata”. W tym gronie znalazły się takie góry jak: Monte Nerone, Prati di Tivo, Blockhaus, Sella di Leonessa via Terminillo, Campo Cecina czy Monte Beigua. Dzięki temu przed tegoroczną wycieczką miałem na swym koncie 47 apenińskich podjazdów. W tym 22 o przewyższeniu przeszło tysiąca metrów i 21 o amplitudzie co najmniej 500 metrów. Jak łatwo policzyć trafiły mi się też 4 górki o wymiarach nieco „poniżej moich standardów”. Tym niemniej bywałe na Giro d’Italia w roli górskich finiszy. Dlatego skusiłem się na pojedynki z Il Ciocco, Montecopiolo, Montecassino czy finałem pod Campo Imperatore, których nie odnotowałem w sekcji „górskie skalpy”.

Po dziesięciu latach od tamtej przygody zamarzył mi się powrót w górskie rewiry między Morzem Tyrreńskim i Adriatykiem. Niestety nie mogłem liczyć na towarzystwo swych kompanów z ubiegłorocznej wyprawy do Andaluzji. Adrian szykował się do wypadu na piesze wędrówki po Bieszczadach. Natomiast Rafał na przełomie sierpnia i września brał udział w ultra-maratonie Transiberica, w tym roku zorganizowanym na nieoczywistej trasie z Bolzano do Bilbao. Znaleźć nowego wspólnika na dość długi wyjazd, w dodatku dalszy niż w Alpy nie było łatwo. Ostatecznie nieco przypadkiem znalazłem towarzysza do tej podróży, choć nie na pełen czas zaplanowanej przeze mnie wyprawy. Mateusz Dąbrowski z entuzjazmem odpowiedział na moje zapytanie zaintrygowany celem tej podróży. Przed laty zaliczył niejeden mocny podjazd w Alpach, lecz w Apeninach jeszcze nie bywał. Wynegocjował zatem u małżonki 10-dniowe zwolnienie z obowiązków domowych. Pomimo ledwie dwóch tysięcy kilometrów zrobionych w tym sezonie był gotów zmierzyć się ze stromą górą Marco Pantaniego, kolosami Abruzji oraz kultowym podjazdem Rzymian. Umówiliśmy się na wspólny wyjazd i współpracę na apenińskim szlaku do okolic Terni w południowej Umbrii. Potem mój kompan musiał dotrzeć koleją na lotnisko Fiumicino, by skorzystać z bezpośredniego lotu do naszego portu w Rębiechowie.

Mój tegoroczny pomysł na Apeniny nie był aż tak ambitny jak ten sprzed dekady. Tym niemniej wciąż „gruby” jak na moje aktualne możliwości fizyczne. Zaplanowałem sobie wypad składający się z prologu i 15 standardowych etapów. Teren poznawczy znów miał się ograniczyć do północnej i środkowej części tego łańcucha górskiego. Choć nie porzucam nadziei, że za dwa-trzy lata odwiedzę jeszcze południowe krainy półwyspu czyli: Kampanię, Basilikatę, Kalabrię i Apulię. Zasięg tegorocznej wycieczki miał być nieco mniejszy niż wyprawy z 2014 roku, albowiem nawrotkę zaplanowałem na wysokości Rzymu. To oznaczało rezygnację z południowych kresów Abruzji i Lacjum oraz wizyty w Molise. Tym razem chciałem zacząć na szosach Emilii-Romanii. W ramach prologu miał być podjazd na Passo dei Mandrioli lub Cantoniera di Carpegna. Natomiast program pierwszego etapu przewidywał Passo Fangacci oraz Monte Fumaiolo. Kolejny tydzień przeznaczyłem na wzniesienia Marche, Abruzji i Lacjum, gdzie czekały na nas największe atrakcje czyli: Monte Carpegna, Monte Prata, Blockhaus (tym razem od Roccamorice), Sella di Leonessa i wspinaczki wokół płaskowyżu Campo Imperatore. Następnie już na solo miałem „przerobić” podjazdy Umbrii, Toskanii i Ligurii, a nawet zajrzeć na południowy kraniec Piemontu by zwieńczyć wszystko wspinaczką na Capanne di Cosola.

Niestety przez pechowe zrządzenie losu skończyło się tylko na ambitnych planach. Przez dwadzieścia lat wszelakich podróży nigdy nie dopadło mnie żadne poważne choróbsko. Bodaj największego strachu napędził mi upadek z 2020 roku na deszczowym zjeździe z Monte Bisbino, w którym solidnie poturbowałem sobie kolano. Zazwyczaj w realizacji planów mogły mi namieszać tylko niedostatki kondycji lub bardzo zła pogoda. Tym razem to nie były jedyne problemy. Otóż jakoweś „mikroby” zaatakowały mnie tuż po przyjeździe do Italii. Na sobotnim prologu, który ostatecznie wytyczyliśmy sobie na drogach wokół Monte Fumaiolo dopadły mnie dreszcze. Nazajutrz Passo di Calla (bez Fangacci) ledwie ukończyłem jadąc w gorączce. W poniedziałkowy poranek, gdy pierwszy raz zmierzyłem sobie temperaturę ujrzałem odczyt 38,8 stopni. Wtedy wiedziałem już, że muszę sobie darować rower do czasu, gdy poczuję się lepiej. Pytanie na jak długo? Tym bardziej, że w tej podróży na leżakowanie nie miałem wielu szans. Na cztery dni zostałem wyłączony z aktywności innej niż krótkie spacery. Z górami Marche przegrałem zatem walkowerem. Na rower wróciłem w piątek, gdy byliśmy już w Abruzji. Niemniej przez trzy pierwsze dni po reaktywacji ograniczałem się do jednej wspinaczki na dobę. Dopiero na początku drugiego tygodnia zacząłem kręcić w pełnym wymiarze, acz siłą rzeczy na nieco zwolnionych obrotach.

Na domiar złego, gdy już powoli zacząłem się rozkręcać, w pierwszych dniach października nadeszło załamanie pogody. Zapłakana Toskania nie zachęcała do jazdy. Nieco lepiej wyglądała aura w Ligurii, choć i tam też szału nie było. Na dobrą sprawę w przyjemnych warunkach dało się pojeździć jedynie w sobotę, kiedy to znów podjechałem dwa wzniesienia. W kapryśny piątek i pochmurną niedzielę zaliczyłem tylko po jednej górce. Tym samym w ciągu 16 dni spędzonych na włoskiej ziemi, zamiast planowanych 31 pokonałem na rowerze tylko 13 podjazdów. Wśród nich zaledwie 3 o przewyższeniu ponad tysiąca metrów (Capo la Serra, Rocca Calascio i Passo del Faiallo). Parę innych ujrzałem jedynie z samochodu czyli w roli „dyrektora sportowego mimo woli”. Ogólnie na dwóch kółkach przejechałem raptem 452 kilometry o łącznej amplitudzie 12.445 metrów. Bez dwóch zdań pod względem sportowym ten wyjazd kompletnie mi się nie udał. Dlatego temat pt. „Appennino Settentrionale & Appennino Centrale” uważam za niedokończony. Postaram się tam wrócić już w przyszłym sezonie. Tym razem w korzystniejszym terminie czyli u progu lata. Będę chciał zaliczyć wszystkie premie górskie, które byłem zmuszony pominąć w 2024 roku. Poza tym dorzucę tuzin kolejnych, by ciekawie uzupełnić program kolejnej 15-dniowej wycieczki.

Mój rozkład jazdy:

21.09 – Valico Monte Fumaiolo

22.09 – Passo della Calla

23-24-25-26.09 – Giorni di Riposo

27.09 – Valico di Capo la Serra

28.09 – Rocca Calascio

29.09 – Sella di Leonessa N

30.09 – Selvarotonda & Forca Canapine

01.10 – Forca Capistrello & Pettino

04.10 – Passo del Faiallo

05.10 – Passo del Ghiffi SW & Valico di Barbagelata

06.10 – Passo del Portello

Napisany w 2024c_Appennini Nord & Centrale | Możliwość komentowania Appennini Nord & Centrale została wyłączona

Valle d’Aosta & Liguria

Autor: admin o piątek 15. listopada 2024

Z uwagi na Letnie Igrzyska Olimpijskie, które po stu latach wróciły do Paryża organizatorzy Tour de France poczuli się zmuszeni do zorganizowania finału „Wielkiej Pętli” z dala od francuskiej stolicy. Ich wybór padł na 350-tysięczną Niceę. Miasto o bogatej kolarskiej tradycji. Położone na Lazurowym Wybrzeżu, lecz bliskie wymagającym podjazdom w Alpach Nadmorskich. Ta okoliczność zrodziła zaś w głowie mojej Iwony śmiały pomysł na wspólne dwutygodniowe wakacje. Rzekła m/w te słowa: połączmy wypad nad Morze Śródziemne z obserwacją ostatnich dni TdF w bajkowych okolicznościach przyrody. Nie muszę nikogo przekonywać, iż ten pomysł wielce mi się spodobał. Z ochotą zabrałem się więc do zaplanowania owej wycieczki w jej najdrobniejszych szczegółach. Przyjęliśmy sobie dwa główne założenia. Primo: będziemy mieszkać we Włoszech, a nie we Francji. Secundo: cały wyjazd podzielimy na tydzień w górach i tydzień nad morzem. Znalazłem nam zatem dwie bazy noclegowe. Pierwszą w Dolinie Aosty, zaś drugą w Ligurii blisko włosko-francuskiej granicy, by kilka razy wyskoczyć za miedzę na spotkanie z Tourem i nie tylko. Do Aosty pojechaliśmy we dwoje już po raz trzeci. Pierwszy raz zawitaliśmy tam w 2010 roku. Wpadliśmy do niej na pięć dni w trakcie długiej podróży przez niemal całe włoskie Alpy tj. od Południowego Tyrolu po południowe kresy Piemontu. Z kolei w roku 2019 ten najmniejszy z dwudziestu włoskich regionów był wyłącznym celem naszych 10-dniowych wakacji.

Tym razem na kolejną eksplorację aostańskich szlaków oraz zamków daliśmy sobie niecały tydzień. Inaczej niż przed pięciu laty spokojniej podeszliśmy do tematu długiej i wyczerpującej podróży ku tej górskiej krainie. Wystartowaliśmy w piątkowy poranek 12 lipca i dla większego komfortu zaplanowaliśmy sobie nocleg w Niemczech, na terenie Hesji. Do naszego celu czyli wioski Porossan, położonej 3 kilometry na północ od Aosty, dojechaliśmy w sobotnie popołudnie. Następnie od niedzieli do czwartku poznawaliśmy rozmaite atrakcje regionu. Dreptaliśmy zatem po górskich ścieżkach wokół Lac de Place de Moulin, Chamois i Combes oraz chodziliśmy po komnatach świeżo odrestaurowanego zamku Aymavilles i rozlicznych piętrach imponującego Fortu Bard. Pomimo tych zajęć codziennie udawało mi się znaleźć dwie lub trzy godzinki z hakiem na realizowanie swych kolarskich ambicji. Jak dla mnie był to już piąty wypad do Aosty, wliczając wizyty z lat 2013 i 2021 w towarzystwie kolegów-cyklistów. Przed sezonem 2024 zdążyłem poznać w tych stronach 29 premii górskich. Niemniej w tym malutkim regionie jest około 50 podjazdów na miarę pierwszej czy najwyższej kategorii. Stąd bez trudu znalazłem sobie nowe wyzwania i to bez konieczności oddalania się na więcej niż kilkanaście kilometrów od bazy noclegowej. Zaliczyłem sześć kolejnych wzniesień. Trzy z nich tj. Blavy, Ollomont-Glassier i Val Clavalite były dla mnie nowością. Natomiast pozostałe „szczyty” czyli: Pila, Saint-Barthelemy (Porliod) i Druges odwiedziłem ponownie po czternastu latach. Tym razem zdobywając je alternatywnymi (nieco łatwiejszymi niż wcześniej) drogami.

Piątkowe popołudnie 19 lipca przeznaczyliśmy na podróż ku drugiej czyli nadmorskiej bazie noclegowej. Mieliśmy do pokonania przeszło 350 kilometrów, w dużej mierze wiodące przez rozgrzane do 35 stopni równiny Piemontu. Pod wieczór dotarliśmy do liguryjskiej Seborgi. Samozwańczego Księstwa położonego jakieś 500 metrów ponad wodami Morza Śródziemnego, w odległości 12 kilometrów od miasta Bordighera. Oba weekendowe dni spędziliśmy we Francji przy trasach przedostatniego i ostatniego etapu Tour de France. W sobotę poczekaliśmy na przyjazd asów światowego peletonu w Moulinet. Wiosce leżącej z grubsza na półmetku południowego podjazdu pod Col de Turini. Natomiast w niedzielę wybraliśmy się do Nicei, by wykazując się jeszcze większą cierpliwością niż dzień wcześniej ujrzeć wszystkich uczestników wyścigów, którzy przetrwali wcześniejsze 20 dni zmagań. Zaczailiśmy się na nich przy Promenadzie Anglików w miejscu oddalonym jakieś 4 kilometry od mety czasówki. W kolejnym tygodniu opuściliśmy Italię jeszcze dwukrotnie, by zwiedzić słynące z produkcji perfum Grasse oraz ociekające bogactwem Księstwo Monako. W pozostałe dni trzymaliśmy się już włoskiej ziemi zwiedzając urokliwe miasteczka w zachodniej części Riviera Ponente, z których szczególnie przypadły nam do gustu: Apricale i Dolceacqua. Znalazłem też czas by dorzucić kolejnych 5 podjazdów do swego liguryjskiego dorobku z lat 2011 i 2014-15, który dotychczas obejmował 11 wzniesień. Podobnie jak w Aoście trafiły się wśród nich kompletne nowości czyli: Ghimbegna, Monte Bignone i przydomowa Seborga. Poza tym zaliczyłem powroty do miejsc poznanych przed dziewięciu laty. Wjechałem bowiem na Monte Ceppo i Colle d’Oggia, lecz od innej strony niż we wrześniu 2015 roku.

W trakcie owych dwóch włoskich tygodni niewiele dystansu przejechałem. Nabiłem tu raptem 353,5 kilometra. Nie więcej niż w dobry letni tydzień na kaszubskich szosach. Tym niemniej w pionie nabiłem całkiem godne 11.414 metrów co daje średnią ponad tysiąc na jeden podjazd, choć ową przeciętną wyraźnie zaniżyła luźna górka drugiej kategorii w postaci „książęcej” Seborgi. Spośród moich lipcowych górek pięć miało przewyższenie ponad 1000 metrów. Największą amplitudę miałem do przerobienia podczas wspinaczki do świętego Bartłomieja. Kolejne pod tym względem były Pila i Monte Bignone. Dwa podjazdy trzymały przez co najmniej 20 kilometrów. Pierwsza trójka w zestawieniu najdłuższych składała się ze wspomnianych już trzech wzniesień. Tu również Saint-Barthelemy był numerem jeden, acz Bignone okazało się dłuższe niż Pila. Na tych wakacjach nie katowałem się szczególnie wymagającymi wspinaczkami. Żadna z owej jedenastki nie wskoczyła do pierwszej „setki” moich najtrudniejszych podjazdów. Według strony „climbfinder” najbardziej wymagający był niespełna 10-kilometrowy, lecz bardzo stromy szlak pod Val Clavalite wart 1060 punktów. Na co najmniej 900 oczek wyceniono tam jeszcze: Saint-Barthelemy, Monte Ceppo, Pila oraz Monte Bignone, którą zacząłem z gwarnych ulic Sanremo.

Mój rozkład jazdy:

14.07 – Blavy

15.07 – Ollomont / Glassier

16.07 – Pila (from Gressan)

17.07 – Saint-Barthelemy / Porliod (from Quart)

18.07 – Druges (from Saint-Marcel)

19.07 – Val Clavalite

20-21.07 – Weekend z Tour de France

22.07 – Passo di Ghimbegna

23.07 – Monte Bignone

24.07 – Seborga

25.07 – Monte Ceppo (from Molini di Triora)

26.07 – Colle d’Oggia (from Badalucco)

Napisany w 2024b_Valle d'Aosta & Liguria | Możliwość komentowania Valle d’Aosta & Liguria została wyłączona

Sabaudia & okolice

Autor: admin o sobota 2. listopada 2024

Celem pierwszej z tegorocznych podróży stała się Sabaudia czy też szerzej północna część francuskich Alp. Oczywiście nie była to moja pierwsza podróż ku tej krainie. Jakże chętnie wykorzystywanej przez organizatorów Tour de France przy konstruowaniu tras „Wielkiej Pętli”. Do departamentu Savoie zawitałem już w latach 2005-2006. Obie te wizyty związane były z udziałem w bardzo wymagającej imprezie cyclosportive o nazwie La Marmotte. Dlatego też pierwszymi podjazdami jakie tam poznałem były obecne na szlaku popularnego „Świstaka” wspinaczki pod przełęcze Telegraphe i Galibier. Aczkolwiek podczas pierwszej z tych wypraw zaliczyłem też wjazdy do stacji La Plagne i Courchevel oraz na przełęcz Iseran. W sezonie 2009 spędziłem na szosach obu Sabaudii już cały tydzień. W owym czasie poznałem m.in. Joux-Plane, Val Thorens, Mont du Chat, Madeleine czy Croix de Fer. Dubeltowa Route des Grandes Alpes aka „Hannibal” z roku 2013 też w dużej mierze wiodła drogami obu sabaudzkich departamentów. Przy tej okazji dorzuciłem do swej górskiej kolekcji podjazdy na Ramaz i Glandon (w wersji północnej) oraz do stacji Semnoz, a także zaliczyłem drugie strony już wcześniej widzianych przełęczy Roselend czy Madeleine.

Jednak najwięcej czasu szeroko pojętej Sabaudii poświęciłem jak dotąd w czerwcu 2017 roku. W ciągu 16 dni spędzonych w tym subregionie pokonałem aż 30 nowych górskich premii. W trakcie 4 etapów na szosach Haute-Savoie zaliczyłem m.in. przełęcz Pierre-Carree oraz płaskowyże Saix i Solaison. Natomiast podczas 12 dni w Savoie pokonałem m.in. Val Pelouse, Signal de Bisanne, Meribel-Mottaret, Tignes, Lachat, La Toussuire oraz Mollard. Od tego czasu we Francji byłem jeszcze czterokrotnie. Jednakże w jej innych górskich rewirach. To znaczy w środkowych i wschodnich Pirenejach (2018 & 2022) oraz środkowej i południowej części Alp (2019 & 2020). Tym samym teraz wróciłem do Sabaudii po siedmiu długich latach. Choć dawnymi czasy wiele gór tam poznałem, to wciąż sporo zostało mi do zobaczenia. Wstępnie zakładałem, iż podobnie jak w dwóch poprzednich sezonach na czerwcową eskapadę ruszę ze swym mazowieckim przyjacielem Piotrem Mrówczyńskim. Dla niego miała być to okazja do świętowania swych 50-tych urodzin na sportowo i to w ulubionej górsko-francuskiej scenerii. Niestety sprawy rodzinne zatrzymały Piotra w kraju. Na szczęście szybko znalazłem zacne zastępstwo w osobie Daniela Szajny. Kolegi z pobliskiej Gdyni, z którym w sierpniu 2020 roku przemierzałem górskie drogi Lombardii. Ja zyskałem wypróbowanego wspólnika, zaś Daniel otrzymał okazję do zaliczenia kolejnych legendarnych podjazdów, tym razem rodem z TdF.

Naszą jedyną bazą na wszystkie 16 noclegów pod francuskim niebem był apartament w Domaine des Granges Longes. Posiadłości leżącej na obrzeżach miejscowości Les Marches (gmina Porte-de-Savoie) i należącej do rodziny zajmującej się produkcją wina. Miejscówka ta położona jest 13 kilometrów na południowy-wschód od Chambery. Stolicy departamentu Sabaudia, która gościła uczestników szosowych Mistrzostw Świata z roku 1989. Czempionatu, na którym nieodżałowany Joachim Halupczok w wielkim stylu sięgnął po złoty medal w wyścigu „amatorów”. Ta lokalizacja pozwalała nam dotrzeć samochodem do wszystkich wybranych przeze mnie wspinaczek w czasie poniżej półtorej godziny. Najczęściej w ciągu kilkudziesięciu minut. Tymczasem teren „do zbadania” mieliśmy niemały. Od okolic Genewy na północy po Bourg d’Oisans na południu, zaś na wschodzie sięgający górnych partii dolin Maurienne i Tarentaise. Zatem podczas codziennych wypadów z Domaine des Granges Longes nie ograniczaliśmy się do zwiedzania samej Sabaudii. Celowaliśmy też w „górki” należące do trzech sąsiadujących z nią departamentów. Ostatecznie w ciągu piętnastu (nierzadko pochmurnych czy deszczowych) dni udało mi się zaliczyć 25 nowych premii górskich, z czego 15 w granicach Savoie, po 4 na szosach Haute-Savoie oraz Isere, a także 2 w Ain. Nie poprzestaliśmy przy tym na zwiedzaniu samych Alp, lecz przetestowaliśmy swe siły również na trzech najtrudniejszych podjazdach francuskiej Jury czyli: Mont du Chat, Grand Colombier oraz Biche. Niemniej ile jurajskich podjazdów pokonaliśmy to już sprawa sporna, albowiem góra Mont-Saleve choć geograficznie zaliczana do francuskich Prealp, geologicznie należy do Jury.

W trakcie swoich piętnastu górskich etapów przejechałem 752 kilometry z łącznym przewyższeniem 27.655 metrów. W przeszłości nieraz bywało więcej tak w pionie jak i poziomie, lecz i tak miałem tu powody do satysfakcji. Zaliczyłem 13 wzniesień o przewyższeniu ponad 1000 metrów. Mimo nie najwyższej formy udało mi się bez szczególnych problemów ukończyć ekstremalne wspinaczki pod: Telesiege La Tougnete, Col de la Loze czy La Saussaz, kończące się na wysokościach ponad 2000 metrów n.p.m. Były to zarazem pojazdy o największych amplitudach. Na pierwszym z nich musiałem pokonać niemal 1900, zaś na drugim nieco ponad 1700 metrów przewyższenia. Blisko 30-kilometrowa La Tougnete okazała się być moją najdłuższą wspinaczką, nie tylko tej wyprawy, lecz w całym sezonie 2024. Jednak na owej trójce nie skończyły się moje zdobycze spod znaku hors-categorie. Do tego grona zaliczyłbym jeszcze co najmniej: zachodni Mont du Chat, Grand Colombier (od Artemare), Lac de la Grand Lechere, Notre Dame du Pre czy La Combe. Mój kompan by zrealizować swe górskie marzenia musiał niekiedy podążać własną drogą. Zatem niejako z założenia nasze ścieżki poznawcze kilka razy się rozjechały. Na swoich solowych występach Daniel zaliczył Alpe d’Huez, Croix-de-Fer, Madeleine, Telegraphe & Galibier, Val Thorens oraz Roselend & Petit Saint-Bernard. Wszystkie w czasie, gdy ja zmagałem się z mniej znanymi, choć niekoniecznie łatwiejszymi, podjazdami w tej samej okolicy.

Mój rozkład jazdy:

31.05 – Col du Granier NE

1.06 – Montsapey Bataille & Col de Champ-Laurent

2.06 – Plateau des Glieres & Col de la Forclaz de Montmin

3.06 – Col des Pitons N & Mont Saleve E

4.06 – Mont du Chat NW & La Feclaz

5.06 – Col du Grand Colombier SW & Col de la Biche

6.06 – Collet de Vaujany

7.06 – Prapoutel-les-Sept-Laux & Le Pleynet

8.06 – Col du Mollard NW & Le Chalmieu

9.06 – Lac de la Grand Lechere

10.06 – Col de la Loze & Vallee de Chaviere

11.06 – La Saussaz & L’Orgere

12.06 – Telesiege de Tougnete

13.06 – Notre Dame du Pre & La Combe

14.06 – Col du Granier SE

Napisany w 2024a_Sabaudia & okolice | Możliwość komentowania Sabaudia & okolice została wyłączona

Passo del Portello

Autor: admin o niedziela 6. października 2024

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Gattorna

Wysokość: 1036 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 883 metry

Długość: 14,9 kilometra

Średnie nachylenie: 5,9 %

Maksymalne nachylenie: 11 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

W niedzielę nie było już śladu po słonecznej pogodzie. Wstępnie chciałem tego dnia pokonać dwa podjazdy, w tym jako „wisienkę na skromnym torcie” wspinaczkę pod Passo della Bocchetta znaną z semi-klasyku Giro dell’Appennino. Ostatecznie zaliczyłem tylko to wzniesienie, u którego podstawy zamieszkałem trzy dni wcześniej. Jego po prostu nie mogłem odpuścić. Głupio byłoby darować sobie przełęcz Portello, skoro wjazd na wiodącą ku niej drogę SP21 miałem pod samym nosem. Widziałem ją bowiem z balkonu swego apartamentu. Musiałem tylko znaleźć okienko pogodowe na podjęcie tego wyzwania, aby ów około półtoragodzinny wypad z domu nie okazał się deszczową przygodą. Gwarancji dobrej pogody nie miałem. Ostatecznie zdecydowałem się nie czekać zbyt długo. Wyszedłem z domu jakiś kwadrans po jedenastej. W tym czasie jeszcze nie padało. Niemniej było niezbyt ciepło. U podnóża góry temperatura w okolicy 15 stopni. Przed sobą miałem podjazd mało znany, bo niebywały dotąd na trasach Giro d’Italia. Niemniej wzniesienia o takich wymiarach nie mogłem lekceważyć. Miałem tu do pokonania blisko 900 metrów przewyższenia czyli niemal sto metrów w pionie więcej niż na słynnej wspinaczce z Canazei na Passo Pordoi w sercu Dolomitów. Gdy ów apeniński podjazd trafi kiedyś w końcu do programu wielkiego Giro to z pewnością otrzyma od organizatorów pierwszą kategorię. W ogólnym zarysie stanowił zaś podobne wyzwanie jak sobotnie wspinaczki pod Passo del Bocco czy Valico di Barbagelata. Miał bardzo podobny do nich dystans i średnie nachylenie. Przy tym najtrudniejsza miała być trzecia tercja tej zabawy czyli ostatnie 5 kilometrów ze stromizną 7,9%.

Na wstępie dwa kilometry o umiarkowanym nachyleniu 6,5%. Przy tym pierwsze 600 metrów jeszcze na obrzeżach Gattorny. Na wyjeździe z tej miejscowości minąłem kościół parafialny pod wezwaniem św. Jakuba. Szybko wjechałem w teren okryty gęstym lasem. Po dwóch łatwiejszych kilometrach w połowie czwartego dojechałem do wsi Neirone. Powyżej niej droga choć nadal trzymała kierunek północny wiła się przez kilkaset metrów serpentynami. Na szóstym i siódmym kilometrze nachylenie wzrosło do około 7%. Ten nieco trudniejszy sektor zawiódł mnie do wioski Corsiglia. Potem przez nieco ponad dwa kilometry miałem luz. Mogłem zebrać siły na wymagający finał tego wzniesienia. Zanim mogłem się z nim zapoznać czekał mnie przejazd przez ostatnią już miejscowość osadę na tym górskim szlaku czyli Roccatagliata. Tu moją uwagę przykuły rozstawione wzdłuż drogi postacie z kartonu. Przedstawiające ludzi różnych klas społecznych w strojach powiedzmy z epoki średniowiecza. W połowie dziesiątego kilometra tą „strefę kibica” miałem już za sobą, zaś tuż przed sobą trzy ciężkie kilometry, na których stromizna nie schodziła poniżej 8%. Ostatnie dwa były już nieco łatwiejsze. Na początku czternastego kilometra droga przeszła przez pośrednią przełęcz Sella della Giassina (926 m. n.p.m.) i ominęła niewysoką Monte Carmo. Potem pobiegła już prosto na północny-zachód ku przełęczy zlokalizowanej w pobliżu wierzchołka Monte Corsica (1096 m. n.p.m.). Na pokonanie tej góry potrzebowałem 1h i 1 minutę. Na szczycie było tylko 10 stopni, zaś na zjeździe zaczęło padać. Zatem na zakończenie mało udanej wyprawy miałem kilka kilometrów jazdy w deszczu. Szczęście w nieszczęściu trafiła mi się bardziej mżawka niż ulewa.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/12588872567

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/12588872567

ZDJĘCIA

Portello_01

FILM

Napisany w 2024c_Appennini Nord & Centrale | Możliwość komentowania Passo del Portello została wyłączona

Valico di Barbagelata

Autor: admin o sobota 5. października 2024

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Castagnelo

Wysokość: 1120 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 927 metrów

Długość: 15,4 kilometra

Średnie nachylenie: 6 %

Maksymalne nachylenie: 11 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Po odwiedzeniu „starej znajomej” czyli Passo del Ghiffi wsiadłem do samochodu i zjechałem w stronę Carasco. Następnie odbiłem w prawo wjeżdżając na drogę SS255 do Gattorny. Przy tej krajówce położona jest wioska Monleone, w której zaczyna się biegnąca na północ szosa SP23. Tym samym to z tego miejsca można zacząć wspinaczkę na Valico di Barbagelata. Długą na blisko 20 kilometrów i oferującą przewyższenie ponad 1030 metrów. Tym niemniej podjazd ten zaczyna się bardzo nieśmiało. Pierwsza kwarta tej trasy zmusza do pokonania w pionie zaledwie 115 metrów. Zdecydowałem się pominąć ów łagodny wstęp z kilometrami na poziomie ledwie 2-3%. Wolałem zacząć moją przygodę z tą górą dopiero we wiosce Castagnelo na wysokości około 200 metrów n.p.m. Tym samym zostawiłem sobie do pokonania przeszło 15-kilometrowy odcinek o średnim nachyleniu 6%. Z pozoru podobny do segmentu łączącego Borgonovo Ligure z Passo del Bocco, acz w szczegółach o nieco innej charakterystyce. Na pierwszej z sobotnich gór nachylenie było regularne. Tu zaś mogłem się spodziewać zmiennej stromizny dzielącej ów podjazd na trzy-cztery wyraźne sektory, w tym jeden niewątpliwie wymagający. W skrócie miałem tu niejako na rozgrzewkę pierwsze cztery kilometry na średnim poziomie 4-5%. Potem trzykilometrowy odcinek z nachyleniem już od 6 do 7,5%. Po czym główne wyzwanie dnia czyli cztery kilometry na dojeździe do pośredniej przełęczy Passo della Scoglina (926 m. n.p.m.). To jest sektor o średniej stromiźnie 8,6% i maximum do 14%. Na koniec zaś łatwiejszy odcinek na drodze SP56 czyli trzy kilometry o umiarkowanym nachyleniu i ostatni już niemal płaski.

Valico di Barbagelata tylko raz pojawiła się na trasie Giro d’Italia. Przy czym nie był to podjazd południowy, z którym ja się zmierzyłem. Kolarze uczestniczący w wyścigu Dookoła Włoch z roku 2015 podjeżdżali od znacznie łatwiejszej północnej strony zaczynając swą 8-kilometrową wspinaczkę we wiosce Montebruno. Miało to miejsce na trzecim odcinku 98. Giro, który wiódł z Rapallo do Sestri Levante. Na premii górskiej pierwszy był wówczas Rosjanin Paweł Koszetkow, lecz sam etap należał do Michaela Matthewsa. Australijczyk na finiszu z okrojonego, bo około 70-osobowego, peletonu wyprzedził Włocha Fabio Felline i słynnego Belga Philippe’a Gilberta. Gdy dojechałem do Castagnelo zdecydowałem się pozostawić samochód na małym placu przed miejscowym kościółkiem wzniesionym na lewym brzegu potoku Malvaro. Miejscówka nieco w dole względem drogi SP23, więc pierwszą ściankę musiałem pokonać już na dojeździe do swego „startu ostrego”. Wczesnym popołudniem u podnóża „Zamarzniętej Brody” wbrew nazwie tego wzniesienia było całkiem ciepło. Na starcie miałem 25 stopni. Początek łagodny i cały czas po prawej stronie doliny. W połowie drugiego kilometra minąłem osadę Ortigaro, zaś kilometr dalej wioskę Favale di Malvaro. Następnie w połowie czwartego kilometra droga zaczęła się wić w kierunku zachodnim biorąc kurs na Castello. Pod koniec piątego kilometra czyli tuż przed tą miejscowością mój licznik po raz pierwszy zanotował tu nachylenie o dwucyfrowej wartości. Niemniej cały szósty kilometr miał średnio 7,7%. Siódmy był wyraźnie łatwiejszy, szczególnie w swej pierwszej części.

Za to kilometr ósmy był już początkiem ciężkiego segmentu, przed którym ostrzegały znane mi profile podjazdu rodem z „zanibike” czy „cyclingcols”. Góra stopniowo dokręcała mi śrubę. To znaczy najpierw musiałem sobie poradzić ze średnią stromizną 8,2%, następnie 8,6%, zaś na przedostatnim kilometrze przed Scogliną nawet 9,7%! Do samej przełęczy walczyłem z nielichym nachyleniem, gdyż droga cały czas trzymała na poziomie co najmniej 8%. Tuż przed zjazdem z szosy SP23 minąłem kapliczkę oraz punkt widokowy na pozostawioną za plecami dolinę Malvaro. W pobliżu tablicy drogowej dostrzegłem też pomnik poświęcony miejscowym partyzantom z czasów II Wojny Światowej. W końcu po przejechaniu 10,7 kilometra skręciłem w lewo wjeżdżając na drogę SP56. Do pokonania miałem jeszcze niespełna cztery kilometry, a dokładnie 3800 metrów. Bez dwóch zdań najtrudniejszym z nich był ten drugi. Prawdziwa wspinaczka skończyła się dla mnie w połowie czternastego kilometra. To jest na wysokości około 1110 metrów n.p.m. Powyżej Passo Larnaia zostało mi już tylko szybkie i przyjemne „falsopiano”. Z rozpędu przejechałem „valico” i wpadłem do wioski przejeżdżając w niej dalsze pół kilometra, aby na pewno zaliczyć najwyższy punkt w tej okolicy. Po nawrotce zatrzymałem się na chwilę w pobliżu miejscowego starego kościoła, na którym żółtą farbą wymalowano nazwę Barbagelata oraz nieco zaniżoną wysokość owej przełęczy. Na pokonanie całych 15 kilometrów potrzebowałem 1h i 4 minut, z czego 40 minut zabrało mi przejechanie 8,5-kilometrowego segmentu pomiędzy Favale di Malvaro i Passo della Scoglina.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/12580517946

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/12580517946

ZDJĘCIA

Barbagelata_01

FILM

Napisany w 2024c_Appennini Nord & Centrale | Możliwość komentowania Valico di Barbagelata została wyłączona

Passo del Ghiffi SW

Autor: admin o sobota 5. października 2024

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Borgonovo Ligure

Wysokość: 1090 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 992 metry

Długość: 18,8 kilometra

Średnie nachylenie: 5,3 %

Maksymalne nachylenie: 9 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

W końcu doczekałem się dobrej pogody. W sobotę mogłem wrócić do zgodnego z tradycją moich podróży programu z dwoma premiami górskimi. Trzy ciekawe podjazdy miałem blisko swej bazy w Gattornie. Jedną z nich praktycznie pod domem. Tą akurat zostawiłem sobie na ostatni czyli niedzielny etap. Dzień wcześniej czekała mnie niedługa wycieczka. Najpierw 25 kilometrów dojazdu do Borgonovo Ligure, zaś w drodze powrotnej drugi przystanek w dolinie o rześko brzmiącej nazwie Val Fontanabuona. Moim pierwszym celem była Passo del Bocco (956 m. n.p.m.). Przełęcz na pograniczu Ligurii oraz Emilli-Romagna czy też patrząc szczegółowiej prowincji Genua i Parma. Z Bocco była możliwość skoczyć nieco wyżej na pobliską Passo del Ghiffi (1068 m. n.p.m.), więc nie odmówiłem sobie tej przyjemności. Obie te przełęcze wykorzystywano już na trasach Giro d’Italia. Znacznie częściej tą pierwszą. Bocco po raz pierwszy pojawiła się na „La Corsa Rosa” w 1956 roku i wówczas premię górską na niej wygrał legendarny hiszpański góral Federico Bahamontes. Potem jeszcze sześć razy wystąpiła w tej samej roli, w tym trzykrotnie w XXI wieku. Ostatnim jej zdobywcą został w roku 2022 Holender Bauke Mollema, gdy podjeżdżano na nią ze znacznie łatwiejszej północnej strony na etapie z Parmy do Genui. Ten sam luźny podjazd zafundowano kolarzom na odcinku trzecim z 2011 roku, który łączył Reggio dell’Emilia z Rapallo. Etap ten zapisał się w historii Giro jako jeden z najtragiczniejszych, albowiem po kraksie na zjeździe z Bocco w kierunku Borgonovo Ligure zmarł Wouter Weylandt, belgijski sprinter z ekipy Leopard-Trek.

Z kolei w roku 1994 Passo del Bocco była nawet metą etapową. Osiemnasty odcinek owego Giro był górską czasówką na 35-kilometrowej trasie ze startem w nadmorskim Chiavari. Ów etap prawdy prowadził przez przełęcz Ghiffi podjeżdżaną od wioski Borzonasca i kończył się około 3-kilometrowym zjazdem na przełęcz Bocco. Zawierała ona zatem trudną 13-kilometrową wspinaczkę z trzema ostatnimi na średnim poziomie 10,7%. Tą ciężką próbę czasową wygrał rewelacyjny wówczas Jewgienij Bierzin z drużyny Gewiss-Ballan zasilanej poradami niesławnego doktora Michele Ferrari. Rosjanin o 20 sekund wyprzedził broniącego tytułów z roku 1992-93 Miguela Induraina oraz o 1:37 będącego odkryciem tego wyścigu Marco Pantaniego. Ten ciężki podjazd na drodze SP49 zaliczyłem już w roku 2011 podczas liguryjsko-toskańskich wakacji z Iwoną. Teraz zależało mi przede wszystkim na poznaniu popularniejszej wspinaczki poprowadzonej szosą SP26bis. Na Ghiffi pojawiłem się niejako przy okazji, skoro aura w końcu zachęcała do jazdy. Dzień był słoneczny, ale przesadą byłoby stwierdzić iż ciepły. Około wpół do jedenastej u podnóża pierwszego z sobotnich wzniesień mój licznik zanotował raptem 14 stopni. Wypakowałem się na parkingu przy lądowisku dla helikopterów czyli na prawym brzegu potoku Mogliana. Po czym zjechałem odrobinkę do rozdroża w centrum Borgonovo Ligure. Mimo sił nadwątlonych chorobą nie obawiałem się tej wspinaczki. Niespełna 15-kilometrów jeśli nie liczyć bonusu pod Ghiffi. Umiarkowane nachylenie czyli 6%, a przy tym bardzo regularnie rozłożone. Spodziewałem się zrobić tutejsze 850 metrów w pionie w czasie poniżej godziny.

Poszło nieco gorzej od oczekiwań. Ledwo wyrobiłem się w godzinkę. Pierwsza tercja wzniesienia z całkiem solidną stromizną i dłuższymi odcinkami w okolicy 7%. Po dwóch kilometrach minąłem osadę Isola di Borgonovo. W połowie czwartego kilometra pojawiły się pierwsze wiraże charakterystyczne dla prawdziwie górskich dróg. Na piątym kilometrze nachylenie nieco spadło. Teraz przez trzy kilometry trzymało się w pobliżu 5%. W połowie siódmego kilometra wjechałem do San Siro Foce, gdzie wkrótce minąłem miejscowy kościółek. Droga poleciała stąd na zachód ku osadzie Montemoggio, którą minąłem na początku dziesiątego kilometra. Za nią definitywnie zmieniła kierunek na wschodni. Gdzieniegdzie po prawej ręce otwierał mi się ładny widok na błękitne wody Morza Liguryjskiego za zielonymi wzgórzami pokrytymi gęstym lasem. Na dwunastym i trzynastym kilometrze jeszcze parę zakrętów, a potem już dłużący mi się dojazd do samej przełęczy. Jechało się przyjemnie, ale dość monotonnie. Powyżej Montemoggio nachylenie równe jak od linijki. Cały czas 6,5% za wyjątkiem ostatniego wyraźnie łatwiejszego kilometra. Gdy wjechałem na przełęcz zrazu świadomie przejechałem skręt w stronę Ghiffi. Rozejrzałem się po gwarnej tego dnia okolicy. Na północ czyli ku Emilii można zjechać doliną rzeki Taro, lecz można też pozostać w Ligurii po skorzystaniu z drogi SP27 wiodącej do miasteczka Varese Ligure. Ja zaś zawróciłem by wskoczyć na boczną SP49 i dotrzeć do Ghiffi. Na sam koniec przejechałem ową przełęcz usytuowaną na wysokości 1067 metrów n.p.m., albowiem najwyższy punkt tej drogi znajduje się kilkaset metrów dalej w zupełnie anonimowym miejscu.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/12579017465

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/12579017465

ZDJĘCIA

Ghiffi_01

FILM

Napisany w 2024c_Appennini Nord & Centrale | Możliwość komentowania Passo del Ghiffi SW została wyłączona

Passo del Faiallo

Autor: admin o piątek 4. października 2024

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Voltri

Wysokość: 1061 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1058 metrów

Długość: 22,7 kilometra

Średnie nachylenie: 4,7 %

Maksymalne nachylenie: 10 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Na wzniesienia Toskanii przeznaczyłem sobie dwa dni. W środę chciałem najpierw pokonać przeszło 22-kilometrowy podjazd z Val Fegana do Rifugio Forestale Casentini (1227 m. n.p.m.), zaś po nim zaliczyć niespełna 20-kilometrową wspinaczkę z Massy na Passo del Vestito (1049 m. n.p.m.). Z kolei na trasie czwartkowego transferu do Ligurii zaplanowałem dwa przystanki, aby zrobić 21-kilometrowy podjazd z Fivizzano do Cerreto Laghi (1347 m. n.p.m.) i niespełna 19-kilometrowy do dawnej bazy radarowej NATO na Monte Giogo (1518 m. n.p.m.). To miały być dwa mocne etapy z dystansami po 80 kilometrów i dziennymi przewyższeniami rzędu 2100-2200 metrów. Czy byłbym w stanie je w całości przerobić zaledwie parę dni po wyjściu z choroby? Tego się nie dowiedziałem z uwagi na załamanie pogody. Pochmurne dni z niemal ciągłymi opadami. Dawnymi czasy nawet przy najgorszej aurze starałem się pokonać choć jedno wzniesienie dziennie. Jednak im człowiek starszy, tym bardziej się oszczędza. Poza tym nie byłem jeszcze w pełni zdrów i tym bardziej nie uśmiechała mi się jazda w ulewnym deszczu. W środę wczesnym popołudniem podjąłem jednak próbę. Podjechałem do Val Fegana by zobaczyć warunki u podnóża większego z wybranych na ten dzień podjazdów. Miałem skromną nadzieję, że choć jedną premię górską uda się zaliczyć. Niestety niebiosa były tego dnia nieubłagane. Po bezowocnym oczekiwaniu na przejaśnienie zrezygnowany zawróciłem ku swej bazie noclegowej, po drodze odwiedzając jeszcze znajome uzdrowisko Bagni di Lucca.

W czwartek gdy autostradą A12 zmierzałem na północ niebo na parę chwil się rozpogodziło. Przez moment pomyślałem nawet, że może warto byłoby zjechać do Massy lub też odbić w głąb lądu i dotrzeć do Fivizzano by dać sobie szanse na zrobienia choć jednego toskańskiego podjazdu. Niemniej aura szybko wróciła do podłej w tych dniach normy i nie pozostało mi nic innego jak „grzecznie” dojechać do swej ostatniej bazy noclegowej w miasteczku Gattorna. Prognozy na końcówkę tygodnia nie były jednoznaczne, ale dawały chociaż nadzieję na udane zakończenie tej pechowej wyprawy. Realia okazały się nieco gorsze od oczekiwań, ale przynajmniej nie musiałem oddawać kolejnych dni walkowerem. Na piątek zaplanowałem sobie najpierw 22-kilometrowy podjazd z nadmorskiego Voltri na Passo del Faiallo (1061 m. n.p.m.). Po czym w drodze powrotnej zaledwie 8,5-kilometrowy, ale dość stromy wjazd z Campomorone na Passo del Bocchetta (772 m. n.p.m.) czyli kultowe wzniesienie w historii semi-klasyku Giro dell’Appennino. Ze względu na popołudniowe opady deszczu udało mi się zrealizować tylko pierwszą część piątkowego planu czyli wjechać na Faiallo. Przełęcz, którą tylko raz wykorzystano na trasie Giro d’Italia. W 1997 roku podjeżdżano „moim” szlakiem czyli od południowego-wschodu. Kolarze zmierzyli się z tym podjazdem na etapie dwunastym z La Spezia do Varazze. Pierwszy wjechał na nią Sergio Barbero. Ten sam, który dwa lata później ukończył na drugim miejscu pucharowy klasyk Meisterschaft von Zurich wygrany przez Grzegorza Gwiazdowskiego. Po Faiallo była jeszcze wspinaczka na Monte Beigua oraz techniczne zjazdy ku liguryjskiemu wybrzeżu i ostatecznie ten dzień należało do innego Włocha, a mianowicie Giuseppe di Grande.

Gattornę i Voltri dzieli jakieś 46 kilometrów. Niemniej końcówka tej trasy wiedzie przez obrzeża przeszło 500-tysięcznej Genui, szóstego co do wielkości miasta Italii. Gdy po około godzinie jazdy znalazłem się u styku dróg krajowych SS1 i SS56 zacząłem się rozglądać za miejscem, gdzie mógłbym bezpiecznie, legalnie i najlepiej darmowo pozostawić samochód. Pomyślałem, że znajdę taką miejscówkę przy trasie czekającej mnie wspinaczki, więc zacząłem podjeżdżać autem. Po kilku minutach przestałem się rozglądać po okolicy i uznałem, że podjadę aż na półmetek wzniesienia czyli w rejon tunelu na przełęczy Turchino (535 m. n.p.m.). Tym samym swoją znajomość z Passo del Faiallo zacząłem dopiero tuż przed południem od przeszło 11-kilometrowego zjazdu ku Morzu Liguryjskiemu. Tego, który „profi” co roku u progu wiosny pokonują na trasie klasycznego monumentu Milano – Sanremo. Tym samym pierwszą partię zdjęć zrobiłem tu zanim zacząłem się męczyć pod górę. U podnóża wzniesienia warunki były dość przyjemne. Temperatura 20 stopni i ledwie umiarkowane zachmurzenie. Pierwsze dwa kilometry podjazdu łatwe. Praktycznie falsopiano czyli raptem 2-3%. Kolejne cztery już na poważniejszym poziomie w okolicy 5%. Pierwsze kilometry cały czas w terenie zabudowanym prowadzące równolegle do autostrady A26 z przejazdem pod nią w połowie piątego kilometra. Na siódmym kilometrze średnie nachylenie wzrosło do 6,5%, po czym za wioską Fado znów spadło do 4-5%. Dało się jechać swoim rytmem nawet jeśli forma była daleka od wymarzonej.

W połowie siódmego kilometra minąłem wiraż rozpoczęty przejazdem pod linią kolejową, a kończący się w jednym z krótkich tuneli. Im wyżej jechałem, tym więcej chmur miałem na głową, zaś te przybierały coraz ciemniejsze barwy. Miałem przeczucie, że na sucho tej góry nie wjadę. Druga połowa wzniesienia zaczęła się od kolejnego kilometra na poziomie 6,5%. Na nim trzeba było zjechać z drogi SS56. Tuż przed tunelem Turchino należało odbić w prawo na biegnącą w kierunku zachodnim szosę SP73. Minąłem swój samochód „porzucony” na wysokości nieczynnej tego dnia Ristorante da Mario. Na początku czternastego kilometra minąłem boczną dróżkę wiodącą do Cappelletta di Masone, by nieco wyżej wyjechać poza granicę lasu. To jest na otwarty teren z górskim zboczem po prawej ręce. Niestety zaczęło padać. Przez kilka kilometrów nawet całkiem mocno, a w połączeniu z północnym wiatrem deszcz wręcz ciął po twarzy. Widoki były surowe i w tych warunkach bardziej przypominały obrazki z górskich rejonów Szkocji niż zwykle słoneczną Ligurię. Z wikipedii można się dowiedzieć, że w tych okolicach na wysokości zbliżonej do 1000 metrów n.p.m. mimo bliskości ciepłego Morza Śródziemnego zimą nierzadko zalega „pierzynka białego puchu”. Pod koniec szesnastego kilometra mogłem przez chwilę odsapnąć, tuż przed wjechaniem na 3-kilometrowy sektor o stałym nachyleniu 6-7%. Po jego ukończeniu miałem jeszcze 700-metrowy zjazd i odrobinę płaskiego terenu, zaś na sam koniec solidne 1600 metrów ze stromizną dochodzącą do 8%. Na przełęczy było cokolwiek rześko, tylko 7 stopni. Na dotarcie do niej potrzebowałem 1h i 18 minut przy jeździe ze średnią prędkością 17,3 km/h.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/12572000779

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/12572000779

ZDJĘCIA

Faiallo_01

FILM

Napisany w 2024c_Appennini Nord & Centrale | Możliwość komentowania Passo del Faiallo została wyłączona

Pettino

Autor: admin o wtorek 1. października 2024

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Settecamini

Wysokość: 1129 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 898 metrów

Długość: 15,2 kilometra

Średnie nachylenie: 5,9 %

Maksymalne nachylenie: 12,5 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Drugiej wtorkowej górki nie musiałem daleko szukać. Po zjechaniu z Forca Capistrello w rejon wioski Sant’Anatolia di Narco wsiadłem do samochodu by pojechać w kierunku Campello sul Clitunno. Obie miejscowości dzieli raptem 15 kilometrów, więc po krótkiej podróży na północ z wykorzystaniem dróg krajowych SS685 i SS3 tuż po trzynastej byłem już na miejscu. Dodam, że bardzo dobrze mi znanym, bowiem samochód zaparkowałem w bezpośrednim sąsiedztwie Locanda Settecamini. To jest hoteliku, w którym dziesięć lat wcześniej zatrzymałem się na jedną noc podczas swego pierwszego apenińskiego Giro. Już wtedy miałem wyborną okazję by zapoznać się z podjazdem do górskiej osady Pettino, ale z niej nie skorzystałem. Naszym głównym celem na odcinku prowadzącym przez Umbrię była wówczas Monte Subasio, zatem po owym noclegu ani spojrzeliśmy na wschód, lecz wsiedliśmy do auta by czym prędzej dotrzeć na przedpole słynnego Asyżu. Jak widać „co się odwlecze to nie uciecze”. Za drugim razem nie wypadało już pominąć tego wzniesienia. Jednego z większych w swym regionie. Pettino nie zostało nigdy wykorzystane na trasach Giro d’Italia, więc nie jest to znany podjazd. Niemniej jego rozmiary muszą budzić szacunek. Ta wspinaczka ma blisko 900 metrów przewyższenia czyli nieco więcej niż bliska sercom polskich kibiców Pla d’Adet we francuskich Pirenejach. Niemal całą amplitudę trzeba tu pokonać na pierwszych 13 kilometrach. Do tego wyraźnie trudniejsza jest druga „połowa” wzniesienia, albowiem 7-kilometrowy segment powyżej wioski Lenano ma średnie nachylenie 7,7%.

Mimo, że był już początek października na starcie owej wspinaczki było gorąco. Na pierwszych kilometrach podjazdu mój licznik zarejestrował temperaturę 31 stopni. Niestety jak miało się okazać były to już ostatnie podrygi włoskiego lata. Kolejne dni zapowiadały się znacznie gorzej, zaś realia okazały się jeszcze gorsze od marnych zapowiedzi. Tymczasem mogłem się jeszcze nacieszyć słońcem. Aby dotrzeć do swego celu musiałem się trzymać drogi SP458 jadąc początkowo na wschód, a potem już zasadniczo na północ. Po pierwszym umiarkowanie wymagającym kilometrze dojechałem do centrum gminy Campello sul Clitunno czyli „dzielnicy” zwanej La Bianca. Tu przy placu Garribaldiego minąłem miejscowy kościółek. Widać upływ czasu zasypuje podziały ideowe. Wszak ów bohater walki o zjednoczenie Italii bynajmniej nie był przyjacielem Kościoła Rzymskiego. Powyżej wioski czekał mnie długi przejazd pomiędzy polami obsadzonymi drzewkami oliwnymi, albowiem ten rejon słynie z produkcji oliwek. Stromizna do połowy czwartego kilometra utrzymywała się na solidnym poziomie 6-7%. Następnie droga skręciła w kierunku północnym i na cały kilometr zrobiło się luźniej, acz przed samym wjazdem do Lenano znów musiałem mocniej depnąć. W połowie szóstego kilometra przykuła moją uwagę widoczna w dole po lewej ręce warownia czyli otoczona świetnie zachowanymi murami osada Campello Alto, której historia sięga pierwszej połowy XIV wieku.

Luźniejszy segment wzniesienia skończył się pod koniec szóstego kilometra gdy szosa chwilowo skręciła na południe. Normą na kolejnych trzech kilometrach stało się nachylenie na poziomie około 7%. W połowie tego sektora minąłem Fontanelle czyli ostatnią osadę na tym szlaku. Kolejne domy miałem zobaczyć dopiero na szczycie czyli po kolejnych ośmiu kilometrach jazdy. Na przełomie dziewiątego i dziesiątego kilometra zaliczyłem trzy ciasne wiraże, zaś po nich zapoznałem się ze zdecydowanie najtrudniejszym sektorem tej wspinaczki. Mocne 900 metrów przy stałym nachyleniu około 11%. Przy tym trzeba było się zmagać nie tylko z ową stromizną, lecz również z kiepską nawierzchnią. Szosa była chropowata i miejscami mocno przetarta czyli z ubytkami we wierzchniej warstwie asfaltu. Większe trudności skończyły się dla mnie pod koniec dwunastego kilometra. Na trzynastym nachylenie było już umiarkowane. Natomiast ostatnie dwa okazały się już niemal płaskie. Zacząłem się rozglądać za osadą wieńczącą ten podjazd. Jednocześnie z niepokojem spoglądałem w niebo, na którym zbierało się co raz więcej chmur w kolorze stalowo-szarym. Wkrótce dojrzałem swą metę, lecz z rozpędu ominąłem wjazd do niej. Po krótkim namyśle zawróciłem z głównej drogi by zrobić stumetrowy finał w bocznej uliczce. Na miejscu nie spotkałem „żywej duszy”, jeśli nie liczyć dwóch bezpańskich piesków. Już po kilku minutach zacząłem zjazd obawiając się rychłego nadejścia deszczu. Ten dopadł mnie dopiero późniejszym popołudniem, już na szosach Toskanii. To znaczy w trakcie 270-kilometrowego transferu do kolejnej bazy noclegowej nieopodal Capannori w prowincji Lukka.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/12548018551

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/12548018551

ZDJĘCIA

Pettino_01

FILM

Napisany w 2024c_Appennini Nord & Centrale | Możliwość komentowania Pettino została wyłączona

Forca Capistrello

Autor: admin o wtorek 1. października 2024

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Palombara

Wysokość: 1217 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 928 metrów

Długość: 16,4 kilometra

Średnie nachylenie: 5,7 %

Maksymalne nachylenie: 12 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Pierwszy dzień mojej solówki po Apeninach zakończyłem na obrzeżach Spoleto. Historia tego umbryjskiego miasteczka sięga VI wieku przed n.e. Ma ono niespełna 36 tysięcy mieszkańców czyli z grubsza tyle co mój rodzinny Sopot. Przenocowałem w mieszkaniu o wiele za dużym jak na potrzeby jednego człowieka. Gospodarz, który przekazał mi do niego klucze (Nunzio) okazał się być miłośnikiem kolarstwa i zapalonym cyklo-amatorem, więc chwilę porozmawialiśmy o tym co już za mną, a co jeszcze przede mną w tej podróży. Spoleto, w którym zatrzymałem się na jedną noc jak dotąd trzykrotnie organizowało etapowe finisze na trasach Giro d’Italia. Co ciekawe za każdym razem wygrywał tu kolarz o zupełniej innej specjalności. Za pierwszym razem włoski góral Mario Beccia w 1977 roku. Przy drugiej okazji w sezonie 2004 australijski sprinter Robbie McEwen, zaś w 2007 „harcownik” rodem Kolumbii Luis Felipe Laverde. Pierwszy z owych etapów zakończył się na wyrastającym po wschodniej stronie miasta wzgórzu Monteluco na wysokości m/w 800 metrów n.p.m. Do tej mety wiedzie około 7-kilometrowy podjazd z przewyższeniem nieco ponad 400 metrów. Wzniesienie to uznałem za zbyt małe by przyjrzeć mu się z bliska. Na wtorek upatrzyłem sobie dwie znacznie poważniejsze „górki” położone kilkanaście kilometrów na wschód od mojej bazy noclegowej. Pierwszą z nich miała być przeszło 16-kilometrowa Forca Capistrello zaczynająca się przy drodze krajowej SS685 nieco poniżej wioski Sant’Anatolia di Narco.

Ta przełęcz dwukrotnie wystąpiła w roli górskiej premii na trasach wielkiego Giro. Można powiedzieć, że uczestnicy „La Corsa Rosa” przetestowali obie strony tego wzniesienia. Łatwiejszą wschodnią wspinając się z Monteleone di Spoleto w 2007 roku na odcinku z Tivoli do Spoleto. Premię tą wygrał wspomniany już Laverde jadący wówczas po swój drugi etapowy triumf w GdI. Z kolei na kilka miesięcy przed moją wizytą „profi” zmierzyli się z trudniejszym zachodnim wariantem owej góry w pierwszej fazie etapu, który zaczął się w Spoleto, a zakończył w stacji narciarskiej Prati di Tivo. Ten podjazd najszybciej pokonał Niemiec Simon Geschke. Ów stosunkowo długi podjazd w całości prowadzi po drodze SP471. Dzieli się na cztery wyraziście zarysowane kawałki. Pierwsza 3,5-kilometrowa kwarta kończąca się całym kilometrem na średnim poziomie 9,1% to mocny wstęp do wspinaczki. Po nim mamy 3-kilometrowy sektor z łagodnym nachyleniem, zaś na dojeździe do Caso nawet odcinek „falsopiano”. Tuż za tą osadą zaczyna się drugi mocny „schodek” czyli 5,5 kilometra ze średnią 7,4% i końcówką znów na poziomie ponad 9%. Na dobrą sprawę ciężka przeprawa kończy się na wysokości około 1150 metrów n.p.m. w pobliżu wioski Gavelli. Niemniej w nogach mamy wtedy dopiero 13 kilometrów. Pozostaje zatem do przejechania jeszcze 3500 metrów. Jednak większa część tego dystansu to szybki, niemal płaski teren. Jedynie na ostatnim kilometrze przed premią górską znów trzeba się nieco wysilić.

Pierwszy dzień października zaczął się słonecznie, więc na tej górze miałem optymalne warunki do jazdy. Podjazd zacząłem w Palombarze nad rzeką Nera czyli miejscowości będącej dolnym fragmentem gminy Sant’Anatolia di Narco. Do jej centralnej części dojechałem po niespełna kilometrze. Za wioską droga pomknęła na południe, przy czym na trzecim kilometrze zafundowała mi cztery wiraże. Do połowy piątego kilometra trzeba było walczyć z solidnym nachyleniem, po czym zgodnie z planem góra dała mi na kilka minut odetchnąć. W trakcie przejazdu przez Caso dostrzegłem jeszcze ślady po majowym wyścigu Dookoła Włoch. Nieco wyżej swą obecność zaakcentowali kibice Giulio Pellizzariego, zaś tuż przed szczytem fani Christiana Scaroniego. Widoczki na podjeździe miałem wyborne. Tak ku okolicznym górskim szczytom sięgającym niemal 1700 metrów n.p.m. Jak i w przeciwnym kierunku, gdy mój wzrok sięgał pozostawionej za plecami dolinie rzeki Nera. Do Gavelli dojechałem w 59 minut. Jedna z przydrożnych tabliczek świadczyła o tym, iż na podjeździe do tej wioski jest organizowana dla amatorów kolarstwa impreza z kategorii „cronoscalata”. Zatrzymałem się w tym miejscu na dłuższą chwilę podczas zjazdu. Na podjeździe od razu pojechałem dalej ku najwyższemu punktowi owej drogi. Najpierw dwa kilometry płaskiego, po czym na sam koniec 1300 metrów podjazdu. Finał na wypłaszczeniu. Minąłem linię górskiej premii i dla pewności dojechałem jeszcze do najbliższego zakrętu. Dopiero w tym miejscu uznałem, że wyżej w tej okolicy już nie wjadę, więc pora zawracać.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/12546787752

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/12546787752

ZDJĘCIA

Forca-Capistrello_01

FILM

Napisany w 2024c_Appennini Nord & Centrale | Możliwość komentowania Forca Capistrello została wyłączona

Forca Canapine

Autor: admin o poniedziałek 30. września 2024

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: incrocio SS685 & SP476

Wysokość: 1572 metry n.p.m.

Przewyższenie: 919 metrów

Długość: 19,6 kilometra

Średnie nachylenie: 4,7 %

Maksymalne nachylenie: 8 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Podjazdem do stacji Selvarotonda zakończyłem swój krótki pobyt w stołecznym Lacjum udając się na północ ku górkom Umbrii. Przed dziesięciu laty przy pierwszym „przelocie” przez północne i środkowe Apeniny zaliczyłem w tym regionie trzy wzniesienia czyli: Colle Bertone, Monte Subasio (ponad słynnym Asyżem) i niepozorną Bocca Trabaria. Na sezon 2024 upatrzyłem sobie trzy kolejne cele. Pierwszym z nich miała być Forca Canapine w paśmie Monti Sibillini. Przełęcz, którą po raz pierwszy odwiedziłem pięć dni wcześniej czyli w trakcie wywołanej chorobą przymusowej przerwy od wszelkiej rowerowej aktywności. Matteo tego dnia wspiął się na Monte Prata, po czym krążył wokół płaskowyżu Pian Grande zaliczając m.in. ostatnie kilometry zachodniej wspinaczki pod Canapine. Ja mogłem jedynie śledzić jego poczynania zza kółka swego samochodu. Po kilku dniach było ze mną nieco lepiej i po raz pierwszy od powrotu na szosę zdecydowałem się zrobić dwie górki jednego dnia. Skończywszy zjazd z Selvarotonda wskoczyłem do auta by znaną mi już drogą SP17 skierować się w rejon Nursji. Miasteczka, w którym pod koniec V wieku n.e. urodził się św. Benedykt – założyciel najstarszego z zakonów Kościoła Zachodniego. Po kilkunastu kilometrach wjechałem do Umbrii, po czym za wioską Civita zacząłem zjazd do podnóża drugiego ze swych poniedziałkowych podjazdów. Postanowiłem się zatrzymać w miejscu, gdzie krajówka SS685 styka się z dróżką SP478 i tym samym nie dojechałem do Norcii, sponiewieranej trzęsieniem ziemi z października 2016 roku.

Forca Canapine trzykrotnie pojawiła się na trasie Giro d’Italia. Premie górskie wygrywali na niej Hiszpan Faustino Fernandez Ovies w 1977, Kolumbijczyk Reynel Montoya w 1985 i znakomity Szwajcar Toni Rominger w 1989 roku. Czy kiedykolwiek wspinano się na tą przełęcz z okolic Nursji tego nie udało mi się ustalić. Przy ostatniej okazji podjeżdżano z przeciwnej strony czyli z miasteczka Tufo w Abruzji na odcinku, który wiódł kolarzy z L’Aquili do Gubbio. Tym niemniej większa część „mojego” podjazdu została wykorzystana w marcu 2024 roku w pierwszej fazie czwartego etapu Tirreno – Adriatico, który przez Valico di Castelluccio (Ventosola) i Forca di Presta prowadził ku mecie w nadmorskiej miejscowości Giulianova. Zachodni podjazd na Forca di Canapine jest długi, lecz całkiem przyjemny. Ogólnie łagodny, a poza tym bardzo regularny. Średnie nachylenie ciut poniżej 5%. Przy tym raptem kilka półkilometrowych sektorów ze stromizną na umiarkowanym przecież poziomie 6%. Maksymalna stromizna to ledwie 7%. Jednym słowem coś do szybkiego przejazdu na dość twardym przełożeniu. Zawodowiec czy naprawdę mocny amator mógłby tu chyba nie zrzucać łańcucha na małą tarczę. Zacząłem wspinaczkę o wpół do trzeciej przy wysokiej temperaturze 28 stopni. Pierwsze 4,5 kilometra miałem do przejechania wspomnianą już drogą krajową nr 685. Na szczęście szosa była otoczona drzewami, więc jechało się nieco zacienionym korytarzem. W połowie piątego kilometra zgodnie z planem skręciłem w lewo wjeżdżając na drogę SP 477/1.

Krajówka, którą i tak miałem tu porzucić została w tym miejscu zamknięta na najbliższe cztery tygodnie. Tymczasem ja przez kolejne trzy kilometry jechałem na północ, zanim pod koniec ósmego kilometra mój szlak zawrócił i już na dobre obrał kurs na południowy-wschód. Wokół cisza i spokój z rzadka przerywana odgłosami samochodowych czy motocyklowych silników. Ogólnie bardzo przyjemna jazda po dobrej nawierzchni i pod błękitnym niebem. Na początku szesnastego kilometra minąłem punkt, w którym zaczyna się droga SP477/2 biegnąca ku Rifugio Perugia i Forca Ventosola (1514 m. n.p.m.) czyli ku „południowej bramie” do wspomnianego już Pian Grande. Z tego miejsca do mojej przełęczy miałem już tylko trzy kilometry. Końcówka w terenie bardziej odsłoniętym. Meta teoretycznie w pobliżu schroniska Genziana. Niemniej ja już przed paroma dniami postanowiłem sobie, że jeśli tylko tu powrócę to nie zatrzymam się na Forca Canapine, lecz zaliczę najwyższy punkt w tej okolicy. Tym samym po 18 kilometrach jazdy skręciłem jeszcze w lewo na węższą i gorszą jakościowo dróżkę, która prowadzi ku Rifugio Monti del Sole (1574 m. n.p.m.). Zrobiłem zatem dodatkowe 1300 metrów dystansu i jakieś 30 metrów extra w pionie, albowiem wspinaczka zakończyła się po pięciuset metrach. Na sam koniec był już tylko płaski dojazd na duży plac. Miejscówkę z ładnym widokiem na sięgające przeszło 2400 metrów n.p.m. szczyty na pograniczu Umbrii i regionu Marche. Zasadnicza część podjazdu zabrała mi 1h i 6 minut przy średniej prędkości 16,4 km/h. Czas lepszy czy gorszy był dla mnie mało istotny. Najważniejsze, że nareszcie stać mnie było na zaliczenie dwóch premii górskich w ciągu jednego dnia.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/12540296195

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/12540296195

ZDJĘCIA

Forca-Canapine_01

FILM

Napisany w 2024c_Appennini Nord & Centrale | Możliwość komentowania Forca Canapine została wyłączona