banner daniela marszałka

Andalucia & Este

Autor: admin o piątek 24. listopada 2023

Ubiegłoroczną wyprawą do austriackiej Karyntii domknąłem drugą dekadę kolarskich wojaży po szosowych górach Europy. Niestety w trakcie minionych dwudziestu sezonów tylko raz wybrałem się z kolegami do dalekiej Hiszpanii. Szkoda, bo jak wiadomo gorąca Espana to kraj o bogatych tradycjach kolarskich i ciekawej geografii z punktów widzenia amatorów rowerowych wspinaczek. Niemniej potężny dystans dzielący wybrzeże Morza Bałtyckiego od Półwyspu Iberyjskiego skutecznie powstrzymywał mnie od realizacji śmiałych pomysłów dotyczących eksploracji górskich dróg Królestwa z południowo-zachodnich rubieży Starego Kontynentu. Zacnym wyjątkiem w mej wieloletniej praktyce nie przekraczania głównego grzbietu Pirenejów była jedynie wyprawa do Katalonii i Andory z końca wiosny 2016 roku. Tą 16-dniową wycieczkę odbyłem w towarzystwie Darka Kamińskiego i Rafała Wanata. Podróż była trudna zarówno pod względem sportowym jak i organizacyjnym. Pomiędzy końcem maja a połową czerwca pomieszkiwaliśmy tam w sześciu bazach lokalowych. W trzech z nich zatrzymując się tylko na jedną noc. Przemierzyliśmy Katalonię ze wschodu na zachód (od Figueras po Vielhę) po drodze niemal zahaczając o Barcelonę by zobaczyć Monestir de Montserrat. Przejechałem wówczas na rowerze blisko 1050 kilometrów robiąc w pionie przeszło 31.500 metrów. Zaliczyłem aż 30 górskich premii, przy czym osiem w granicach Księstwa Andory, zaś jedną na ziemi aragońskiej u podnóża Pico de Aneto, najwyższego szczytu Pirenejów. Na liście moich ówczesnych zdobyczy pojawiło się 17 wzniesień o przewyższeniu ponad 1000 metrów, 10 gór o wysokości przeszło 2000 metrów n.p.m. i zarazem 6 co najmniej 20-kilometrowych podjazdów.

Jednak siłą rzeczy był to jedynie wstęp do całego planu poznania możliwie jak największej liczby szosowych gór z obszaru całej Hiszpanii. Podobnie jak w przypadku Włoch i Francji chciałbym bowiem „zaliczyć” niemal każdy znaczniejszy podjazd znany kolarskim kibicom z tras miejscowego Wielkiego Touru. Niemniej to wymaga zorganizowania nie jednej, a co najmniej czterech dwutygodniowych wypraw do tego kraju. Opracowałem zatem projekty 15-dniowych podróży również po północno-zachodnich, centralnych oraz południowych regionach Espanii czyli foldery o roboczych tytułach: Asturia & Kantabria, Kastylia i Andaluzja. Przy tym od razu założyłem, iż dalsze „kolekcjonowanie” górskich skarbów Iberii rozpocznę od wyprawy do krainy Słońca i Światła czyli Al-Andalus. Bynajmniej nie jej klimat skłaniał mnie do dokonania takiego wyboru. Tym magnesem były wyniosłe Góry Betyckie, które tak swą wysokością jak i jakością kolarskich wzniesień w niczym nie ustępują Pirenejom. Mając plany gotowe pozostało mi czekać na właściwy moment do rozpoczęcia ich realizacji. W tym roku zamieniłem starego Ceed’a na młodszą o piętnaście lat Kia Xceed. Do tego mogłem liczyć na towarzystwo w dalekiej podróży dwóch wypróbowanych, w niejednej podróży, kolarskich przyjaciół. Trzeba było zatem skorzystać z wybornej okazji i w końcu ruszyć na drugi kraniec Europy. Zdawałem sobie sprawę, iż pod każdym względem będzie to zadanie trudniejsze do wykonania niż wyprawa katalońska sprzed siedmiu lat. Niemniej wielką nagrodą za podjęcie śmiałego wyzwania miał być zapewne jedyny w naszym życiu wjazd rowerem na wysokość ponad 3000 metrów n.p.m. To jest pokonanie Pico Veleta, zdecydowanie najwyższej kolarskiej góry Starego Kontynentu.

Andaluzja była głównym celem naszej dalekosiężnej podróży, lecz bynajmniej nie jedynym regionem poznawczym. Nie miałem zamiaru bić swego rekordu życiowego w jeździe samochodem bez przystanku na nocleg. Tymczasem bezpośredni przejazd na szlaku Sopot – Gorzów – Almeria zabrałby nam blisko półtorej doby. Przede wszystkim jednak spokojniejszy dojazd do Andaluzji stwarzał możliwość zahaczenia o kilka ciekawych górek znanych z tras Vuelta a Espana oraz regionalnych etapówek. Wzniesień rozrzuconych wzdłuż śródziemnomorskiego wybrzeża wschodniej Hiszpanii. Dlatego nasz najdłuższy etap w aucie podobnie jak w 2016 roku miał się zakończyć niespełna godzinę po przekroczeniu granicy francusko-hiszpańskiej. Tym samym pierwszą górę tej wyprawy zaliczyliśmy jeszcze w Pirenejach, zaś następną na drugim krańcu Katalonii w rejonie delty rzeki Ebro. Przez pierwsze cztery doby spędzone na półwyspie Iberyjskim codziennie nocowaliśmy w innym miejscu by nazajutrz zaliczać dwie premie górskie w kolejnym regionie Hiszpanii. Po pierwszym etapie na terenie Katalonii, drugi spędziliśmy w południowej Aragonii, trzeci w Walencji (prowincja Alicante), zaś czwarty w Murcii. Na szosowe góry Andaluzji przeznaczyłem nam tylko i aż jedenaście dni. Dużo w porównaniu z czasem poświęconym na podjazdy w „przelotowych” regionach. Jednocześnie mało biorąc pod uwagę ilość dużych wzniesień czyhających na kolarzy w Górach Betyckich. Na zebranie wszystkich górskich diamentów Al-Andalus trzeba byłoby przeznaczać nawet całe trzy tygodnie czyli zrobić sobie prywatną Ruta de Sol w wymiarze czasowym godnym Wielkiego Touru.

W drodze na południe wpadaliśmy zatem tylko na szybkie noclegi do miejscowości tak anonimowych jak: Peralada, El Lligallo del Ganguil, Benaguacil czy osiedle Naranjos nieopodal Alhama de Murcia. Dopiero po dotarciu do Andaluzji mogliśmy nieco dłużej odsapnąć w jednym miejscu. Jednak z uwagi na wielkość tego regionu nie sposób było obskoczyć wszystkie wybrane podjazdy z jednej bazy noclegowej. Dlatego za punkty wypadowe ku górom etapów od piątego do piętnastego posłużyły nam lokale w trzech miastach. Noce od 5-tej do 7-mej przespaliśmy w Roquetas de Mar (prov. Almeria) na wybrzeżu Costa Almeria, od 8-mej do 10-tej w Fuengiroli (prov. Malaga) na Costa del Sol, zaś od 11-tej do 15-tej w ostatniej stolicy Maurów czyli Grenadzie. Mieście leżącym u podnóża pasma Sierra Nevada, najwyższego nie tylko w Górach Betyckich, ale i całej kontynentalnej Hiszpanii. Na potrzeby tej podróży musiałem złożyć w sumie aż dziewięć „zamówień” na stronie booking.com jako, że przeszło 30-godzinną trasę powrotną z Cortijos Nuevos do Gorzowa i Sopotu rozbiliśmy sobie na trzy odcinki. Po wyjeździe z Andaluzji w drodze do domu zatrzymaliśmy się na noclegi w Oropesa del Mar (reg. Walencja, prov. Castellon) oraz Weisweil (Badenia-Wirtembergia, rej. Fryburg). Mój nowy samochód został poddany ciężkiej próbie. Pomiędzy popołudniem 8 września i wieczorem 26 września musiał pokonać łączny dystans aż 8900 – nie zawsze płaskich – kilometrów. Moje szczęście, że w tej maratońskiej podróży mogłem liczyć na wsparcie Adriana Zdrojewskiego i wspomnianego już na wstępie Rafała. Adek czwarty rok z rzędu towarzyszył mi w późno-letniej wyprawie. Natomiast Rafa po raz szósty zawierzył w „plan Marshalla”. Poznaliśmy się w Południowym Tyrolu (2015), a ostatnio kręciliśmy razem w górach Aosty i Piemontu (2021).

Układając szczegółowy program naszej podróży musiałem pominąć niejeden ciekawy podjazd. Od razu założyłem, iż pierwsze „do odstrzału” są podjazdy najkrótsze. Dlatego pominąłem znane z Vuelty strome wspinaczki pod Mas de la Costa, Cumbre del Sol czy Xorret Cati. Na mojej oficjalnej „liście życzeń” pozostało 29 wzniesień, przy czym wypad na Cumbres Verdes, tuż po zjeździe z Pico Veleta, był w moich oczach jedynie „lekturą fakultatywną”. Jak zawsze generalne założenie przewidywało dwa podjazdy dziennie. Za wyjątkiem piętnastego etapu, który miał być już początkiem naszego odwrotu spod Grenady. Dlatego na szlaku do Oropesy mieliśmy już tylko jeden przystanek i z niego na pożegnanie z górami Andaluzji wypad na El Yelmo. Znacznie wcześniej, bo trzeciego dnia wyprawy chciałem pokonać bywały na VaE podjazd pod Alto de Aitana, najwyższy w regionie Walencji. Jednak na zboczach tej góry ogólnodostępny jest tylko dojazd do przełęczy Tudons. Na pokonanie kolejnych 500 metrów w pionie trzeba zdobyć „przepustkę” od dowództwa miejscowej bazy lotniczej. Także to nam się udało za sprawą talentów językowych i negocjacyjnych „Prezesa” Rafała. Dojechawszy do Andaluzji wiedziałem, iż nie będziemy kręcić po całym tym regionie. Szukając najciekawszych podjazdów dalekiego południa Hiszpanii wystarczyło się skupić na pięciu z ośmiu andaluzyjskich prowincji. Huelva i Sevilla nie miały nam nic ciekawego do zaoferowania. Po dłuższym namyśle zrezygnowałem też z widzianej na Ruta de Sol wspinaczki pod Santuario de la Virgen de la Sierra (gm. Cabra) w prowincji Cordoba. Ostatecznie w granicach Andaluzji zaliczyłem 20 premii górskich, z czego aż 9 w ramach prowincji Grenada, 4 w Almerii, 3 w Maladze oraz po 2 w Kadyksie i Jaen.

Dodając osiem gór zdobytych podczas 4-dniowego transferu z Pirenejów na Costa de Almeria w sumie przejechałem 28 solidnych podjazdów, w tym 14 o przewyższeniu przeszło tysiąca metrów. Tyle samo wzniesień podjechał Adrian, acz niektóre z nich w zauważalnie szybszym tempie. Rafał uzbierał zaś 27 „skalpów”, bowiem na półmetku wyprawy pozwolił sobie na jedno wolne popołudnie. Zamiast ciężkiego pojedynku z Pico de los Reales wybrał wówczas smakowite ośmiorniczki serwowane na przystani we Fuengiroli. Górą o największej amplitudzie była rzecz jasna Pico de Veleta z wynikiem aż 2631 metrów! Szutrowa końcówka Capileiry zawiodła nas 1833 metry ponad poziom startu, zaś na Sierra de Lujar i Puerto de la Ragua musieliśmy pokonać w pionie przeszło 1500 metrów. W całej kolekcji naszych zdobyczy znalazło się siedem gór o wysokości przeszło 2000 metrów n.p.m., w tym niebotyczna MEGA-Veleta z finałem grubo powyżej poziomu 3000 metrów. Kolejna szóstka czyli: Sabinas, Calar Alto, Capileira, Bacares, Ragua i Escullar miały mety poniżej 2200 metrów n.p.m. Na naszym szlaku nie zabrakło też długich podjazdów. Osiem miało ponad 20 kilometrów, z czego maratońska Veleta 42,5 kilometra, zaś Capileira-Hoya de Portillo 31,4 km. Apropos olbrzymiej Pico Velety. Ta wielka góra z finałowym odcinkiem w iście księżycowej scenerii „rozbiła system” w moich statystykach. O kilka długości czyli przeszło 500-600 metrów wyprzedziła dotychczasowe liderki w kategoriach „najwyższa” i „największa”, którymi były: Cime de la Bonette oraz Colle delle Nivolet. Poza tym niewiele jej zabrakło do miana „najdłuższego” z moich podjazdów. Okazała się o 0,2 kilometra krótsza od zachodniego Col du Galibier. Veleta nie stała się też najtrudniejszym wzniesieniem w moim dorobku, a to z uwagi na równe i na ogół umiarkowane nachylenie.

Według moich wyliczeń – pomijając wieczorny wypad do centrum Grenady – w ciągu owych 15 dni przejechałem na rowerze 1019,3 kilometra o łącznym przewyższeniu 33.173 metrów. Porównując te wrześniowe osiągi z tym co siedem lat wcześniej udało mi się zrobić na szosach Katalonii i Andory jedna rzecz rzuciła mi się w oczy. Wtedy niby wszystkiego było więcej. Przede wszystkim 16 etapów i 30 gór. Także więcej wjazdów na wysokość ponad 2000 metrów n.p.m. oraz wzniesień z przewyższeniami + 1000 metrów. Mimo to „Andaluzja” i tak przebiła „Katalonię” pod względem łącznej amplitudy wszystkich podjazdów i to o dobre 1600 metrów! W sumie nic dziwnego, skoro na wyprawie z roku 2016 największą premią górską było Turo de l’Home z przewyższeniem 1491 metrów. Natomiast na tegorocznym hiszpańskim szlaku znalazły się aż cztery wzniesienia o amplitudzie przeszło 1500 metrów. Wśród nich „Szosowa Królowa Europy” o wielkości równej dwóm premiom najwyższej kategorii czy trzem klasy pierwszej!

Poniżej przedstawiam listę premii górskich, które poznałem we wrześniu 2023 roku na szlaku od Cabanelles po Cortijos Nuevos.

Mój rozkład jazdy:

10.09 – Santuari de la Mare de Deu del Mont & Mont Caro

11.09 – Estacion de Esqui de Valdelinares & Pico del Buitre

12.09 – Alto de Aitana & Alto de las Antenas de Maigmo

13.09 – Morron de Espuna & Collado Bermejo

14.09 – Calar Alto & Tetica de Bacares

15.09 – Puerto de la Ragua & Puerto de Escullar

16.09 – El Marchal de Enix & Haza del Lino

17.09 – Cerro del Moro & Pico de los Reales

18.09 – Puerto de las Palomas & Puerto de El Boyar

19.09 – Torcal de Antequera & La Alfaguara

20.09 – Capileira / Hoya del Portillo & Sierra de Lujar

21.09 – Sierra de la Pandera & Collado del Muerto

22.09 – Collado de las Sabinas & Collado del Alguacil

23.09 – Pico Veleta

24.09 – El Yelmo

Napisany w 2023c_Andalucia & Este | Możliwość komentowania Andalucia & Este została wyłączona

Tirol (Zillertal)

Autor: admin o piątek 10. listopada 2023

Dwie przeszło dwutygodniowe wyprawy w letnim sezonie stały się moją normą. Taka „świecka tradycja”, którą staram się odpowiednio celebrować. Jakby nie patrzeć co roku mam dobry miesiąc na realizację swych górskich celów. Niekiedy jednak trafiają mi się sezony, w których z rowerem w roli głównej lub drugoplanowej mogę odbyć aż trzy zagraniczne wycieczki. Dotychczas udało mi się to dwukrotnie. Wówczas gdy, między dwoma wyprawami kolarskimi, w moim kalendarzu pojawiały się rodzinne wakacje we Włoszech. Dzięki nim w lipcu 2011 roku zahaczyłem rowerem o Rossfeld w Bawarii, Passo Ghiffi w Ligurii oraz osiem gór na terenie Toskanii. Natomiast na przełomie lipca i sierpnia 2015 roku podczas wczasów nad Lago di Garda poznałem cztery podjazdy w weneckiej prowincji Werona oraz dwa w lombardzkiej Brescii. W minionym roku taka okazja pojawiła się po raz trzeci. Na miejsce swych letnich wakacji wybraliśmy z Iwoną Austrię, a ściślej tyrolską Zillertal. Początkowo mieliśmy wyjechać na pełne dwa tygodnie i podzielić ów czas na turystyczne atrakcje Tyrolu oraz Karyntii. Ostatecznie te śmiałe plany musieliśmy zredukować do „grubego tygodnia” dając sobie osiem dni na poznanie uroków doliny rzeki Ziller oraz jej najbliższych okolic. W środku lata nie mogłem sobie pozwolić na dłuższy rozbrat z rowerem. A to z uwagi na ambitny tak logistycznie jak i sportowo wrześniowy wypad do dalekiej Andaluzji. Dlatego do Tyrolu zabrałem Scotta, aby choć co drugi dzień się na nim przejechać. Założyłem sobie, że w tym czasie zaliczę przynajmniej cztery szosowe wzniesienia.

Musiałem dokonać wyboru spośród z grubsza tuzina ciekawych podjazdów, które zaczynają się w promieniu kilkunastu kilometrów od wioski Aschau in Zillertal. Wioski goszczącej nas w dniach od 5 do 14 sierpnia. Niektóre górki szybko odrzuciłem. Dłużej brałem pod uwagę osiem-dziewięć kandydatur. Po pierwsze mogłem skorzystać z dróg biegnących w głąb każdej z czterech dolin zaczynających się na południe od Mayrhofen. Miejscowości, w której kończy się główna część doliny Ziller. Co ciekawe miasteczko to gościło uczestników Giro d’Italia z 2009 roku, a ja miałem przyjemność komentować w Eurosporcie ów etap wygrany przez ś.p. Michele Scarponiego. We wspomnianych czterech dolinach tzn. Tuxertal, Zamsergrund, Stilluppgrund i Zillergrund znajdują się długie podjazdy o zmiennym nachyleniu. Patrząc z zachodu na wschód. Najpierw Hintertux (1499 m. n.p.m.) czyli 18,1 kilometra o średniej 4,7%. Następnie Schlegeisspeicher (1784 m. n.p.n.) to jest 23 km o przeciętnej 5%. Potem Grune Wand Hutte (1438 m. n.p.m.) czyli 15,5 kilometra o średniej 5%. No i w końcu Speicher Zillegrundl (1850 m. n.p.m.) to jest 21,4 kilometra o przeciętnej 5,7%. Tym niemniej bliżej naszego domu miałem do dyspozycji cztery nieco krótsze, lecz za to znacznie bardziej strome, wspinaczki na oddanej do użytku w roku 1978 wysokogórskiej drodze Zillertaler Hohenstrasse. Na odcinku 12 kilometrów pomiędzy miejscowościami Ried i Hippach mogłem zacząć mordercze podjazdy do: Melchboden vel Arbiskopf (2022 m. n.p.m.) bądź Zirmstadl alias Mizunalm (1799 m. n.p.m.). Poza nimi wszystkimi brałem jeszcze pod uwagę położoną bardziej na północ wspinaczkę do stacji Hochfugen (1475 m. n.p.m.) czyli 13,6 kilometra o średniej 6,8% wykorzystane na Deutschland Tour w 2008 roku.

Po dłuższym namyśle zagrałem va banque czyli wybrałem najtrudniejsze premie górskie w tej okolicy. To znaczy dwa podjazdy do parkingu Melchboden (z początkami w Hippach oraz Zell am Ziller) oraz dwie wspinaczki ku restauracji Zirmstadl (od Ried oraz Aschau). Zdecydowały względy praktyczne, choć nieco ryzykowałem, iż okażą się to wyzwania ponad moje siły. Uznałem jednak, że lepiej będzie zmierzyć się z tymi „Tyrolskimi Potworami” w wieku 47 lat, a nie w przyszłości gdzieś po 50-tce. Poza tym akurat te wzniesienia miałem na tyle blisko domu, że wprost należało ruszać na nie z bazy rowerem. W końcu zaś na trudnej technicznie, a przy tym płatnej dla pojazdów zmotoryzowanych Zillertaler Hohenstrasse spodziewałem się co najwyżej umiarkowanego ruchu samochodowego. Natomiast we wspomnianych dolinach, szczególnie zaś w Tuxertal i Zamsergrund nie mógłbym liczyć na podobny spokój w szczycie letniego sezonu. Ostatecznie tak się jakoś ułożyło, iż ku Melchboden wyprawiałem się z rana (8 i 12 sierpnia), zaś do Zirmstadl popołudniami (10 i 13 sierpnia). Niemniej to nie moje kolarskie podboje były w owych dniach najważniejsze. Na szczycie naszej listy mieliśmy rozmaite miejsca na wschód od Innsbrucku. Jedno nawet poza granicami Tyrolu. Poznaliśmy zatem zamek Tratzberg. Kopalnię srebra w Schwaz oraz wąwóz Wolfsklamm. Muzeum Kryształów Svarowskiego w Wattens oraz miasteczko Hall in Tirol. Jezioro Achensee i góry Karwendel. Kolejkę na Hintertux Gletscher oraz Eis Palast czyli lodową jaskinię w szczytowej partii tego lodowca. Schronisko Olpererhutte zdobyte z buta od jeziora Schlegeis. Mayrhofen i kolejkę Ahornbahn wiodącą ku górskim halom. W końcu zaś górską ścieżkę wzdłuż trzech kaskad wodospadu Krimml. Mocny program. Rzekłbym nie mniej ambitny niż moje kolarskie wypady.

Z przeraźliwymi stromiznami Melchboden oraz Zirmstadl poradziłem sobie lepiej niż mogłem przypuszczać. Niewątpliwie przydała mi się „mocna zaprawa” z pierwszych tygodni tego lata wypracowana na szosach Ticino, Grigioni oraz Lombardii. Każdy z przejechanych na Zillertaler Hohenstrasse podjazdów był nie lada wyzwaniem. Wspinaczką w typie „double-double” czyli o średnim nachyleniu minimum 10% na odcinku co najmniej 10 kilometrów. Mimo tego tylko raz (przy pierwszej próbie) postawiłem stopę na jezdni by dać sobie ponad minutę na zaczerpnięcie powietrza przed dalszą częścią ekstremalnej wspinaczki. Wszystkie cztery przetrwałem w całkiem dobrym stylu. Potrafiłem tu kręcić z VAM na poziomie powyżej 1050 m/h. Kilka tygodni wcześniej nie miałbym najmniejszych szans na tego typu osiągi. Obie wspinaczki pod Melchboden wymagały pokonania w pionie przeszło 1400 metrów, przy czym wersja z Zell am Ziller miała amplitudę brutto niemal 1500 metrów za sprawą terenowej sinusoidy na finałowym odcinku. Niższe podjazdy ku Zirmstadl miały przewyższenia około 1230 metrów, ale na trasie w niczym nie ustępowały swoim wynioślejszym sąsiadom. Co więcej mój „przydomowy” wariant ze startem w Aschau wręcz porażał stromizną o średniej ponad 12%. Tym samym nie może dziwić, iż każde z tych wzniesień zajęło wysokie miejsce w rankingu najtrudniejszych podjazdów z mojej kolekcji. Według strony „climbfinder” najcięższą z tej czwórki była wspinaczka na Melchboden od Zell am Ziller warta aż 1813 punktów. To obecnie premia górska nr 7 na owej liście. Notowana ciut wyżej niż tak „grube sztuki” jak Monte Zoncolan, Prato Maslino czy Monte Varagna.

Poniżej krótka lista moich premii górskich rodem z wysokogórskiej trasy Zillertaler Hochenstrasse.

Mój rozkład jazdy:

8.08 – Melchboden (from Hippach)

10.08 – Zirmstadl (from Ried im Zillertal)

12.08 – Melchboden (from Zell am Ziller)

13.08 – Zirmstadl (from Aschau im Zillertal)

Napisany w 2023b_Tirol (Zillertal) | Możliwość komentowania Tirol (Zillertal) została wyłączona

Ticino & Lombardia

Autor: admin o niedziela 29. października 2023

Po sześciu latach zdecydowałem się wrócić do Szwajcarii. Kraju bogactw wszelakich. Mającego w swej ofercie turystycznej także obfity zasób pięknych i bardzo wymagających podjazdów kolarskich. W ciągu dwóch pierwszych dekad swych górskich podróży poznałem w sumie 65 szosowych wzniesień na terenie Helweckiej Konfederacji. W tym czasie zorganizowałem sobie i kolegom trzy wycieczki poświęcone wyłącznie górom Szwajcarii. A poza tym wpadałem do niej w celach sportowych jeszcze kilkukrotnie, acz tylko na dobę lub dni kilka. Po raz pierwszy stała się ona moim celem w sierpniu 2008 roku. Pojechałem wówczas z Łukaszem Talagą obejrzeć znane z tras Tour de Suisse premie górskie w środkowej i wschodniej części tego kraju. Pośród nich m.in. Furkę, Klausen, Albulę i Fluelę. Niemniej najważniejszym punktem tej podróży był występ w „złotej wersji” rajdu Alpenbrevet na ciężkiej trasie wokół Meiringen z przejazdami przez przełęcze: Grimsel, Nufenen, San Gottardo i Susten. Na starcie tej imprezy stanął też wówczas Piotr Mrówczyński czyli mój wypróbowany druh z kilku wcześniejszych sezonów. Rok później kolejna około 10-dniowa wyprawa zawiodła mnie ku kantonom zachodnim i południowym. W towarzystwie wspomnianego już Łukasza i Andrzeja Guża zwiedzałem przez trzy dni szwajcarską Jurę, zaś następnie przez tydzień górskie okolice Doliny Rodanu. Na alpejską fazę tej podróży dołączył do nas Jarek Chojnacki. We czwórkę zdobyliśmy wówczas przełęcze: Grand Saint-Bernard, Simplon, Croix czy Forclaz oraz dotarliśmy do stacji Saas Fee, Morgins, Verbier i Crans-Montana.

W kolejnych sezonach do Szwajcarii wpadałem „jak po ogień” lub przy okazji dłuższych międzynarodowych wypraw. W ten sposób w lipcu 2010 roku zaliczyłem Monte Generoso, zaś w czerwcu 2011 podjazd do Samnaun. W sierpniu tego samego roku spędziłem tam jeszcze kilka dni na szlaku od włoskich brzegów Lago Maggiore po austriacki land Vorarlberg. Przy tej okazji zaliczyłem kolejne „górki” bywałe na trasach TdS czyli Bosco Gurin, Monte Bre i Flumserberg, a także przełęcze San Bernardino i Maloja. Trzy szwajcarskie górki pojawiły się również na szlaku naszej 14-dniowej Route des Grandes Alpes czyli „awanturniczej” wyprawy z przełomu czerwca i lipca 2013 roku, którą odbyłem wespół z Piotrem oraz Darkiem Kamińskiem, Adamem Kowalskim i Romkiem Abramczykiem. Potem w czerwcu 2017 roku obejrzałem sobie podjazd do Barrage de Emosson przy okazji zwiedzania sabaudzkich departamentów Francji. Natomiast na dłużej zawitałem do Konfederacji dwa miesiące później. Wtedy to wraz z Darkiem, Piotrem Podgórskim oraz Sławkiem Szymczakiem z naszej bazy w Haute Nendaz ruszaliśmy ku podjazdom zarówno w romańskiej jak i germańskiej części kantonu Valais-Wallis. Wyprawa ta trwała 11 dni i przyniosła mi 18 górskich odkryć. Przy tym każde ze zdobytych wówczas wzniesień miało przeszło 1000 metrów przewyższenia. A siedem z nich tzn. Croix de Coeur, Sanetsch, Lac de Moiry, Barrage de Grande Dixence, Thyon 2000, Mattmark See i Alpe Galm nawet ponad 1500 metrów amplitudy! Tym niemniej moją jak dotąd ostatnią szwajcarską premią górską była pokonana 1 września 2021 roku przełęcz Simplon. Podjechana od południowej strony czyli ze startem we włoskim miasteczku Varzo.

Pomimo owych trzech wypraw i szeregu krótszych wizyt wciąż sporo „zostało mi do zobaczenia” na szosach i ewentualnie szutrach Szwajcarii. Przed tym sezonem miałem „gotowe do użycia” jeszcze cztery foldery z pomysłami na niemal dwutygodniowe wycieczki po tym kraju. Jeden projekt obejmujący podjazdy w niemiecko-języcznym centrum tego kraju, drugi ze wzniesieniami na wschodzie tj. głównie w Gryzonii, trzeci zakładający powrót nad Rodan do kantonów Vaud i Valais-Wallis oraz czwarty celujący w ziemie „opanowane” przez język włoski czyli przede wszystkim w Ticino. Realizację owych planów postanowiłem zacząć od ostatniego z tych pomysłów. Miałem ku temu dwa ważne powody. Jeden duchowy, zaś drugi ekonomiczny. Moją ulubioną krainą górskich wycieczek była zawsze „Bella Italia”. Tymczasem przed rokiem na rowerze omijałem włoskie szosy, acz bez roweru udało mi się zwiedzić z Iwoną spory kawał Apulii (w marcu) oraz Sycylii (w październiku). Wyjazd, którego głównym celem miało być Ticino po pierwsze „pachniał” włoską kulturą, a poza tym dawał możliwości zwiedzania kolarskich gór także po włoskiej stronie granicy. Na tym jednak nie koniec. Godząc się na nieco dłuższe niż to konieczne dojazdy samochodem do podnóży szwajcarskich podjazdów można było sobie znaleźć lokum na tą część wyprawy nie w rejonie Bellinzony, lecz po włoskiej stronie Lago di Lugano. Biorąc pod uwagę horrendalnie wysokie ceny wynajmu apartamentów w Szwajcarii, co najmniej o połowę wyższe niż w krajach Unii Europejskiej, warto było to uczynić. A przy okazji nie martwić się o koszty rozmów telefonicznych czy zakupów w sklepach spożywczych.

Tak jak przed rokiem również tym razem podczas pierwszej z dwóch corocznych wypraw towarzyszył mi Piotrek Mrówczyński. Z przyczyn wcześniej wspomnianych podstawową, bo aż jedenastodniową, bazą tej wyprawy stało się włoskie miasteczko Porlezza. Leżące na północno-wschodnim krańcu jeziora Lugano, ledwie 9 kilometrów od granicy z Helwetią. Było ono naszą bramą wypadową do wszelkich wycieczek po Ticino. Przy tym pomieszkując we Włoszech nie wypadało za każdym razem ruszać w kierunku Lugano i dalej na północ ku szwajcarskim podjazdom. Owszem to one były tematem przewodnim większej części owej wycieczki. Niemniej warto było też poznać kilka ciekawych wzniesień w przygranicznych rejonach Lombardii, na terenach prowincji Como i Varese. Natomiast cztery ostatnie doby tej podróży przeznaczyliśmy głównie na kolarskie podjazdy w prowincji Sondrio. W tym celu przenieśliśmy się z Porlezzy do skądinąd położonego jeszcze bliżej szwajcarskiej granicy Tirano. W trakcie tej podróży zrobiliśmy zaś sobie przystanek w znanej mi z roku 2011 Chiavennie, skąd razem ruszyliśmy na północ. Przy czym Piotr obrał kurs na Passo della Spluga, zaś ja zboczyłem ku widzianej na Giro-2021 stacji Alpe Motta. Ostatnie dni naszej podróży były dla mnie okazją do pokonania trzech stromych wzniesień w rejonie Alta Valtellina, zaś dla mego przyjaciela szansą na zrobienie prywatnego „Medio Fondo” z dwukrotnym wjazdem na Stelvio i deserem w postaci efektownej Torri di Fraele. Na zakończenie naszych zmagań ze szwajcarskimi i włoskimi Alpami zaliczyliśmy jeszcze maratoński podjazd na Forcola di Livigno. Rozpoczynający się na włoskiej ziemi, lecz przez ponad 90% dystansu biegnący szosami Szwajcarii, ku mecie na granicy obu państw.

Niestety znów nie przygotowałem formy dostatecznie dobrej i wagi odpowiednio niskiej by jak równy z równym wspinać się z Piotrem po zaproponowanych mu górach. W pierwszych dniach moja kondycja była na tyle kiepska, że nie tylko tempo mojego kompana było za mocne, lecz i góry za ciężkie by drugie podjazdy danego dnia pokonać bez przymusowych przystanków. Musiałem zmodyfikować swój „program zwiedzania”. Dostosować go do swych aktualnych możliwości fizycznych. Tradycyjnie z biegiem dni odnalazłem swój rytm górskiej jazdy i w drugim tygodniu radziłem już sobie z podjazdami trudniejszymi niż te, na których w tygodniu pierwszym łapałem „zadyszkę”. Pogoda z reguły nam dopisywała, acz deszczowy piątek 30 czerwca dodatkowo „odchudził” moje przesadnie ambitne plany. Te zakładały pokonanie na trasach prologu, 14 etapów i być może porannego epilogu max. 30 wzniesień. Ostatecznie musiałem się zadowolić zaliczeniem 22 nowych premii górskich, z czego 13 w Szwajcarii i 9 we Włoszech. A konkretniej 10 w Ticino oraz 3 w kantonie Grigioni (po naszemu w Gryzonii). Jeśli chodzi o Lombardię to zapisałem na swym koncie 4 podjazdy z prowincji Sondrio, 3 z Como i 2 z Varese. Pośród moich 22 wzniesień w sumie 13 miało przewyższenie przeszło 1000 metrów, z czego 9 po szwajcarskiej stronie granicy. Były wśród nich prawdziwe Olbrzymy o amplitudzie ponad 1800 metrów czyli Forcola di Livigno i Lago del Naret oraz mające przeszło 1500 metrów różnicy Alpe Motta i Alpe Gesero.

Na moim szwajcarsko-włoskim szlaku znalazły się cztery góry z finałem na wysokości ponad 2000 metrów n.p.m. Najwyższą była wschodnia Nufenen czyli rozpoczęty w Airolo wjazd na Passo della Novena (2478 m. n.p.m.). Poza tym wspomniana już Forcola di Livigno, Naret i stromy Pian de Geirett. Pietro „latał” nie tylko szybciej ode mnie, ale też wyżej, no i miał większy „zasięg”. W sumie zaliczył aż dziewięć tak wysokich wjazdów, gdyż oprócz mojej czwórki wjechał też na Furkę, Sankt-Gottharda, Splugę oraz dwukrotnie na Stelvio (tak od Bormio jak i drogą szwajcarską przez Umbrailpass). Jeśli chodzi o dystanse to pięć moich podjazdów miało długość ponad 20 kilometrów. Przy czym by dotrzeć na Forcola di Livigno oraz Lago del Naret musieliśmy przejechać odpowiednio 34 i 32 kilometry. Niewiele krótsza Piotrkowa Spluga miała ciut ponad 30. A która góra była najtrudniejsza? Bazując na danych ze strony „climb finder” trzebaby stwierdzić, iż najpewniej Alpe di Gesero czyli 15 kilometrów o średniej 10% oraz bardzo długa i mająca „sztywną” końcówkę Lago del Naret. Na trzecim miejscu znalazła się bardzo stroma Passo di Guspessa. Góra o podobnym charakterze jak sąsiadujące z nią Mortirolo, wypróbowana jak dotąd tylko raz na młodzieżowym Giro. Obiektywnie należałoby się zgodzić z tymi wyliczeniami. Niemniej w praktyce najcięższe dla mnie okazały się te wczesne wzniesienia, na których z braku sił musiałem na parę chwil przystanąć w drodze do górskiej mety. Tego typu „wpadki” zanotowałem w trakcie wspinaczek pod La Forcora (via Armio) oraz Lago Ritom. Owszem były to wymagające podjazdy, ale niewątpliwie łatwiejsze od wielu późniejszych, z którymi zgrabniej się uporałem.

Poniżej przedstawiam listę premii górskich, które poznałem w czerwcu i lipcu 2023 roku na szlaku od Piano di Porlezza po Tirano.

Mój rozkład jazdy:

24.06 – Vegna (Val Cavargna)

25.06 – Alpe Pradecolo & La Forcora (via Armio)

26.06 – Passo della Novena & Lago Ritom

27.06 – Cari

28.06 – Lago del Naret

29.06 – Carena & Monte Bar

1.07 – Pian de Geirett & Passo del Lucomagno

2.07 – Cusie (Val Malvaglia) & Monti della Gana

3.07 – Bocchetta d’Orimento & Monti di Breglia

4.07 – Alpe Gesero & Prepianto

5.07 – Alpe Motta

6.07 – Passo di Guspessa

7.07 – Passo del Mortirolo & Rifugio Malghera

8.07 – Forcola di Livigno

Napisany w 2023a_Ticino & Lombardia | Możliwość komentowania Ticino & Lombardia została wyłączona

El Yelmo

Autor: admin o niedziela 24. września 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Cortijos Nuevos

Wysokość: 1798 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1041 metrów

Długość: 15 kilometrów

Średnie nachylenie: 6,9 %

Maksymalne nachylenie: 15 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Trzecia niedziela pod hiszpańskim niebem była dniem przeznaczonym zarówno na pożegnanie z górami Andaluzji jak i pokonanie pierwszej etapu strasznie długiej drogi powrotnej z Granady przez Gorzów do Trójmiasta. W poszukiwaniu górskich przygód zabrnęliśmy na kraniec Europy i teraz by wrócić do domu musieliśmy przejechać przeszło 3400 kilometrów. To oznaczało niemal półtorej doby samej jazdy. Na taki wyczyn nie chcieliśmy się jednak porywać. Jeszcze w fazie przygotowań do tej wyprawy zaproponowałem kolegom pokonanie tego mega-dystansu na raty w trzech dziennych odcinkach. Pierwszy o połowę krótszy od pozostałych miał nam umożliwić zaliczenie ostatniego podjazdu z mojej listy. Umiejscowionego na północno-wschodnim krańcu Al-Andalus. Tego dnia mieliśmy pokonać autem „tylko” 660 kilometrów i tym samym spędzić w aucie około siedem godzin. Poniedziałek i wtorek od świtu do zmierzchu (a nawet w dłuższym wymiarze) miały nam zlecieć już tylko na długiej jeździe samochodem. W tych dniach czekały nas już transfery po około 1400 kilometrów czyli dwa razy po 14-15 godzin w trasie przedzielone krótkim noclegiem w Weisweil na zachodnich kresach Niemiec. Do roli pożegnalnej premii górskiej z uwagi na swe usytuowanie znakomicie nadawała się El Yelmo. Góra położona w paśmie Sierra de Segura należącym do północnego pasa Gór Betyckich czyli Cordillera Prebetica. Gdy przed laty wypatrzyłem to wzniesienie na znakomitej stronie „www.altimetrias.net” to uznałem, że warto będzie je zobaczyć jeśli tylko dane mi będzie kiedyś dotrzeć do południowej Hiszpanii. Powody były co najmniej dwa. Z jej profilu wynikało, iż ma ona przeszło tysiąc metrów przewyższenia. Do tego jeszcze ładnie prezentowała się na dostępnych w necie zdjęciach.

Góra ta ma wysokość 1809 metrów n.p.m., co oznaczało, że wjedziemy niemal na jej wierzchołek. Trzeba było dotrzeć do miejsca, gdzie znajduje się poligon dla paralotniarzy z dwoma miejscami startowymi przeznaczonymi dla amatorów tego ekstremalnego sportu. Kolarska wspinaczka zaczyna się w Cortijos Nuevos czyli na ulicach największej miejscowości w gminie Segura de la Serra. W niedzielny poranek spakowaliśmy cały nasz dobytek do Xceed’a, po czym około wpół do dziesiątej wyjechaliśmy z Granady. Na dojeździe w rejon El Yelmo musieliśmy pokonać dystans 217 kilometrów jadąc szlakiem przez Jaen i Ubedę. Trasa wiodła głównie autostradami (A-44, A-316 i A-32). Jedynie na ostatnich kilometrach wjechaliśmy na węższą i bardziej urokliwą, ale zarazem wolniejszą drogę A-6301. Wszystko to dało się przejechać w około dwie i pół godziny. Tym samym około południa byliśmy już na miejscu, ale nie od razu wskoczyliśmy na rowery. Nieco rozleniwieni podróżą najpierw wpadliśmy na kawę do baru w centrum Cortijos Nuevos. Dopiero po tej przyjemności podjechaliśmy na wschodni kraniec wioski by przygotować się do naszej ostatniej wspinaczki. El Yelmo nie jest górą znaną Vuelcie. Zresztą wyścig Dookoła Hiszpanii bardzo rzadko zagląda w te strony. Przez Sierra de Segura jechał ostatnio w sezonie 2007 na etapie czternastym z Puerto Lumbreras do Villacarrillo, kiedy to lotną premię wyznaczono w pobliskim Hornos. Pasmo Segura do spółki z sąsiednimi górami wchodzi w skład Parque Natural Cazorla, Segura i Las Villas mającego powierzchnię blisko 2100 km2 obejmującą ziemie należące do aż 23 gmin oraz 3 hiszpańskich powiatów, odnotowanych w jego długiej nazwie.

Jest to największy chroniony przyrodniczo obszar w całej Hiszpanii. Górskie tereny tego parku słynną z formacji krasowych wapienia dolomitowego, stąd spotkać tu można głębokie kaniony. Najwyższym szczytem jest tu Cerro las Empanadas (2017 m. n.p.m.), zaś w ramach pasma Segura to miano należy to Las Banderillas (1993 m. n.p.m.). Na obszarze tego parku swe źródła ma Gwadalkiwir. Największa rzeka południowej Hiszpanii o długości 657 kilometrów. Płynąca przez Cordobę i Sewillę ku ujściu do Oceanu Atlantyckiego w Zatoce Kadyksu. Warto dodać, iż o ile pasmo Segura VaE odwiedzała jedynie przejazdem to w pobliskim Sierra de Cazorla niebawem będzie finiszować już po raz drugi. Górzysty etap szósty z roku 2015 przyniósł zwycięstwo oraz koszulkę lidera wiecznie uśmiechniętemu Kolumbijczykowi Estebanowi Chavesowi. W sezonie 2024 etap ósmy zakończy się w miejscowości Cazorla. Na spotkanie z El Yelmo ruszyliśmy kwadrans przed trzynastą. Było ciepło, ale jeszcze nie upalnie. Na starcie 25 stopni, zaś na podjeździe max. 30. Ponieważ startowaliśmy z miejscówki na wylocie z Cortijos Nuevos nasz podjazd miał równo 15 kilometrów. Zresztą odcinek, który sobie darowaliśmy jak i pierwszy kilometr po naszym starcie ciężko byłoby nazwać wspinaczką. Ta zrazu delikatna zaczęła się na drugim kilometrze czyli na dojeździe do wioski El Ojuelo. Podobnie jak na wspinaczce pod La Alfaguara początkowo jechaliśmy przez tereny rolnicze zdominowane przez uprawę oliwek. Krajobraz ten skończył się dopiero w połowie czwartego kilometra, gdy dotarliśmy do drugiej i zarazem ostatniej wioski na tym szlaku czyli El Robledo. Dojazd do niej był już całkiem solidny. Rafał nie miał dobrego dnia, więc już na trzecim kilometrze został w tyle.

Pod koniec czwartego kilometra wjechaliśmy do lasu. Droga stała się kręta i przede wszystkim od wjazdu do El Robledo przez cztery kolejne kilometry trzymała na stałym poziomie powyżej 8%. Stromizna miejscami osiągała dwucyfrowe wartości. Najtrudniej czyli na poziomie 13-14% miało być na odcinku kilkuset metrów poprzedzających Mirador El Robledo (5,3 km). Przetrzymałem ten odcinek korzystając z tego, iż Adrian postanowił przejechać tą górę umiarkowanym jak na jego możliwości tempem. Dalej wciąż trzeba było solidnie pracować by zasłużyć sobie na towarzystwo mocniejszego kolegi. Dopiero na dziewiątym i dziesiątym kilometrze zrobiło się luźniej. Jazda w sumie przyjemna. Pogoda bardzo dobra. Wąska dróżka w gęstym lesie. Okolice ładna i spokojna. Ruch samochodowy prawie żaden. Ogólnie sielankowa atmosfera. Na przełomie jedenastego i dwunastego kilometra ścianka z nachyleniem do 12% przerwała relaks. Poprzedzała wjazd na przełęcz Alto de El Campillo (1507 m. n.p.m.). W tym miejscu po przejechaniu 11,2 kilometra należało zjechać z dotychczasowej drogi. Trzeba było skręcić ostro w lewo, nieomal zawrócić, by wbić się na węższy trakt wiodący ku antenom na szczycie góry. Do ostatniej premii górskiej zostało nam stąd 3,6 kilometra. Pierwszy kilometr łatwy. Początkowe trzysta metrów wiodące nawet lekko w dół. Niemniej finałowy odcinek o długości 2,6 kilometra już bardzo wymagający, bo o średniej aż 9,8%. Poza tym im bliżej szczytu tym sztywniej. Tak na przedostatnim jak i ostatnim kilometrze nie brakowało „chwilówek” o wartości 15%. Na ostatnim kilometrze kilka wiraży i otoczenie szosy już bardziej skaliste niż zielone. Pięliśmy się śmiało do góry ponad wszystko co mieliśmy tu w zasięgu naszego wzroku. Cisnąłem wiedząc, że to już ostatni taki wysiłek na tej wyprawie.

Finisz pomiędzy masztami, zaś meta między skałami. Za linią górskiej premii rozległy widok na zachód, hen po horyzont. Na pokonanie całego podjazdu potrzebowaliśmy z Adrianem przeszło 70 minut, choć Adek pewnie mógłby z tego urwać kilka. Na Rafała przyszło nam nieco dłużej poczekać. Jakieś 14 minut. Gdy odpadł cieszył się już samą jazdą, a nie tempem czyli przeszedł w swój tryb „reco”. Według stravy ostatnie 12,75 kilometra czyli segment od centrum El Ojuelo pokonaliśmy w 1h 03:25 (avs. 12,1 km/h). Natomiast Rafa przejechał go w czasie 1h 17:17 (avs. 9,9 km/h). Na szczycie spędziliśmy blisko 20 minut. Zanim zaczęliśmy pierwszy mini-zjazd do miejscówki pod drewnianą tablicą Adriano strzelił Rafałowi fotkę u kresu drogi. Ten obrazek znakomicie nadał się na ostatnie zdjęcie w albumie z tej wspaniałej podróży. Spokojny zjazd był już czystą przyjemnością. Ostatnie kilometry naszej wielkiej Vuelty, w trakcie której udało się nam pokonać 28 solidnych wzniesień. Mój śmiały plan został zrealizowany niemal w 100%. Trudno było liczyć na coś więcej. Do samochodu dotarłem kwadrans po piętnastej. Ostatni hiszpański nocleg zaplanowałem w oddalonej o jakieś 440 kilometrów Oropesie. Kurorcie nad Morzem Śródziemnym w walenckiej prowincji Castellon. Po wyjechaniu z bocznych dróg zrazu trzeba było wziąć kurs na Albacete, zaś następnie na Walencję. Parę godzin spędziliśmy w rozsławionej przez Cervantesa krainie La Mancha. Do bazy noclegowej dotarliśmy już po zmroku, ale na szczęście przed zamknięciem osiedlowego sklepu spożywczego. Sportową część tej wyprawy mogliśmy uznać za zakończoną, choć do domu wciąż było daleko. W poniedziałek przejechaliśmy Katalonię i Francję. We wtorek przemierzyliśmy Niemcy i pół Polski by wczesnym wieczorem zameldować się w Sopocie i Gdańsku. W planach na lata 2025 i 2027 mam jeszcze dwa hiszpańskie projekty. Idealnie byłoby je zrealizować w tym samym towarzystwie. Czy będzie to możliwe, czas pokaże. Tymczasem warto rzec: Gracias Amigos!

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9911529422

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9911529422

EL YELMO by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/9911562381

EL YELMO by RAFA

https://www.strava.com/activities/9911458312

ZDJĘCIA

El-Yelmo_01

FILM

Napisany w 2023c_Andalucia & Este | Możliwość komentowania El Yelmo została wyłączona

Pico Veleta

Autor: admin o sobota 23. września 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Cenes de la Vega

Wysokość: 3375 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 2631 metrów

Długość: 42,5 kilometra

Średnie nachylenie: 6,2 %

Maksymalne nachylenie: 13 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Czternasty etap naszej wyprawy wypada uznać za królewski, choć obiektywnie był on łatwiejszy od jedenastego, na którym zmęczyliśmy Capileirę i Sierra de Lujar. W sobotę cel mieliśmy tylko jeden, ale za to jaki! Była nim góra jedyna w swoim rodzaju. Na tą wspinaczkę czekałem od lat. W trakcie dwóch dekad kręcenia po górskich szosach Europy zaliczyłem 9 z 10 najwyższych szosowych podjazdów naszego kontynentu. To znaczy niemal wszystkie przekraczające poziom 2600 metrów n.p.m. Poza tym jednym. Zdecydowanie najwyższym i największym zarazem. Swoje podboje zacząłem z przytupem, gdy na pierwszej wyprawie z lipca 2003 roku Krzysiek z Wojtkiem „rzucili” mnie na: Kaunertaler Gletscher oraz Passo dello Stelvio. W kolejnych latach już zgodnie z własnymi planami wjechałem na: Cime de la Bonette, Col du Galibier i Col de l’Iseran (2005), Passo di Gavia (2006), Colle dell’Agnello (2008), Rettenbachferner (2011) oraz Colle del Nivolet (2015). Od ośmiu lat do kompletu brakowało mi jedynie wzniesienia, które śmiało nazwać można dachem kolarskiej Europy. Prawdziwej perły w koronie. Jednak z polskiego punktu widzenia ukrytej na krańcu Starego Kontynentu i tym samym pod względem logistycznym trudno dostępnej. Niemniej we właściwym towarzystwie można realizować nawet najśmielsze plany. Wespół z Adrianem i Rafałem mogłem się wybrać w najdłuższą ze swych lądowych podróży. Ta zaś stwarzała okazję, którą po prostu musiałem wykorzystać. Opowieść o Pico Velecie będzie najdłuższym z moich zimowych tekstów. Poprzedzę ją słowniczkiem pojęć geograficznych jakie będą się w niej pojawiać. A zatem „jedziemy” hasło po haśle, z góry na dół.

Pico Veleta – góra mierząca 3396 metrów n.p.m. Druga pod względem wysokości w Górach Betyckich i zarazem trzecia w kontynentalnej części Hiszpanii. Carretera Antigua al Veleta – droga na szczyt zaprojektowana przez inżyniera Juana Jose Santa Cruza. Otwarta 15 września 1935 roku, lecz w pełni wyasfaltowana w połowie lat sześćdziesiątych. Obecnie w znośnym stanie do wysokości około 3240 metrów n.p.m. Powyżej raczej gruntówka z domieszką kamieni. Od roku 1989 zamknięta dla ruchu publicznego. Aktualnie używana przez pracowników stacji narciarskiej i obserwatorium astronomicznego, strażników parkowych, rowerzystów oraz pieszych. Ponadto w sezonie letnim kursuje na niej mikrobus do przystanku przy Posiciones del Veleta na 3100 metrów n.p.m. Observatorio IRAM – 30-metrowy radioteleskop obsługiwany przez Instituto de Radioastronomia Milimetrica. Historia tego ośrodka sięga roku 1874. Znajduje się on na wysokości 2850 metrów n.p.m., nieco na zachód od drogi wiodącej na szczyt góry. La Estación de Esquí y Montaña de Sierra Nevada – stacja narciarska na północno-zachodnim zboczu Velety. Najdalej na południe wysunięty ośrodek sportów zimowych w kontynentalnej Europie i zarazem najwyżej położony jeśli chodzi o Hiszpanię. Zajmuje powierzchnię 31 km2 na wysokościach od 2100 do 3300 metrów n.p.m. Posiada 115 tras zjazdowych o łącznej długości 103 kilometrów obsługiwanych przez 24 wyciągi, w tym dwie kolejki gondolowe łączące Pradollano z Borreguilles (2675 m. n.p.m.). Sezon zimowy trwa tu od końca listopada do początku maja. Przeprowadzono w niej Mistrzostwa świata w narciarstwie alpejskim (rok 1996) oraz w narciarstwie dowolnym i snowboardzie (2017). Poza tym w sezonie 2015 gościła ona uczestników Zimowej Uniwersjady.

Hoya de la Mora – okolica, w której kończy się publiczna droga A-395. Szlaban na wysokości 2526 metrów n.p.m. To jak dotychczas dach wyścigu Vuelta a Espana, który ośmiokrotnie finiszował tu na wysokości około 2510 metrów n.p.m. Oprócz parkingów i baru znajdziemy tam hostel uniwersytecki, wysokogórskie koszary (Refugio Militar Capitan Cobo) oraz ogród botaniczny. Parque nacional y natural de Sierra Nevada – park narodowy utworzony w styczniu 1999 roku na bazie powstałego dziesięć lat wcześniej parku naturalnego. Ma powierzchnię 862 km2 zahaczającą o teren aż 44 gmin z prowincji Granada i Almeria. Jest największym lądowym obszarem tego typu w Hiszpanii. W jego granicach mamy ponad 20 szczytów o wysokości ponad 3000 metrów n.p.m. Pradollano – główna część stacji Sierra Nevada. Jej centrum hotelowo-usługowe, którego budowę rozpoczęto w 1964 roku z inspiracji Rady Miasta Granada. Niemal w całości znajduje się na wysokości co najmniej 2100 metrów n.p.m. Jest więc najwyższym stale zamieszkanym osiedlem w Hiszpanii. Ma niespełna trzystu własnych mieszkańców, lecz swym gościom oferuje aż 4500 łóżek hotelowych. Jego pierwsze budynki powstały wokół Plaza Pradollano, skąd rosło ono niemal wyłącznie do góry. Obecnie sięga 2380 metrów n.p.m. Sześćdziesiąt metrów niżej znajduje się C.A.R. czyli miejscowe Centro de Alto Rendimento (Centrum Sportów Wyczynowych). El Dornajo – centrum turystyczne na wysokości 1660 metrów n.p.m u styku dróg A-395 oraz A-4025. Ta druga skraca dojazd na pośrednią przełęcz Collado de las Sabinas o przeszło trzy kilometry (7,5 km względem 10,7 km). Cenes de la Vega – miasteczko przy drodze GR-420a, na prawym brzegu Rio Genil. Jego historia sięga II połowy XVI wieku. Dziś ma przeszło 8200 mieszkańców. To był nasz punkt startu do tej niezapomnianej przygody.

Stacja narciarska Sierra Nevada już 14-krotnie była gospodarzem etapowej mety na wyścigu Dookoła Hiszpanii. Zakończyło się w niej dwanaście górskich odcinków ze startu wspólnego oraz dwie około 30-kilometrowe czasówki rozpoczynane na ulicach Granady. Organizatorzy Vuelta a Espana osiem razy wysłali kolarzy do Hoya de la Mora na wysokość ponad 2500 metrów n.p.m. Dwukrotnie zarządzili koniec ścigania w górnym Pradollano na poziomie przeszło 2300 metrów n.p.m. oraz czterokrotnie wyznaczali linię mety w najstarszej części owego osiedla czyli 2100 metrów n.p.m. Tu zakończyły się oba „etapy prawdy”. W dziejach hiszpańskiego touru jest tylko jedna górska meta, z której korzystano częściej. Mam na myśli słynny podjazd w regionie Asturia prowadzący do Lagos de Covadonga. Ta wspinaczka w paśmie Picos de Europa pojawiła się w programie Vuelty już 22 razy począwszy od roku 1983. Historia związku Sierra Nevady z Vueltą jest nawet dłuższa, choć nie aż tak bogata. Została szczegółowo opisana na stronie www.39x28altimetrias.com, którym to artykułem się częściowo posłużę. Zaczęła się w sezonie 1979, gdy metę trzeciego etapu wyznaczono w Pradollano na wysokości 2100 metrów n.p.m. Wygrał wtedy Hiszpan Felipe Yanez, który o 11 sekund wyprzedził Holendra Joop’a Zoetemelkia (późniejszego triumfatora owej edycji) oraz o 29 sekund swego rodaka Manuelem Esparzę. W 1981 roku w tym samym miejscu zakończyła się górska czasówka o długości 30,5 kilometra. Tym razem był to etap 8b. Wygrał go Włoch Giovanni Battaglin z przewagą 43 sekund nad Hiszpanem Pedro Munozem i 53 nad Duńczykiem Jorgenem Marcussenem. Zwycięzca został nowym liderem tej Vuelty, po czym dowiózł koszulkę lidera do mety w Madrycie. Co więcej trzy dni po zakończeniu wówczas wiosennej Vuelty stanął na starcie Giro d’Italia i wygrał również ten Wielki Tour!

W roku 1986 uczestnicy Vuelty po raz pierwszy wspinali się aż do Hoya de la Mora. Na siedemnastym odcinku tej imprezy przypomniał się bohater sprzed siedmiu lat czyli Felipe Yanez de la Torre. Tym razem triumfował z przewagą 10 sekund nad Kolumbijczykiem Patrocinio Jimenezem. Na trzecim miejscu finiszował kolejny kolarz z dalekich Andów czyli Fabio Parra, który do zwycięzcy stracił już 1:09. Góra choć wielka nic nie zmieniła w pojedynku Hiszpana Alvaro Pino ze Szkotem Robertem Millarem o generalne zwycięstwo. Lider i wicelider dojechali na metę razem ze stratą 2:36 do Yaneza, który do dziś pozostaje jedynym zawodnikiem z dwoma wygranymi etapami VaE w tej stacji. W sezonie 1990 Sierra Nevada zaprezentowała się w pierwszym tygodniu Vuelty. Piąty etap tej edycji z finałem w Hoya de la Mora wygrał Francuz Patrice Esnault. Ponownie drugie i trzecie miejsce zajęli Kolumbijczycy. Tym razem byli to: Martin Farfan i Carlos Jaramillo, którzy do zwycięzcy stracili odpowiednio: 2:04 i 3:06. Na prowadzeniu utrzymał się Wiktor Klimow, kolarz urodzony na Krymie i reprezentujący ZSRR. Niestety pozycję wicelidera stracił tego dnia nasz Marek Kulas. W 1994 roku ścigano się tu na szóstym etapie. Ponownie do mety w Hoya de la Mora, acz nieco innym szlakiem, gdyż pod koniec wspinaczki zafundowano kolarzom przejazd ulicami Pradollano. Na tym wyścigu nie było mocnych na Tony Romingera. Szwajcar prowadził w tej imprezie od startu do mety. Tu wygrał drugi ze swych sześciu etapów. Wyprzedził o 54 sekundy Hiszpana Laudelino Cubino oraz Baska Mikela Zarrabeitię.

W sezonie 1995 Vuelta a Espana została przeniesiona na wrzesień. Jej dwunasty etap liczył aż 238 kilometrów, zaś metę wytyczono w Pradollano CARD na wysokości 2320 metrów n.p.m. Triumfował tam Bert Dietz, za wyraźnym przyzwoleniem lidera Laurenta Jalaberta. Francuz dominował w tym wyścigu. Wygrał nie tylko generalkę, ale też klasyfikację punktową i górską, a po drodze pięć odcinków jubileuszowej, bo 50. Vuelty. Mógł ich zgarnąć sześć, ale tu na ostatnich metrach zdobył się na piękny gest. Po tym jak tuż przed metą dopadł uciekającego od wielu kilometrów Niemca, zwolnił i podarował mu zwycięstwo z szacunku dla jego śmiałej akcji. Trzeci ze stratą 2 sekund do obydwu finiszował wicelider Bask Abraham Olano. W roku 1997 na etapie siódmym przetestowano wariant z sezonu 1994 czyli wspinaczka wiodła generalnie po A-395, ale pod koniec był przejazd ulicami Pradollano. Do sukcesu Esnault nawiązał Yvon Ledanois. Francuz wygrał w Hoya de la Mora z przewagą 42 sekund nad grupką asów, którą tworzyli: Szwajcarzy Laurent Dufaux i Alex Zulle oraz Hiszpanie Jose-Maria Jimenez i Fernando Escartin. Dufaux został tu liderem, po tym jak wiele minut stracił liderujący po sześciu odcinkach Jalabert. Ósma wizyta Vuelty w Sierra Nevada miała miejsce już XXI wieku. Jak to często bywało złożono ją w pierwszym tygodniu wyścigu. W 2002 roku był to piąty etap. Wspinaczka ta sama co w latach 1994 i 1997. Rządzili dobrzy górale, ale z drugiego szeregu. Wygrał Włoch Guido Trentin z przewagą 8 sekund nad Hiszpanem Felixem Garcią-Casasem oraz 10 nad Baskami Haimarem Zubeldią oraz wspomnianym już Zarrabeitią. Ten ostatni na jeden dzień stał się liderem wyścigu.

W owym czasie Vuelta przyjeżdżała do Sierra Nevady rok po roku. W sezonie 2003 zakończył się tu szesnasty etap. W Hoya de la Mora wygrał Kolumbijczyk Felix Rafael Cardenas. Na kolejnych miejscach finiszowali trzej Hiszpanie. Juan Miguel Mercado stracił do triumfatora 5, zaś Oscar Sevilla i Alejandro Valverde 18 sekund. Zwycięzca owej edycji Roberto Heras przyjechał dopiero dziewiąty, ale odrobił 53 sekundy do liderującego w tym wyścigu przez ponad dwa tygodnie Baska Isidro Nozala. W roku 2004 na trasie 29,6 km z Granady do Pradollano odbyła się druga ze wspomnianych przeze mnie czasówek. Etap piętnasty kończył się na wysokości 2100 metrów n.p.m. czyli podobnie jak „etap prawdy” z roku 1981. Tym razem jednak kolarze dopiero od pewnego momentu jechali szosą A-395. Przed półmetkiem musieli się bowiem zmierzyć ze stromą Collado del Muerto. Tego dnia najlepszy był Hiszpan Santiago Perez, który zdecydowanie wyprzedził swych dwóch znakomitych rodaków. Valverde stracił do niego 1:07, zaś Heras 1:51. Ten ostatni wygrał wówczas swoją trzecią Vueltę. O ile rok wcześniej cierpliwie odrabiał wczesne straty do Nozala, to przy tej okazji musiał bronić swej przewagi przed niesamowicie mocnym w drugiej połowie wyścigu Perezem. Na kolejne spotkanie ze Sierra Nevadą Vuelta czekała do roku 2009. Finałowa wspinaczka trzynastego etapu zaczynała się podjazdem na Collado del Muerto, potem wpadała na „górską autostradę” A-395, dalej był odcinek z El Dornajo na Collado de las Sabinas drogą A-4025, zaś meta znajdowała się w Pradollano na wysokości 2380 metrów n.p.m. Po długiej ucieczce wygrał Francuz David Moncoutie, który o 52 sekund wyprzedził Ezequiela Mosquerę oraz o 1:16 Valverde. „Balaverde” tego dnia umocnił się na prowadzeniu i ostatecznie wygrał swój jedyny Wielki Tour w przebogatej karierze.

W sezonie 2011 Sierra Nevada pojawiła się na Vuelcie już na czwartym etapie. Być może dlatego finisz wyznaczono na wysokości tylko 2126 metrów n.p.m. czyli w dolnym Pradollano. Wspinano się jedynie drogą A-395. Na finiszu Hiszpan Daniel Moreno zdecydowanie pokonał Duńczyka Chrisa-Ankera Sorensena. Blisko 30-osobowy peletonik zjawił się na mecie 11 sekund po zwycięzcy. Sprint z tej grupy wygrał Irlandczyk Daniel Martin przed Katalończykiem Joaquinem Rodriguezem i naszym Przemysławem Niemcem. Nowym liderem został tu Francuz Sylvain Chavanel. W 2017 roku finałową wspinaczkę poprzedził ciężki podjazd na Alto de Hazallanas, znany Vuelcie już z edycji 2013. Do mety w Hoya de la Mora jechano przez Collado del Muerto i następnie głównym szlakiem czyli po A-395. Triumfował Kolumbijczyk Miguel Angel Lopez, który tym samym powetował sobie nieskuteczną pogoń za Rafałem Majką dzień wcześniej na Panderze. „Superman” wygrał piętnasty etap z przewagą 36 sekund nad Tatarem Ilnurem Zakarinem oraz 45 nad Holendrem Wilco Keldermanem. Za ich plecami w pojedynku na szczycie Chris Froome okazał się o 3 sekundy szybszy od Vincenzo Nibalego. Przy ostatniej okazji czyli w 2022 roku w roli przystawki wystąpiła Collado del Muerto. Natomiast finałowa wspinaczka zaczęła się od podjazdu na Hazallanas, potem był odcinek do „Sabinek” na drodze A-4025 i przejazd przez Pradollano, a na koniec meta w Hoya de la Mora. Wygrał Holender Thymen Arensman z przewagą 1:23 nad Hiszpanem Enrikiem Masem i 1:25 nad wspomnianym już Lopezem. Mas odrobił tego dnia 27 sekund do Słoweńca Primoza Roglica oraz 42 do liderującego Belga Remco Evenepoela.

Przed wyścigiem z roku 2022 bardzo poważnie rozważano umiejscowienie mety piętnastego etapu nie w Hoya de la Mora, lecz przeszło trzysta metrów wyżej przy Obserwatorium IRAM. Dzięki mecie na wysokości aż 2850 metrów n.p.m. Vuelta ustanowiłaby swoisty rekord Europy w kategorii najwyżej ulokowany finisz imprezy szosowej. Obecnie należy on do wyścigu Dookoła Szwajcarii, odkąd uczestnicy Tour de Suisse w sezonie 2017 wjechali na tyrolski lodowiec Tiefenbachferner. Pomysł na podniesienie dachu Vuelty miał poparcie władz regionalnych (Junta de Andalucia), a nawet przyzwolenie zarządu Parku Narodowego. Oczywiście protestowali w tej sprawie ekolodzy. Ostatecznie przeważyło zdanie Rady Uczestnictwa przy Parque Nacional de Sierra Nevada. Ten organ stosunkiem głosów 22 do 31 odrzucił projekt zmian w regulaminie użytkowania i zarządzania parkiem, które miały umożliwić wjazd VaE na jego teren. Formalnie wynik tego głosowania nie był wiążący dla decydentów wyższego szczebla niemniej de facto postawił szlaban nadziejom organizatorów jak i kibiców. Zaniechanie to wydaje się być decyzją nieco na wyrost zważywszy na fakt, iż aby dojechać do Obserwatorium Vuelta tylko na 900 metrów musiałaby wjechać w granice parku. Trzeba bowiem wiedzieć, iż nawet wyższe partie drogi wiodącej na Pico Veleta jedynie w niewielkim stopniu biegną przez teren chroniony. Poza tym wyścig wpadałby tam przecież raz na kilka lat lub też raz na dekadę. Tymczasem co roku pod sam szczyt podjeżdża ponoć 30 tysięcy rowerzystów. Poza tym w lipcu szlak ten przemierzają uczestnicy kolarskiej imprezy masowej Subida al Veleta, docierając na wysokość 3100 metrów n.p.m.

Pełen podjazd pod Pico Veleta biegnący przez pierwsze 30 kilometrów z hakiem drogą A-395 ma długość 42,5 kilometra i przewyższenie około 2630 metrów. Licząc nie do szczytu góry, lecz do końca dróżki, która pod koniec 41-wszego kilometra przestaje przypominać szosę. Można go podzielić na trzy zasadnicze segmenty. Pierwszy to odcinek 15,3 kilometra o średnim nachyleniu 6% między Cenes de la Vega (745 m. n.p.m.) i rozdrożem przy El Dornajo (1660 m. n.p.m.). Według „cyclingcols” najtrudniejszy na nim jest drugi kilometr trzymający na poziomie 8%. Kolejny minimalnie dłuższy sektor to ten, na którym główna droga ociera się o Pradollano, następnie przechodzi przez Collado de las Sabinas, po czym dociera do Hoya de la Mora (2507 m. n.p.m.). Liczy on sobie 15,5 kilometra i ma przeciętne nachylenie 5,5%. Jego najtrudniejszy kilometr (nr 28) ma średnio 7,3%. Najcięższa jest końcówka i to nie tylko z uwagi na zrozumiałe zmęczenie wcześniejszą wspinaczką. Na trzecim segmencie droga jest bardziej stroma i przy tym wyraźnie słabszej jakości niż na szosie A-395. Pozostaje na niej do przejechania 11,7 kilometra o średniej 7,5%. Niemal wszystkie kilometrowe odcinki mają tu nachylenie w przedziale od 6,8 do 7,8%. Niemniej ostatni jest ostrzejszy. Nie dość, że wiedzie już po kamienistym dukcie to razi stromizną 8,9%. Ogólnie czekała nas najwyższa i największa wspinaczka jaką można wykonać na rowerach w granicach Europy. Choć niekoniecznie najdłuższa czy najtrudniejsza w mojej kolekcji. Wybraliśmy szlak klasyczny. Można sobie wytyczyć trudniejsze. Przede wszystkim wtedy gdy całą wspinaczkę zacznie się w Monachil lub Pinos Genil (Guejar Sierra). Wówczas przed półmetkiem trzeba bowiem pokonać stromą Collado del Muerto lub jeszcze trudniejsze Alto de Hazallanas.

Z naszej bazy w Granadzie na start w Cenes de la Vega mieliśmy blisko. Trzeba było dojechać samochodem raptem 15 kilometrów. Dlatego ruszyliśmy z domu około dziesiątej. Przyjechawszy do tego miasteczka rozglądaliśmy się za dogodnym miejscem na wyładunek przy głównej ulicy czyli Avenida de Sierra Nevada. Ostatecznie znaleźliśmy je nieco niżej przy Avenida de la Constitucion i tam przyszykowaliśmy się do jazdy. Wystartowaliśmy po wpół do jedenastej. Dzień słoneczny. Niemniej na starcie temperatura jeszcze umiarkowana czyli 19 stopni. Najpierw dojechaliśmy do końca drogi GR-420a, gdzie skręciliśmy w prawo by przejechać na lewy brzeg Rio Genil. Będąc już na południe od rzeki wjechaliśmy na drogę A-395. Można było zacząć wspinaczkę. Bardzo krótko jechaliśmy w trójkę. Na drugim kilometrze Adriano zaczął nam powoli odjeżdżać. Nie jechał jakoś szczególnie szybko, ale z respektu przed wielką górą wolałem trzymać swoje średnie tempo by sił starczyło mi na około trzy godziny. Zrobiło się w życiu kilka „górek” przeszło dwugodzinnych, ale takiego górskiego maratonu jeszcze nie przerabiałem. Rafał, choć lubi czasem od startu poszaleć, tym razem też był ostrożny i zadowolił się śledzeniem mojego koła. Droga szeroka, nachylenie na ogół umiarkowane. Co ważne ruch samochodowy zdawkowy. Ucieszyłem się, gdyż obawiałem się warunków drogowych podobnych do tych ze szlaku z Ax-les-Thermes na Port d’Envalira. Na szczęście okazało się, że poza sezonem zimowym nawet w weekend tutejsza „górska autostrada” nie jest oblegana przez turystów zmotoryzowanych. W połowie czwartego kilometra, tuż przed pierwszym z trzech wypłaszczeń, minęliśmy brązową tabliczkę z napisem „Altitud 1000 m”. Kolejne informacje tego typu pojawiają się przy tej drodze co 250 metrów w pionie.

Szlak biegł wyraźnie na wschód, ale nie zawsze długimi prostymi odcinkami. Droga niekiedy meandrowała. W połowie piątego kilometra nieopodal pola biwakowego Fuente del Lobo połączyła się z szosą A-4026 dochodzącą od strony miasteczka Pinos Genil. Jakieś dwa kilometry dalej zaczęła skręcać na południe by ominąć Embalse de Canales. W połowie dziewiątego kilometra znów skierowała się wyraźniej na wschód, by na jedenastym minąć boczną Carretera de El Purche schodzącą z Collado del Muerto. Na czternastym kilometrze zrobiło się na jakiś czas luźniej, ale potem wszystko wróciło do około 6-procentowej normy. Na początku szesnastego kilometra, po nieco ponad godzinie wspinaczki minęliśmy El Dornajo. W tym miejscu traciliśmy do Adriana blisko dwie i pół minuty. Adek dotarł do rozdroża w 59:24. Nam zajęło to 1h 01:50 (avs. 14,7 km/h). Droga wyraźniej niż za pierwszym razem odbiła na południe i po 17 kilometrach wpadła na teren gminy Monachil, gdzie miała pozostać już do samej mety. W połowie dziewiętnastego kilometra znów zawinęła się na wschód. Dyktowałem tempo w naszej grupce i czułem coraz cięższy oddech Rafała za swymi plecami. Niemniej znając ambicje i upór kolegi wiedziałem, że łatwo nie odpuści. Na 22 kilometrze minęliśmy tablicę „Altitud 2000”. Niebawem po raz pierwszy dało się dostrzec w oddali szczyt Velety. Przejechawszy 23 kilometry byliśmy już u wrót Pradollano. Droga A-395 w tym miejscu zatacza szeroki łuk w lewo, biorąc kurs na Collado de las Sabinas. Natomiast do dolnej części stacji narciarskiej biegnie stąd boczna aleja A-395R1. Na tej wysokości traciliśmy już do Adriana przeszło 5 minut. Nasz lider dojechał do tego zakrętu w czasie 1h 28:36, zaś my potrzebowaliśmy na to 1h 33:44 przy średniej wciąż 14,7 km/h.

Na 2,5-kilometrowym dojeździe do Collado de las Sabinas można było nieco odpocząć. Zarządziłem strefę bufetu. Czas było w końcu coś przegryźć, a nie tylko popijać z bidonów. Przed półmetkiem tego odcinka minęliśmy drogę A-395R2 prowadzącą do górnej części Pradollano i wykorzystaną na Vueltach z lat 2009 i 2022. Biorąc wiraż powyżej „Sabinki” znaleźliśmy się wyżej niż w jakimkolwiek dniu tej wyprawy. Tymczasem do mety wciąż brakowało nam 16,5 kilometra dystansu oraz 1200 metrów wysokości! Ostatnie 5 kilometrów przed Hoya de la Mora było naprawdę solidnym fragmentem wspinaczki. Tu normą było nachylenie na poziomie 7%, a nie 5 czy 6% jak poniżej Pradollano. Ta drobna różnica sprawiła, iż Rafał po raz pierwszy zaczął spadać mi z koła. Ja nie przyśpieszałem, rezerwując sobie siły na trudny finał owej wspinaczki. Dlatego dystans między nami był niewielki. Na końcu drogi A-395 dzieliło nas raptem 18 sekund. Według stravy segment o długości przeszło 31,1 kilometra przejechałem w 2h 06:07 (avs. 14,8 km/h). Adek wyrobił się w czasie 1h 58:21. Zatem trzecią tercję podjazdu zaczynaliśmy z Rafałem jakieś 8 minut po koledze. Jeszcze przed szlabanem minęliśmy parking przed barem Skibob czyli naszą strefę bufetu na późniejszym zjeździe. Po chwili zostawiliśmy za plecami górskie koszary i wjechaliśmy na dróżkę zamkniętą na publicznego ruchu samochodowego. Nawierzchnia szosy straciła na jakości, lecz początkowo była tylko bardziej chropowata i nieco popękana. Szlak stał się bardziej pokręcony. Na 32. kilometrze przejechaliśmy obok obserwatorium Mojon del Trigo oraz monumentu Virgen de las Nieves czyli Matki Boskiej Śnieżnej. Po 32,7 kilometra wspinaczki na wysokości 2650 metrów n.p.m. minęliśmy dróżkę odchodzącą w prawo ku Observatorio IRAM.

Wzdłuż szosy zaczęły się pojawiać duże granatowe tablice postawione z myślą o narciarzach. Towarzyszą one najdłuższej z tutejszych tras zjazdowych czyli 12-kilometrowej Ruta K-12. Ta zaczyna się na wysokości 3300 metrów n.p.m. przy górnej stacji wyciągu krzesełkowego Laguna, a kończy się 1200 metrów niżej w najstarszej części Pradollano. Na każdej planszy była podana aktualna wysokość bezwzględna, co pozwalało mi się zorientować jak wysoko już dotarłem. Na pozostałe dane nie zwracałem uwagi i dobrze, bo jak się okazało mierzyły one teren w przeciwnym kierunku. Po 35 kilometrach wspinaczki byłem już  powyżej Cime de la Bonette, więc pobiłem swój prywatny rekord. Wciąż jednak wiele miałem tu odkrycia. Droga śmiało zdobywała wysokość wijąc się po serpentynach. Gdy akurat jechałem na południe to po prawej stronie mogłem dostrzec zabudowania stacji Borreguiles oraz ulokowane na wzgórzu za nim obserwatorium. W połowie 38. kilometra przebiłem pułap 3000 metrów n.p.m. Jakieś pół kilometra dalej przejechałem pod linią wyciągu krzesełkowego Stadium, który ma tu swą stację końcową. Tuż za nią obok armatki śnieżnej wyznaczono photo-point, na którym robione są zdjęcia uczestnikom Subida al Veleta, jakieś 750 metrów przed finiszem ich imprezy. Wyścig ten kończy się na wysokości 3100 metrów n.p.m. przy Posiciones del Veleta czyli na przystanku końcowym letniej linii mikrobusowej. Wyżej droga ujawnia coraz liczniejsze usterki. Spod szosy wychodzą kamienie, gdzieniegdzie widać całe łaty szutrowej nawierzchni. Znów niczym na Capileirze czy Sierra de Lujar musiałem szukać najlepszego toru do dalszej jazdy.

W końcu i to stało się niemożliwe. Przynajmniej dla mnie jadącego na oponach 25mm z całkiem pokaźną liczbą wbitych w nie atmosfer. Po raz pierwszy zszedłem z roweru na wysokości około 3240 metrów n.p.m. Na wirażu w lewo przy murku, gdzie ów szlak mija swój południowy kraniec. Stromizna 12% i sypka (kamienista) nawierzchnia zmusiły mnie do krótkiego spaceru do kolejnego pasa asfaltu. Nieco dalej kończy się widoczny na stravie segment o długości 41,2 kilometra. Uzyskałem na nim wynik bardzo łatwy do zapamiętania czyli 3h 00:00. Średnia prędkość spadła mi już do 13,7 km/h. W tym miejscu traciłem do Adriana 13:17. Z kolei Rafała wyprzedzałem o 3:34. Dalej jechałem już w systemie ratalnym czyli tylko tam gdzie potrafiłem. W jednym miejscu były resztki asfaltu, w drugim droga gruntowa, zaś w trzecim kamienisty dukt. Trzeba też było pokonać mini-zaporę z ustawionych w poprzek drogi głazów. Im bliżej szczytu tym częściej szedłem z buta. Koledzy w tym terenie radzili sobie sprawniej. Rafał jadący na swych „balonach” 32mm minął mnie tuż przed finałem. Niemniej w samej końcówce nawet on musiał zeskoczyć z roweru. Ostatnie 20 metrów w pionie było już wspinaczkowym spacerem po skałkach, uwiecznionym na zdjęciu zrobionym przez Adka. Na szczycie było gwarno. Kłębiło się wokół niego kilkadziesiąt osób. Głównie pieszych turystów, ale także innych rowerzystów (raczej górali niż szosowców). Trzeba było parę chwil poczekać na swoją fotkę na wierzchołku góry. Po tak długim wysiłku przyjemnie było sobie posiedzieć w słońcu przy temperaturze 19 stopni na dachu rowerowej Europy.

Według stravy spędziliśmy na szczycie aż 45 minut. To znaczy ja i Rafał, bo Adrian wygrzewał się tam przez ponad godzinę. Mi wystarczyły trzy kwadranse by na tyle mocno opalić twarz, iż schodziła mi później skóra z nosa. Patrząc na wyniki z segmentu „Cenes de la Vega – Pico Veleta” o długości 42,41 kilometra kończącym się u kresu drogi pod szczytem, nasz kolega dotarł do celu blisko 20 minut przed nami. Adriano uzyskał tu bowiem wynik 2h 58:45, Rafał 3h 17:50, zaś ja 3h 18:19. Ogólnie całkiem dobrze nam tu poszło. Cała nasza trójka znalazła się w top-10 tabeli obejmującej nazwiska 132 śmiałków, którzy przemierzyli cały ów dystans. Ciut dłuższy od lekkoatletycznego maratonu. Około wpół do piętnastej zaczęliśmy powolny odwrót spod szczytu. Na początku bardzo ostrożny. Potem normalniejszy, ale z licznymi przystankami. Trzeba było zrobić bogatą dokumentację fotograficzną z tej unikalnej góry. Nastrzelałem zdjęć bez liku czyli sto-kilkadziesiąt. Najlepsza „setka” trafiła do tego artykułu. W Hoya de la Mora zrobiliśmy sobie przeszło półgodzinną przerwę obiadową. Dalsza część zjazdu biegnąca po szerszej drodze sprzyjała szybkiej jeździe, ale tu i ówdzie wypadało pstryknąć fotkę, zaś w pobliżu Pradollano nagrałem jeszcze filmik. Ostatecznie do nagrzanego samochodu (na dole było już 31 stopni) dotarłem parę minut po siedemnastej. Na trasie spędziliśmy prawie sześć i pół godziny. Przy czym samej jazdy wyszło mi cztery i pół. Jedna góra w nogach, a na liczniku 85 kilometrów i przewyższenie niemal 2700 metrów. Po powrocie do bazy raz jeszcze wyskoczyliśmy na miasto. Tym razem jedynie na zakupy w centrum handlowym Nevada.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9905866168

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9905866168

PICO VELETA by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/9905369961

PICO VELETA by RAFA

https://www.strava.com/activities/9905424787

ZDJĘCIA

Veleta_001

FILM

Napisany w 2023c_Andalucia & Este | Możliwość komentowania Pico Veleta została wyłączona

Collado del Alguacil

Autor: admin o piątek 22. września 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Guejar Sierra

Wysokość: 1891 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 817 metrów

Długość: 8,7 kilometra

Średnie nachylenie: 9,4 %

Maksymalne nachylenie: 20 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Pośród sześciu podjazdów w paśmie Sierra Nevada jakie pokonaliśmy w trakcie tej podróży to wzniesienie było jedynym, które nie pokazało się dotąd na trasie wyścigu Dookoła Hiszpanii. Może to tylko kwestia czasu, bowiem Vuelta a Espana w ostatnich dwóch dekadach przetestowała już niemal każdą górską szosę w pobliżu Granady. Być może wkrótce przyjdzie i pora na Collado del Alguacil czyli na „Strażnika” jak można przetłumaczyć nazwę tej przełęczy na język polski. Przy tym mogłaby ona wystąpić na Vuelcie tylko w jednej roli. To znaczy jako etapowa meta. Ten stromy podjazd kończy się bowiem na górskim pustkowiu. Na drugą stronę nie ma szosowego zjazdu. Na północ schodzi jedynie szutrowa dróżka ku Rio Padules i wiosce Tocon de Quentar. Na górze nie ma żadnej stacji narciarskiej. Nie prowadzi ku niej górska kolejka. Niemniej wydaje mi się, iż jest tam dość miejsca by w razie potrzeby rozmieścić wyścigową infrastrukturę. Skoro organizatorzy VaE potrafili zrobić finisz na Alto del Gamoniteiro czy w paru innych miejscach nie grzeszących przestrzenią, to i tu by sobie poradzili. Podjazd, mimo że krótki mógłby mieć status premii górskiej najwyższej kategorii. Na dystansie blisko 8,5 kilometra utrzymuje średnie nachylenie na poziomie niemal 10%. Z technicznego punktu widzenia można go uznać za „mniejszego brata” francuskiej Col du Granon czy włoskiej Passo di Giau. Etap z finałem na Alguacil mógłby biec przez inne strome podjazdy w tej okolicy. Przychodzi mi na myśl sekwencja: Alto de Haza Llanas – Collado del Muerto i owa góra na dobicie.

To, że Alguacil nie pojawił się jak dotąd w programie Vuelty nie oznacza wcale, iż wyścig ten nie bywał na ulicach Guejar Sierra. Musiał tu być i to trzykrotnie. To znaczy w latach 2013, 2017 i 2022, gdy jego uczestnicy szykowali się do stromej wspinaczki pod Hazallanas. Do miasteczka wróciliśmy około czternastej. W dolnej części zjazdu z Collado de la Sabinas wciąż było rześko, a przy tym bardzo stromo, więc na dojeździe do Embalse de Canales zdrętwiały mi dłonie. Na szczęście to była już końcówka gorszej aury. Gdy w Guejar Sierra odpoczywaliśmy dłuższą chwilę po powrocie z pierwszej góry słońce już całkiem mocno przygrzewało. Tym samym drugi podjazd pokonaliśmy w typowo letnich warunkach. Na starcie mieliśmy temperaturę 27 stopni. Na trasie maksymalnie 30. Za to na przełęczy pomimo wysokości zbliżonej do tej z Giewontu wciąż 28. Znów zaczęliśmy od tego samego płaskiego odcinka na wschód co przed południem. Tym razem jednak już po 400 metrach skręciliśmy w lewo by kostce podjechać do centrum Guejar Sierra. Tam za kościołem parafialnym Matki Boskiej Różańcowej skręciliśmy w prawo wjeżdżając na wąską Calle Genil, która z kolei przeszła w Calle Maitena. Te uliczki to w sumie początek dłuższej wersji podjazdu na Alto de Hazallanas. To jest tego szlaku, który początkowo biegnie wzdłuż Rio Genil, następnie mija Hotel Duque, po czym na znaną z VaE drogę A-4030 wpada od wschodu, na wysokości około 1530 metrów n.p.m. Niemniej my Hazallanas mieliśmy już na rozkładzie. Cel na piątkowe popołudnie był inny, więc tuż po wyjeździe z Guejar Sierra musieliśmy się rozstać z tym kierunkiem.

Przejechawszy 1,3 kilometra odbiliśmy w lewo zderzając się ze stromizną, która wprowadziła nas na górski szlak ku Collado del Alguacil. To druga ze ścianek widocznych na profilu pochodzącym ze strony „andaluciacicloturismo”. Pierwszą nieświadomie ominęliśmy, po tym jak zdecydowaliśmy się na przejazd przez centrum miasteczka. Początkowe metry na Via de Padules były bardzo ostre, a dalej też mocno trzymało. Na pierwszym kilometrze wzdłuż drogi pojedyncze gospodarstwa. Nie brakowało drzew, więc było troszkę cienia na tym południowym stoku. Nieco wyżej minęliśmy okolicę strawioną przez pożar. Potem efektowną skałę stojącą po prawej stronie szosy. Na drugim i trzecim kilometrze nachylenie było nieco niższe niż na pierwszym. Przeciętna z tej trójki to 8,9%. Wysoka, ale i tak wyraźnie niższa niż na każdym z pozostałych pięciu kilometrów. Po dwóch kilometrach podjazdu dróżka dotąd biegnąca na wschód skręciła wyraźniej na północ. Pomimo tutejszej stromizny jak i faktu, że w nogach mieliśmy ciężki podjazd na Collado de las Sabinas jechało mi się bardzo dobrze. Od początku wspinałem się z VAM na poziomie 1020-1030 m/h, przy tym niewiele tracąc do Adriana. Natomiast Rafa mający słabszy dzień zaczął ów podjazd bardzo spokojnie. To była mądra decyzja w przeddzień spotkania z Pico Veleta. Po niespełna trzech kilometrach wspinaczki Adek prowadził z przewagą 50 sekund nade mną oraz blisko 5 minut nad Rafałem. Na początku czwartego kilometra zaliczyliśmy bodaj jedyny wyraźny wiraż na tym wzniesieniu. Co nie oznacza, iż jechaliśmy tu długimi prostymi odcinkami. Droga stale wiła się wzdłuż górskiego zbocza. Od czasu do czasu wyraźniej zmieniając kierunek.

Zdążając na wschód po prawej ręce mieliśmy widok na wąwóz rzeczki Maitena (dopływu Genil), zaś w dalszej perspektywie trzytysięczniki Sierra Nevady. Po 4,8 kilometra wspinaczki minęliśmy gospodarstwo Cortijos Balderas. Na czwartym i piątym kilometrze różnice między nami niespecjalnie się zmieniły. W tej okolicy traciłem do Adka 59 sekund, zaś strata Rafała wzrosła jedynie do 6:12. Do szczytu pozostawało jeszcze 3200 metrów. Jak się okazało były to trzy kilometry szosy i na sam koniec 200 metrów szutru. Każdy kilometr asfaltu ze stromizną ponad 10%. Jedynie ów gravelowy finisz z nieco niższym nachyleniem. Na półtora kilometra przed metą minęliśmy punkt widokowy Mirador de las Majadas. Na zjeździe zatrzymaliśmy się przy nim na kilka chwil. Podjazd wytrzymałem do samego końca finiszując półtorej minuty po Adrianie. Nasz lider ostatnie 7,9 kilometra przejechał w czasie 44:33 (avs. 10,6 km/h) z VAM 1057 m/h. Tym razem i ja „złamałem tysiaka”. Mój wynik to 46:04 (avs. 10,3 km/h) i VAM 1022 m/h. Rafał pokonał tą górę w 53:55. Zaczął wolno, ale później złapał lepszy rytm jazdy. Na górze powitało nas tylko stadko krów wylegujących się na hali. Jakkolwiek góra nie jest znana hiszpańskim wyścigom to poznał ją niejeden as ze światowego peletonu. KOM na tym segmencie należy do Alejandro Valverde. W dyszce sami „profi”. Rzecz jasna głównie Hiszpanie. Niemniej zarejestrowali się tu również: Sepp Kuss, Felix Gall i Ben O’Connor. O wpół do piątej byliśmy już po robocie, zaś tuż po siedemnastej w domu. Dzień był na tyle młody, że wybraliśmy się jeszcze na wieczorny spacer po Granadzie. Tym razem głównym celem nie była starówka, lecz dzielnica Albaicin.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9898900400

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9898900400

COLLADO DEL ALGUACIL by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/9898868422

COLLADO DEL ALGUACIL by RAFA

https://www.strava.com/activities/9898862362

ZDJĘCIA

Alguacil_01

FILM

Napisany w 2023c_Andalucia & Este | Możliwość komentowania Collado del Alguacil została wyłączona

Collado de las Sabinas (por Haza Llanas)

Autor: admin o piątek 22. września 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Guejar Sierra / Rio Genil

Wysokość: 2177 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1209 metrów

Długość: 14,5 kilometra

Średnie nachylenie: 8,3 %

Maksymalne nachylenie: 21 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Do najwyższej części stacji Sierra Nevada czyli Hoya de la Mora dociera tylko jedna droga. Jest nią  szeroka i regularna A-395. Niemniej długą wspinaczkę to słynnego ośrodka sportów zimowych można rozpocząć w co najmniej trzech miejscach. Południowy szlak zaczyna się w pobliżu miejscowości Barrio de la Vega i początkowo biegnie szosą GR-3202 przez miasteczko Monachil oraz Collado del Muerto. Po czym kilkaset metrów za przełęczą, na wysokości 1435 metrów n.p.m. łączy się ze wspomnianą już „górską autostradą”. Klasyczny podjazd główną drogą jest opcją środkową. Zaczyna się na terenie gminy Cenes de la Vega. Natomiast podjazd północny startuje z Pinos Genil i może przybrać bardzo różne kształty. Jeśli skorzystamy z drogi A-4206 to na główną A-395 wjedziemy bardzo wcześnie, bo już na wysokości 1030 metrów n.p.m. Można jednak, a nawet należy, skorzystać z szosy GR-3200 i objechać od północy Embalse de Canales docierając do Guejar Sierra. Stamtąd trzeba zjechać na poziom sztucznego jeziorka, po czym wspiąć się stromą drogą A-4030 na Alto de Hazallanas. Tu znów mamy wybór. Jeśli odbijemy w prawo to już niebawem przy restauracji El Dornajo na wysokości 1660 metrów n.p.m wpadniemy na drogę A-395. Niemniej możemy też skręcić w lewo i skorzystać z szosy A-4250. Ta połączy się z głównym szlakiem do stacji dopiero na Collado de las Sabinas czyli poziomie 2173 metrów n.p.m. Końcówka zasadniczo biegnie już tylko po drodze A-395. Niemniej jeśli ktoś bardzo lubi kombinować to może i z niej zjechać, po czym przez 3,5 kilometra wspinać się ulicami Pradollano, by ostatecznie wrócić na A-395 osiągnąwszy pułap 2380 metrów n.p.m.

W czwartkowe popołudnie zapoznaliśmy się z pierwszymi kilometrami południowej wspinaczki. Na piątek zaplanowałem nam „zabawę” na północnym szlaku. Natomiast klasyczny podjazd po drodze A-395 mieliśmy poznać niejako na deser. To znaczy w trakcie sobotniej mega-wspinaczki na Pico Veleta. Tym samym w piątkowe przedpołudnie wybraliśmy się do Guejar Sierra. Czemu akurat do tej miejscowości, a nie do niżej położonej Pinos Genil? Otóż uznałem, że pierwsze osiem kilometrów drogi północnej możemy sobie darować. Nie są one szczególnie atrakcyjne. A przy tym dojeżdżając samochodem do Guejar mogliśmy z jednego miejsca ruszyć ku obu piątkowym celom. Na popołudnie przygotowałem nam bowiem stromą wspinaczkę na pobliską Collado del Alguacil. Północny szlak ku Sierra Nevada w dziejach wyścigu Dookoła Hiszpanii był najrzadziej wykorzystywany. Niemniej w ostatnim czasie zyskuje na popularności. Po raz pierwszy pojawił się na Vuelcie w roku 2013 i to od razu w roli etapowej mety. Dziesiąty etap tej imprezy zdecydowanie wygrał blisko 42-letni już wówczas Chris Horner. Amerykanin dojechał do mety z przewagą 48 sekund nad Vincenzo Nibalim oraz 1:02 nad czwórką: Alejandro Valverde, Ivan Basso, Joaquin Rodriguez i Thibaut Pinot. Dzięki temu objął prowadzenie. Koszulkę lidera stracił na rzecz „Rekina z Messyny” już po czasówce wokół Tarazony. Niemniej potem skutecznie punktował Włocha na niemal każdym górskim finiszu (Aramon Formigal, Pena Cabarga czy Alto de Angliru). Dzięki temu zwycięstwu jak i kolejnym przewagom ostatecznie wygrał tą Vueltę z przewagą 37 sekund nad Sycylijczykiem.

Zanim Alto de Hazallanas powróciła na trasę wielkiej Vuelty to w 2015 roku skorzystali z niej organizatorzy wyścigu Dookoła Andaluzji czyli Ruta de Sol. Trzeci etap tej imprezy wygrał Alberto Contador, który o 19 sekund wyprzedził Brytyjczyka Chrisa Froome’a. Dwa wielcy mistrzowie stoczyli na tym stromym zboczu wspaniały pojedynek. Pozostali świetni kolarze byli dla nich jedynie tłem. Trzeci na kresce Francuz Romain Bardet stracił do triumfatora aż 1:39, zaś Baskowie Benat Intxausti i Mikel Nieve około dwie minuty. „El Pistolero” nie wygrał jednak tego wyścigu, bowiem Froome nazajutrz skutecznie skontrował na Alto de Allanadas. Drugi występ Alto de Hazallanas na Vuelcie miał miejsce w roku 2017. Na etapie siedemnastym z Alcala de Real była ona jedynie przelotową premią górską ulokowaną jakieś 55 kilometry przed metą w Sierra Nevada na poziomie Alto Hoya de la Mora. Pierwszy na niej pojawił się Belg Sander Armee. U góry kolarze pojechali w prawo i zjechali ku Granadzie, po czym do stacji wspinali się przez Collado del Muerto. Na mecie triumfował Kolumbijczyk Miguel Angel Lopez. Nieco inaczej wyglądała końcówka piętnastego etapu VaE z roku 2022. Owszem ten górski odcinek też zakończył się w najwyższym punkcie stacji Sierra Nevada. Tym razem jednak Collado del Muerto poprzedzała Alto de Hazallanas. Ta druga przy tej okazji nie była już osobną premią górską, lecz jedynie dolną częścią finałowej wspinaczki. Po „zmęczeniu” Hazallanas kolarze musieli skręcić w lewo, by naszą boczną drogą dotrzeć wpierw na Collado de las Sabinas i dalej na metę w Hoya de la Mora. Tym samym Vuelta po raz pierwszy w całości przetestowała podjazd, który wstawiłem do naszego piątkowego programu. Wcześniej, bo w roku 2009 skorzystała tylko z odcinka między El Dornajo i Sabinas na etapie z metą w Pradollano Alto.

W 2024 roku Alto de Hazallanas pojawi się na Vuelcie po raz czwarty i piąty zarazem. Na etapie dziewiątym pomiędzy Motril a Granadą trzeba będzie najpierw przejechać Collado del Muerto, a następnie Hazallanas i to dwukrotnie tzn. na 53 i 22 kilometry przed metą. Podjazd północnym szlakiem na Collado de la Sabinas jest „zszyty” z dwóch przeszło 7-kilometrowych segmentów. Równych długością, lecz różnych charakterem. Wspinaczka zaczyna się na wysokości około 970 metrów n.p.m. Na wschodnim krańcu Embalse de Canales. Zbiornika oddanego do użytku w roku 1989. To sztuczne jeziorko ma powierzchnię 1,56 km2 oraz pojemność 70,7 mln m3. Nazwę dostało po wiosce, którą pochłonęło przy swych narodzinach. Na dolnej połówce podjazdu prowadzącej po drodze A-4030 trzeba pokonać przewyższenie 709 metrów. Co przy dystansie 7,3 kilometra daje przeciętne nachylenie 9,7%. Na pierwszych pięciu kilometrach średnia stromizna wynosi aż 11%, zaś chwilowo oscyluje w pobliżu 20%. Powyżej Puerto de Hazallanas jedzie się po szerszej drodze A-4025. Na tym segmencie do pokonania w pionie jest równo 500 metrów co daje przeciętną 6,8%. Przeważają tu kilometrowe odcinki na poziomie 7-7,5%, acz na ostatnich dwóch kilometrach przed „Sabinką” teren nieco odpuszcza. Maksymalna stromizna na górnej połówce to 12%. Gdyby ta góra była na Vuelcie 2022 samoistną premią górską, a nie częścią większej całości, to spokojnie zasłużyłaby sobie na najwyższą kategorię. W piątek nie chciałem robić ani metra podjazdu przewidzianego na sobotę. Niemniej mogłem tą wspinaczkę nieco przedłużyć. Wystarczyłoby z Sabinas odbić w prawo, by po delikatnym zjeździe o długości 1300 metrów dodać sobie jeszcze trzy kilometry wspinaczki i około 200 metrów w pionie. Finał byłby wtedy na ulicach Pradollano ku mecie przed Centro del Alto Rendimento Sierra Nevada.

Piątkowy poranek w Granadzie pachniał raczej wczesną jesienią niż latem. Było rześko, wietrznie i nieco pochmurnie. Dlatego nie śpieszyliśmy się z wyjściem. Mogliśmy sobie na to pozwolić, gdyż dojazd raptem 27-kilometrowy był do zrobienia w pół godziny. Do Guejar Sierra przyjechaliśmy przed jedenastą. Zatrzymaliśmy się przy stromej uliczce Calle Tranvia de la Sierra. Na parkingu z widokiem na tutejszą halę sportową. Guejar pod względem powierzchni jest największą gminą w comarce Vega de Granada. Obejmuje teren aż 239 km2. Wespół z gminami Capileira i Trevelez jest „współwłaścicielką” góry Mulhacen (3479 m. n.p.m.). Najwyższego szczytu kontynentalnej Hiszpanii. Choć wystartowaliśmy kilka minut po jedenastej, na starcie było tylko 19 stopni. Najpierw jazda na wschód główną ulicą Guejar. Z początku po płaskim, następnie delikatnie w dół. Po 800 metrach odbicie w prawo na węższą uliczkę śmielej schodzącą ku Rio Genil. To na niej zbudowano wspominany przeze mnie zbiornik. Nie jest to zresztą byle jaka rzeka. W tych stronach może jeszcze niepozorna. Niemniej ogólnie liczy sobie 358 kilometrów i jest drugą pod względem długości w Andaluzji, zaś siódmą w całej Hiszpanii. Ostrzejszy zjazd liczył 900 metrów. Potem już tylko skręt w lewo, wjazd na mostek, a za nim zakręt w prawo i pierwsza z wielu stromych ścian w drodze do Alto de Haza Llanas. Na samym dole po lewej stronie drogi spora tablica z wszelkimi detalami podjazdu. Z kolei na pierwszych trzech kilometrach co chwilę widywaliśmy mniejsze z podaną aktualną wysokością bezwzględną oraz maksymalną stromizną najbliższego odcinka. Każdy opatrzony własną nazwą. Niektóre z nich „ochrzczone” po najwyższych szczytach z pasma Sierra Nevada czyli mieliśmy tu: Mulhacen, Veletę czy Alcazabę. Niemniej najbardziej stromy ze wszystkich był niejaki Puntal de Vacares z wartością aż 22%.

W takim terenie nie miałem szans pojechać z Adrianem. Mogłem co najwyżej powalczyć z Rafałem. Przede wszystkim jednak musiałem się skoncentrować na własnej jeździe. Przetrwać pierwsze cztery kilometry, na których tylko w połowie drugiego kilometra była chwila płaskiego. Na piątym kilometrze zrobiło się nieco luźniej. Przejechawszy 4,9 kilometra od mostu na wysokości 1494 metrów n.p.m. dotarłem do miejsca oznaczonego jako Alto de Haza Llanas. Z naprzeciwka dociera tu dłuższa dróżka również wychodząca z Guejar Sierra. Ona po wylocie z miasteczka początkowo biegnie na południowy-wschód wzdłuż Rio Genil. Najgorsze miałem już za sobą, lecz pozostały mi jeszcze ponad dwa kilometry na wąziutkiej A-4030. Ten odcinek z milszym dla nóg nachyleniem około 7%. Finał owej drogi na mapach oznaczany jest jako Puerto de Hazallanas. Dotarłem w to miejsce w czasie 43:29 (avs. 10,4 km/h) z VAM 984 m/h. Do Adka, który dolną połówkę wzniesienia pokonał w tempie 1109 m/h, straciłem niemal 5 minut. Rafał zmęczył ten segment w 49 minut. W końcówce Hazallanas wjechaliśmy w nisko zawieszone chmury. Temperatura spadła do 13 stopni. Widoczność była mocno ograniczona, również na pierwszych kilometrach drogi A-4025. Dopiero bliżej mety niebo się przetarło i wyjrzało słońce. Górną połówkę podjazdu przejechałem w niespełna 32 minuty ze średnią 13,2 km/h. Do Adka straciłem kolejne 2 minuty. Na pokonanie całości potrzebowałem 1h 15:28 (avs. 11,2 km/h i VAM 929 m/h). Adriano wykręcił tu czas 1h 08:32, zaś Rafaello 1h 28:48. Czekając na przyjazd Rafała byliśmy świadkami samochodowych testów na szosie A-395. Producentowi najwyraźniej zależało na zachowaniu tajemnicy handlowej, bowiem „ubrał” swe najnowsze cacka w barwy maskujące.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9898900046

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9898900046

COLLADO DE LAS SABINAS by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/9898108301

COLLADO DE LAS SABINAS by RAFA

https://www.strava.com/activities/9898093221

ZDJĘCIA

Sabinas_01

FILM

Napisany w 2023c_Andalucia & Este | Możliwość komentowania Collado de las Sabinas (por Haza Llanas) została wyłączona

Collado del Muerto

Autor: admin o czwartek 21. września 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Monachil

Wysokość: 1491 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 691 metrów

Długość: 8,8 kilometra

Średnie nachylenie: 7,9 %

Maksymalne nachylenie: 17 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Po zaliczeniu Pandery zawróciliśmy ku Granadzie. Teoretycznie mogliśmy zostać w rejonie Jaen na cały dzień. Znalazłoby by się tam jeszcze coś ciekawego do podjechania. Kojarzyłem dwie górki widziane niegdyś w relacjach Eurosportu z lutowego wyścigu Dookoła Andaluzji. Z Valdepenas de Jaen najbliżej nam było do Allanada del Santo (998 m. n.p.m.) powyżej miasteczka La Guardia de Jaen. Krótkiej, acz stromej górki o długości 5,4 kilometra i średnim nachyleniu 9,6%. To na niej w 2015 roku Chris Froome zapewnił sobie zwycięstwo w Ruta del Sol dystansując Alberto Contadora. Nieco dalej na wschód w masywie Sierra Magina mogliśmy zahaczyć o coś większego. Podjazd pod Mojon Blanco (1405 m. n.p.m.) biegnący przez miasteczko Mancha Real pojawił się na andaluzyjskiej etapówce w sezonie 2017. To nieregularna wspinaczka o długości 14,7 kilometra i przeciętnej 5,6%. Etap z finiszem ulokowanym poniżej przełęczy tj. na Pena del Aguila wygrał wówczas Francuz Thibaut Pinot. Na owej górze można nieźle poszaleć, gdyż kolarskie wyzwanie nie kończy się na Mojon Blanco. Dalej mamy tu przeszło 3-kilometrowy zjazd, a potem jeszcze 10,4 kilometra podjazdu o średniej 7,3% z finałem na Pico Almaden (2038 m. n.p.m.). Szkopuł w tym, że owe 14 kilometrów za przełęczą prowadzi wyłącznie po szutrze. Dzień po zmaganiach z Hoya del Portillo i Sierra de Lujar nie miałem jednak zamiaru serwować nam kolejnej ciężkiej wspinaczki w takim terenie. Tego popołudnia priorytet miała zatem góra znana z tras Vuelta a Espana czyli Collado del Muerto, znana też pod nazwami Alto de Monachil czy też Alto del Purche.

Po wyjeździe z Valdepenas de Jaen początkowo ruszyliśmy na północ. Zmierzając ku autostradzie A-44 otarliśmy się o przedmieścia Jaen. Potem już szybciej poszło, acz dystans do pokonania między dwoma czwartkowymi górami był całkiem spory, bo 130-kilometrowy. Zbliżywszy się do Granady wjechaliśmy na szosę GR-30 i ową obwodnicą przeskoczyliśmy na południową stronę miasta. Tam przez chwilę skorzystaliśmy z drogi A-395, która wiedzie ku stacji Sierra Nevada. Niemniej w czwartek ten „adres” nas jeszcze nie interesował. Dojazd musieliśmy skończyć na drodze GR-3202. Pozostało tylko zdecydować skąd mamy zacząć podjazd na Collado del Muerto. Przystanek w Barrio de la Vega miał tą zaletę, iż po skończeniu drugiej wspinaczki moglibyśmy jeszcze zaliczyć 6-kilometrowy wjazd z La Zubia na Cumbres Verdes (1204 m. n.p.m.). To znaczy górkę, na której Alejnadro Valverde wygrał szósty etap Vuelty z roku 2014. Niemniej zdecydowałem, że podjedziemy samochodem aż do Monachil. Była to dobra decyzja, bowiem po godzinie piętnastej na południowych przedmieściach Granady był spory ruch samochodowy. Początek rowerowej wspinaczki w tych warunkach do przyjemności z pewnością by nie należał. Dojechaliśmy zatem do Monachil, gdzie znaleźliśmy sobie zacienione miejsce dla samochodu na publicznym parkingu Los Cahorros. Przed startem wpadliśmy jeszcze na kawę do baru o takiej samej nazwie, mieszczącym się przy Plaza Baja. Monachil to gmina mająca przeszło 8300 mieszkańców. Całkiem spora powierzchniowo, bo zajmująca obszar 89 km2. W jej skład wchodzi zarówno wspomniana miejscowość Barrio de la Vega jak i stacja narciarska Sierra Nevada (Pradollano). Na swym południowo-wschodnim krańcu zahacza ona nawet o szczyt Pico Veleta.

Na jej terenie zaczyna się podjazd, który w minionych dwóch dekadach aż siedmiokrotnie wystąpił w wyścigu Dookoła Hiszpanii. Niejednokrotnie w parze z długą wspinaczką do stacji Sierra Nevada. Po raz pierwszy uczestnicy Vuelty przetestowali go w sezonie 2004. Miało to miejsce na trasie blisko 30-kilometrowej górskiej czasówki z Granady (683 m. n.p.m.) do Pradollano (2127 m. n.p.m.). Przełęcz ta znajdowała się na szesnastym kilometrze owej trasy. Wygrał ją podobnie jak i cały etap Santiago Perez. Kolarz-meteor. Rewelacja tamtego wyścigu. Drugi na mecie w Madrycie. Nieomal pokonał faworyzowanego Roberto Herasa. „Santi” nie był jednak święty, wkrótce zdyskwalifikowano go za nielegalne transfuzje. Potem w latach 2006 i 2007 Collado del Muerto była ostatnim podjazdem na etapach prowadzących do Granady. Premia górska znajdowała się na 20 kilometrów przed metą obu tych odcinków. Za pierwszym razem premię jak i etap wygrał Tom Danielson. Co jednak istotniejsze Aleksander Winokurow zgubił na niej liderującego Alejandro Valverde i na mecie objął prowadzenie w tym wyścigu. Rok później pierwszy na górze był Manuel Beltran, lecz na finiszu wyprzedził go Samuel Sanchez. W 2009 roku jechano tędy do mety w stacji Sierra Nevada. W obu miejscach jako pierwszy pojawił się David Moncoutie. Z kolei w sezonie 2013 Collado del Muerto było „przystawką” przed finałowym podjazdem pod Alto de Hazallanas. Premię górską wygrał tu Diego Ulissi, zaś na mecie nie było zaś mocnych na Chrisa Hornera. W latach 2017 i 2022 przełęcz ta znów stała na drodze do Sierra Nevady. Premie górskie wygrywali wówczas Adam Yates i Jay Vine, lecz w najwyższym punkcie tego ośrodka czyli Hoya de la Mora triumfowali Miguel Angel Lopez i Thymen Arensman.

Gdy piszę te słowa wiadomo już, że w sezonie 2024 Collado del Muerto pojawi się na trasie wielkiej Vuelty po raz ósmy. Będzie to etap dziewiąty z Motril do Granady, na którym kolarze będą musieli wjechać na Alto de Monachil, po czym dwukrotnie pokonać Alto de Hazallanas. Wybierając start z Monachil zostawiliśmy sobie niespełna 9 kilometrów tej wspinaczki. Odcinek o średniej niemal 8%. Niemniej w praktyce trudniejszy niż wskazują na to suche dane. Rzeczywiste przewyższenie tej góry jest bowiem o jakieś 40 metrów większe niż czysta różnica wzniesień między punktem startu a linią mety. Znów czekał nas zjazd w końcówce, a po nim stromy finisz. Przy tym nieco dłuższy i sztywniejszy niż na Panderze. Sam podjazd jest konkretny od pierwszego zakrętu powyżej miasteczka. Najpierw dwa kilometry na średnią stromizną 11% i max. 15%. Kolejne cztery też mocne, bo z przeciętną 9,1% i ścianką do 17% w samej końcówce. Potem nieco płaskiego terenu, szybki zjazd i na sam koniec 800 metrów o średniej 10,5%, na której stromizna dochodzi do 16%. Na Collado del Muerto można dojechać na dwa sposoby. Szlak znany z siedmiu edycji Vuelty, na który i my się porwaliśmy jest niewątpliwie trudniejszym z dwojga. Druga opcja to początek w Cenes de la Vega i wspinaczka niemal w całości biegnąca po drodze A-395. Z tej „górskiej autostrady” trzeba zjechać na wysokości 1435 metrów n.p.m. by zawrócić na zachód. Ów podjazd ma długość 11,6 kilometra i średnie nachylenie 6,4%. Jedynie na ostatnich 700 metrach korzysta on z dróżki GR-3202.

Na starcie było gorąco. Tym razem na liczniku zanotowałem 33 stopni. Na samym początku przejechaliśmy na północny brzeg Rio Monachil. Tam skręciliśmy w prawo, by na rozgrzewkę pokonać luźny odcinek o długości 600 metrów. Potem zakręt w lewo i od razu stromizna z dwucyfrową wartością. Niemal od razu poczułem, że nie mam nóg na tą górę. Były strasznie zapieczone. Gdy spróbowałem wstać w pedały poczułem taki ból, że od razu grzecznie usiadłem. Lewa na granicy skurczu. Było z nimi jeszcze gorzej niż w początkowej fazie wspinaczki pod Puerto de las Palomas. Tymczasem czekał nas tu podjazd zdecydowanie sztywniejszy niż wzniesienia w parku Sierra de Grazalema. Na jazdę z kolegami nie miałem żadnych szans. Pozostawało mieć nadzieję, że w ogóle będę mógł kontynuować tą wspinaczkę. W połowie drugiego kilometra droga odbiła na północ oddalając się od wspomnianej rzeczki. Gdy pod koniec trzeciego kilometra znów wzięła kurs na wschód przez krótką chwilę zrobiło się luźniej. Niemniej już na dojeździe do czwartego wirażu stromizna skoczyła do 12%. Przy szóstym zakręcie czyli na początku piątego kilometra traciłem do swych kompanów już około trzy minuty. Obaj zaczęli mocno, pokonując pierwsze 3,6 kilometra stromizny z VAM na poziomie około 1100 m/h. Adriano jechał swoje. Rafał szarpnął się ponad swoją normę i w dalszej części tego podjazdu trochę za to zapłacił. W sumie jednak utrzymał niezłe tempo do samej przełęczy. Za półmetkiem i ja zacząłem coś jechać. Na szóstym i siódmym kilometrze wspinałem się już z tą samą prędkością co Rafaello. W końcówce tego odcinka trzeba było pokonać 400-metrową ścianę w malowniczej scenerii pod skalistym zboczem góry Cerro del Sanatorio.

Dopiero mając tą przeszkodę za plecami można było odsapnąć na płaskim odcinku wiodącym wzdłuż kampingu El Purche (1429 m. n.p.m.). Po prawej stronie pole biwakowe, po lewej restauracja. Nieco dalej łąka, na której pasło się niemałe stadko owiec. W tle stara droga łącząca naszą Carretera El Purche z szosą A-395. W końcu po 7,3 kilometra zaczął się ostry zjazd, na którym spadek terenu przekraczał 12%. Tak ten fragment drogi jak i spory kawałek następującej po nim wspinaczki wiódł po świeżutkim asfalcie. Ponieważ za półmetkiem nogi zaczęły mi się lepiej kręcić zebrałem się na mocniejszy finał. Przeszło cztery minuty intensywniejszego wysiłku. Całkiem nieźle mi na nim poszło. Z tego co widzę na stravie ostatnie 760 metrów przejechałem niewiele wolniej od Adriana. Na tym krótkim odcinku wykręciłem VAM blisko 1190 m/h. Oczywiście na całej górze było znacznie słabiej. Na pokonanie segmentu „Purche completo” o długości 8,12 kilometra potrzebowałem 43:41 (avs. 11,2 km/h). Przy faktycznym przewyższeniu 665 metrów dało to prędkość pionową tylko 913 m/h. Do Adriana (z czasem 37:53) straciłem tu blisko sześć minut, zaś do Rafała (40:20) ponad trzy. Jednym słowem trafił mi się kryzysowy dzień tuż przed wyczekiwanymi wypadami na najwyższe szczyty w paśmie Sierra Nevada. Już nazajutrz czekały nas sztywne wspinaczki pod Hazallanas i Alguacil. Po czym w sobotę „wisienka na torcie” czyli 40-kilometrowa Pico Veleta. Do Monachil zjechałem tuż przed osiemnastą. O tej porze szkoda już było czasu i sił na potyczkę ze skromną Cumbres Verdes. Mieliśmy ważniejsze cele na naszym horyzoncie.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9893292504

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9893292504

COLLADO DEL MUERTO by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/9893292482

COLLADO DEL MUERTO by RAFA

https://www.strava.com/activities/9893231094

ZDJĘCIA

Monachil_01

FILM

Napisany w 2023c_Andalucia & Este | Możliwość komentowania Collado del Muerto została wyłączona

Sierra de la Pandera

Autor: admin o czwartek 21. września 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Valdepenas de Jaen

Wysokość: 1839 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 931 metrów

Długość: 13,2 kilometra

Średnie nachylenie: 7,1 %

Maksymalne nachylenie: 18 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Ta góra należała do najważniejszych punktów andaluzyjskiego programu. Bynajmniej nie dlatego, że jest najwyższym i prawdopodobnie najtrudniejszym podjazdem szosowym w prowincji Jaen. Co istotniejsze już sześć razy ścigano się na niej o zwycięstwo etapowe w wyścigu Dookoła Hiszpanii. Przy tym jeden z owych górskich odcinków wygrał polski kolarz. Dlatego właśnie nie można było jej pominąć. Teoretycznie mogliśmy ją zaliczyć na wylocie z Andaluzji. To jest w trakcie ostatniego (piętnastego) etapu tej wyprawy. Niemniej na tą okazję najlepiej nadawała się położona dalej na północ El Yelmo w paśmie Sierra de Segura. Z tej przyczyny Pandera nieodwołalnie trafiła do „koszyka” z napisem Granada. To zaś oznaczało, iż w czwartek co najmniej trzy godziny musieliśmy spędzić w samochodzie. Po późnym powrocie z morderczego jedenastego etapu zrobiliśmy sobie spokojniejszy poranek. Z domu wyszliśmy około wpół do dziesiątej. Na początek 85-kilometrowy transfer do Valdepenas de Jaen. Szacowany na godzinę i 20 minut. Początkowo biegnący szybkimi drogami: GR-30, A-92, GR-43 i N-432. Niemniej na ostatnich 20-kilku kilometrach trzeba już było jechać po krętej A-6050. Prowadzącej zrazu pod górę na Puerto de Locubin (1092 m. n.p.m.), a następnie w dół ku miasteczku. Zanim rozwinę temat samej premii górskiej wspomnę o miejscowości, z której mieliśmy ku niej ruszyć. Otóż Valdepenas de Jaen trzykrotnie wystąpiło w roli gospodarza etapowej mety VaE, co jest sporym osiągnięciem jak na gminę liczącą niespełna 3600 mieszkańców.

Odcinki Vuelty kończące się w tej miejscowości były bardziej górzyste niż typowo górskie. Niemniej organizatorzy wyścigu przygotowali tu dla jego uczestników całkiem pikantny deser. Wszystkie te etapy kończyły się krótkim podjazdem po wąskich uliczkach Valdepenas. Ostatnie 900 metrów miało średnie nachylenie 9,5%, zaś chwilowa stromizna sięgała aż 23%. Nic dziwnego, że wygrywali tu dynamiczni górale. Wśród nich dwaj zwycięzcy klasyku La Fleche Wallonne. Gospodarze byli tu bezlitośni dla zawodników zagranicznych. W 2010 roku najszybciej do mety dotarł Bask Igor Anton z przewagą sekundy nad Włochem Vincenzo Nibalim i Słowakiem Peterem Velitsem. W sezonie 2011 czwarty rok wcześniej Katalończyk Joaquin Rodriguez nie dał szans rywalom. „Purito” wyprzedził o 4 sekundy Holendra Wouta Poelsa i o 5 Hiszpana Daniela Moreno. Przy ostatniej okazji czyli w roku 2013 to z kolei Moreno okazał się najmocniejszy wyprzedzając o 4 sekundy Alejandro Valverde i Rodrigueza. Jeśli chodzi o podjazd pod Sierra de la Pandera to można go zacząć nie tylko w Valdepenas de Jaen. Drugi czyli północy początek znajduje się we wiosce Los Villares, położonej jakieś 13 kilometrów na południe od centrum Jaen. W obu przypadkach pierwsze kilometry wspinaczki wiodą po drodze A-6050. Wspólny jest finałowy odcinek o długości przeszło 8 kilometrów na węższej dróżce wiodącej do ośrodka wojskowego. Przy czym nie jest to baza lotnicza jak na Aitanie czy Espunie, lecz stacja łączności Dowództwa Terytorialnego. W rejonie wyścigowej mety znajduje się też lądowisko dla helikopterów oraz obserwatorium przeciwpożarowe podobne do tego, które napotkaliśmy równo tydzień wcześniej kończąc podjazd na Tetica de Bacares.

Sierra de la Pandera to masyw należący do pasma Sierra Sur de Jean, które to w ramach Gór Betyckich zaliczane jest do Cordillera Subbetica. Pandera ma wysokość 1872 metrów n.p.m. czyli na sam szczyt owej góry nie wjechaliśmy. Niemniej i tak skończyliśmy naszą wspinaczkę jakieś 20 metrów wyżej niż finisze wyznaczane na Vuelcie. Jak wyglądają obie drogi wiodące w to miejsce? Podjazd z Los Villares jest znacznie dłuższy i składa się jakby z dwóch wzniesień. Ma długość aż 23,5 kilometra i średnie nachylenie 5,3%. Jego przewyższenie netto to 1251, zaś brutto nawet 1325 metrów. Najpierw mamy tu 11,4 kilometra o przeciętnej 5,4% ze startem na poziomie Rio Frio i finałem na Puerto de los Villares (1192 m. n.p.m.). Potem 3,5 kilometra delikatnego zjazdu i płaskiego terenu. Na koniec wspólny dla obu wersji finał czyli 8,5 kilometra o średniej 7,9%. Różnica wzniesień na tej końcówce to 669 metrów, ale amplituda de facto jest większa, gdyż ostatni kilometr zaczyna się od zjazdu. Natomiast wspinaczka z Valdepenas de Jaen ma tylko 12,7 kilometra, lecz średnie nachylenie 7,3%. Jej przewyższenie netto to 921, zaś brutto 963 metry. Najtrudniejszy odcinek obu wspinaczek to dwukilometrowy kawałek między 4,5 a 2,5 kilometra przed metą o średniej 12,5% i max. 18%. Organizatorzy Vuelty znacznie chętniej wybierali dłuższy wariant z przejazdem przez Puerto de los Villares jako premią górską drugiej kategorii. Jedynie w pamiętnym dla polskich kibiców roku 2017 wykorzystano opcję ze startem w Valdepenas de Jaen. Niemniej był to tylko jeden z dwóch powodów, dla których zaproponowałem kolegom krótszą z dwóch tras wspinaczkowych. Drugi ważny powód był czysto praktyczny. Chcąc poznać tego dnia również Collado del Muerto (Monachil) w paśmie Sierra Nevada należało wypad w rejon Jaen skrócić na tyle ile tylko było to możliwe.

Historia Pandery na Vuelcie zaczęła się w roku 2002. Szósty etap owej edycji wygrał błyskotliwy Roberto Heras, który o 18 sekund wyprzedził trójkę asów w składzie: Gilberto Simoni, Oscar Sevilla oraz Iban Mayo. Sevilla przejął tu koszulkę lidera, ale podobnie jak rok wcześniej ostatecznie nie wygrał całego wyścigu. Rok później wiele wskazywało na to, iż znów wygra Heras lub ewentualnie Kolumbijczyk Felix Cardenas. Niemniej obaj panowie zbyt spokojnie pokonali zjazd na ostatnim kilometrze, co wykorzystał Alejandro Valverde. „Balaverde” dopadł tę dwójkę niczym sokół swe ofiary, po czym z rozpędu wygrał etap. Drugi był Cardenas, zaś Heras tylko trzeci. Na prowadzeniu utrzymał się Bask Isidro Nozal, acz stracił do Herasa 1:13, co miało swoje znaczenie dla ostatecznych wyników tego wyścigu. W sezonie 2006 Pandera należała do kolarzy Astany. Wygrał Andriej Kaseczkin tuż przed Aleksandrem Winokurowem. Trzeci na kresce Jose Angel Gomez Marchante stracił do nich 30 sekund. „Wino” umocnił się na prowadzeniu. W 2009 roku przypomniał się tu zwycięzca Giro-2004 czyli Damiano Cunego. „Mały Książe” zabrał się do ucieczki i wygrał z przewagą 2:23 nad Jakobem Fuglsangiem oraz 3:08 nad Samuelem Sanchezem, najmocniejszym pośród kolarzy walczących w generalce. Liderujący w tej imprezie Valverde finiszował piąty ze stratą 3:22, ale nadrobił nieco czasu nad najgroźniejszymi rywalami czyli Robertem Gesinkiem i Ivanem Basso. Również w latach 2017 i 2022 wygrywali tu uciekinierzy. O triumfie Rafała za chwilę. Jako ostatni na liście tutejszych zwycięzców zapisał się Richard Carapaz. Mistrz olimpijski z Tokio odparł pościg Miguela Angela Lopeza oraz Primoza Roglicia wygrywając z zapasem 8 sekund. Prowadzący w tym wyścigu Remco Evenepoel był dopiero ósmy ze stratą 56 sekund i jego przewaga nad Słoweńcem stopniała do niespełna dwóch minut.

W sezonie 2017 Sierra de la Pandera należała do Rafała Majki. Polak na czternastym etapie Vuelty zabrał się do 10-osobowej ucieczki. Na etapie z Ecija podjeżdżano wcześniej na Puerto El Mojon (kat. 3) i Puerto de Locubin (kat. 2). Bora miała w odjeździe dwóch ludzi. U podnóża finałowego podjazdu na czele pozostało czterech uciekinierów. Dzięki pracy Patricka Konrada mieli oni nad grupą lidera Chrisa Froome’a przewagę 1:40. Nie za wiele, ale Rafałowi taki zapas wystarczył. Radził już sobie w podobnych sytuacjach, choćby na Tour de France z roku 2014. Na 10 kilometrów przed metą „Zgred” zgubił Barta De Clercqa i Rui Costę. Po czym pojechał na tyle mocno, by triumfować z bezpieczną przewagą nad najmocniejszymi góralami tego wyścigu. Drugi ze stratą 27 sekund finiszował M.A. Lopez, który powtórzył ów wynik po pięciu latach. Kilka sekund za „Supermanem” wpadł na metę doborowy kwartet: Vincenzo Nibali, Froome, Ilnur Zakarin i Wilco Kelderman. Brytyjczyk obronił koszulkę lidera, ale Włoch dzięki bonifikacie odrobił do niego 4 sekundy. My na spotkanie z tą górą ruszyliśmy kwadrans po jedenastej. Mimo dość późnej godziny nie było zbyt ciepło. Raptem 23 stopni. Wypakowaliśmy się przy drodze A-6050. Już za miasteczkiem, jakieś 150 metrów przed wielką tablicą z napisem „inicio ruta ciclistica”. Gdy ruszyliśmy pod górę od razu poczułem, że Rafał ma dobry dzień. Na naszym ultramaratończyku wczorajszy dystans nie zrobił wrażenia. Szarpnął mocniej i niemal od razu strzeliłem. Po kilkuset metrach doszedłem kolegów, by po chwili znów od nich odstać. Płaciłem za środowe ekscesy. Swój najtrudniejszy od lat dzień na rowerze całkiem dobrze wytrzymałem. Starczyło mi sił na owe 55 kilometrów wspinaczek, w tym 16 zaliczonych poza szosą. Dopiero za metą poczułem zmęczenie. Nazajutrz mój organizm najwidoczniej nie doszedł jeszcze do siebie. Przy czym na Panderze i tak nie było jeszcze najgorzej.

Na sam początek musieliśmy wjechać na Puerto Ranera (1178 m. n.p.m.). Nielichy kawałek podjazdu o długości 3,6 kilometra i przeciętnym nachyleniu 7,5%. Wobec szerokości drogi stromizna nie była specjalnie widoczna. Niemniej na drugim i trzecim kilometrze trzymała na poziomie 8-8,5%, chwilowo dochodząc do 10%. To wystarczyło by nas rozbić. Tym samym ową przystawkę przed prawdziwą Panderą kończyliśmy pojedynczo. Adriano wjechał ją w czasie 16:10. Rafał stracił do niego 27 sekund, zaś ja już 1:02. Za przegibkiem 400-metrowy zjazd, odrobina płaskiego terenu i ciasny zakręt-nawrotka w prawo. Po chwili wjazd przez bramę na wąską dróżkę o wyraźnie słabszej jakości niż na pierwszych czterech kilometrach. Niemniej po tym co widzieliśmy na Sierra de Lujar ta szosa mogła uchodzić za bardzo przyzwoity kawałek asfaltu. Na piątym kilometrze jechało się na wschód, wzdłuż terenów starej kopalni. Na trudnym szóstym kilometrze trzeba było zmęczyć odcinek ze stromizną do 16%. Już na tym etapie wspinaczki można było dojrzeć w oddali maszty stojące na szczycie tego masywu. Może to jeden z powodów dla których miejscowi nazywają tą górę swoją Mont Ventoux. Myślę, że to pewna przesada. Ja widzę tu więcej podobieństw do słynnego podjazdu pod Lagos de Covadonga. Podobna długość, a tym bardziej przewyższenie. Obie posiadają dwukilometrowe ściany o dwucyfrowej stromiźnie, przy czym ta z Pandery jest sztywniejsza niż La Huesera z Asturii. No i jeszcze te osobliwe końcówki o wykresie sinusoidy, znacząco przyśpieszające dojazd kolarzy do mety. Tylko krajobraz (roślinność) z zupełnie innej bajki. Pod koniec szóstego kilometra szlak skręcił na północ. Na siódmym i ósmym kilometrze nachylenie było ledwie umiarkowane.

Na początku dziewiątego kilometra ostry wiraż w prawo wprowadził nas na najtrudniejszy sektor wzniesienia. Znak drogowy po wewnętrznej stronie zakrętu pokazywał 15% czyli nie zdradzał wszystkiego. Droga przez pierwsze 450 metrów stromizny wiodła na południe, po czym znów skierowała się na wschód przykleiwszy się do południowego zbocza góry. Kilometr dziewiąty i dziesiąty bardzo trudne. Jedenasty wciąż solidny, podobnie jak pierwsza część dwunastego. Na szosie napisy uwielbienia dla Fuentesa. Czyżby chodziło o niesławnego doktora? Tuż przed zjazdem kolejna bramka i powieszony na niej – za jakie grzechy? – mocno sponiewierany misio. W tym terenie Adrian mógł się wykazać. Ostatnie 3,21 kilometra przed zjazdem pokonał z VAM na poziomie 1130 m/h. Rafała i mnie stać było jedynie na 999-1005 m/h. Kilka sekund nadrobiłem, ale nie miałem żadnych szans na dojście kolegi. Tak mi się przynajmniej wydawało. Tymczasem gdy pod koniec dwunastego kilometra kończyłem 400-metrowy zjazd usłyszałem jakiś szum za sobą. Okazało się, że Rafał zamiast ku właściwej mecie skierował się zrazu ku antenom na szczycie wcześniejszego wzgórza. Gdy zdał sobie sprawę ze swego błędu zawrócił i chciał mnie z rozpędu zaskoczyć. Drugi raz nie dałem się urwać. Zdobyłem się na przyśpieszenie i razem pokonaliśmy ostatnie 600 metrów finiszując jakieś 5 minut po naszym liderze. Adek całą górę pokonał w czasie 55:49. Rafaello miał szansę wyrobić się poniżej godziny. Ja potrzebowałem na to 1h 00:56. Na finałowych ośmiu kilometrach z hakiem wspinałem się w tempie 11,9 km/h z VAM 961 m/h. Powinno było być znacznie lepiej, ale środa mocno weszła mi w nogi.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9891836830

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9891836830

SIERRA DE LA PANDERA by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/9891818820

SIERRA DE LA PANDERA by RAFA

https://www.strava.com/activities/9891799293

ZDJĘCIA

Pandera_01

FILM

Napisany w 2023c_Andalucia & Este | Możliwość komentowania Sierra de la Pandera została wyłączona

Sierra de Lujar

Autor: admin o środa 20. września 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Rio Guadalfeo A-346

Wysokość: 1863 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1544 metry

Długość: 20,7 kilometra

Średnie nachylenie: 7,5 %

Maksymalne nachylenie: 16 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Zjazd z parkingu Hoya de Portillo zabrał nam tyle czasu co sam podjazd czyli blisko dwie i pół godziny. Po pierwsze na górnym sektorze trzeba było jechać wolno, bo nawierzchnia niepewna. Potem około półmetka zatrzymaliśmy się na blisko 40 minut w Pampaneirze. Do samochodu zostawionego pod Orgivą dotarłem grubo po piętnastej. O tej porze dnia było już znacznie cieplej niż w porze naszego przyjazdu. Na pierwszych kilometrach drugiej wspinaczki temperatura sięgała 36 stopni. Przy aucie napełniliśmy bidony oraz zjedliśmy małe co-nieco. Rafał szykował się do dalszej drogi najkrócej i ostatecznie wystartował niemal kwadrans przed nami. Sierra de Lujar tak jak Sierra Nevada należy do pasa Cordillera Penibetica. To pasmo górskie od północy i zachodu ogranicza rzeka Guadalfeo. Na wschodzie sąsiaduje z nim Sierra de la Contraviesa czyli masyw, w którym zaliczyliśmy podjazd pod Haza del Lino. Na południu schodzi ono ku wodom Morza Śródziemnego. Najwyższy szczyt owych gór czyli Los Pelaos liczy sobie 1878 metrów n.p.m., więc de facto to on był naszym celem. Północna wspinaczka na dach Sierra de Lujar składa się jakby z trzech części. Najpierw mamy tu do pokonania 4,4 kilometra w kierunku wschodnim na szerokiej drodze A-348. To odcinek o średniej stromiźnie 7,1 % przy max. 10%. Następnie na wysokości 630 metrów n.p.m. trzeba odbić w prawo i wjechać na węższą szosę A-4131. Biegnie ona na południe ku Puerto de Camacho (1124 m. n.p.m.). Ten sektor ma 7,7 kilometra i przeciętne nachylenie 6,4% przy max. 12%. Na koniec po przeszło 12 kilometrach spędzonych na drogach dobrej jakości wjeżdża się na dukt jakby z innego świata.

Na szczyt prowadzi bardzo zniszczona dróżka. To wąski pasek popękanego i dziurawego asfaltu, gdzieniegdzie będącego w stadium zaniku. Ten finałowy odcinek prowadzi na zachód. Nachylenie jest łagodne tylko na pierwszych kilkuset metrach. Potem już cały czas stromo. Na dystansie 7,8 kilometra przeciętna to aż 9,3%, zaś chwilowe stromizny sięgają tu 14-15-16%! Najłatwiejszy kilometr ma średnią 7,4%, zaś najtrudniejszy aż 11,7%. Rzecz jasna żaden poważny wyścig kolarski w tym miejscu nie finiszował. To nie jest teren dla imprez szosowych. Prędzej można by tu wpuścić specjalistów od kolarstwa górskiego. Za to 12-kilometrowy podjazd spod Orgivy na Puerto de Camacho jest znany Vuelcie, choć na tej przełęczy nigdy nie wyznaczano premii górskiej. Podjeżdżano na nią w latach 1972 i 1975, gdy uczestnicy VaE wjeżdżali od północno-wschodniej strony na pobliską Haza del Lino (1301 m. n.p.m.). Jeszcze jedna uwaga. Wybrałem sobie i kolegom wjazd pod Sierra de Lujar z doliny Rio Guadalfeo, gdyż tylko tak mogliśmy to połączyć ze wspinaczką do Capileira-Hoya de Portillo. Tym niemniej górę tą można zdobyć również od strony morza. To znaczy startując w Castell del Ferro. Taka wspinaczka byłaby jeszcze trudniejsza niż nasza. Ten szlak miałby długość 31 kilometrów i przewyższenie aż 1858 metrów! Pierwsze 18,5 kilometra tego wzniesienia to niemal cały południowo-zachodni podjazd na Haza del Lino czyli ze stromym 7-kilometrowym segmentem poniżej wioski Rubite. Do tego doszłyby 4 kilometry łatwiejszego terenu na drodze A-4131, no i ta sama 8,5-kilometrowa końcówka, z którą mieliśmy „przyjemność” się zapoznać.

Rozpocząłem ten podjazd w towarzystwie Adriana. Długa i ciężka pierwsza góra w nogach. Do tego ten niemiłosierny upał. Pierwszy kilometr dość mocny z nachyleniem 7,5%. Na drugim luźniejszym droga odbiła w prawo by ominąć kopalnię Orgiva i wioskę Los Tablones. Przejechaliśmy razem jeszcze trzeci, po czym na początku czwartego wydarzył się mały incydent. Akurat byłem na zmianie gdy poczułem jak Adek zawiesił się na moim kole. Jaka była tego przyczyna? Czyżbym to ja się wahnął, a może kolega się zagapił. Sam do końca nie wiem. W każdym razie w tym klimacie łatwo było o chwilową dekoncentrację. Efekt był tego taki, że Adriano się ożywił i „oddał skoka” by dalej pojechać na solo. W połowie piątego kilometra, gdy trzeba było się rozstać z tą drogą traciłem już do niego równo pół minuty. Ja ten wstępny odcinek przejechałem w 18:59. Adrian w 18:29, zaś uciekający nam Rafał w 21:31. Co ciekawe śmignął tędy również peleton Vuelty z roku 2018, a w nim jadący w czerwonej koszulce Michał Kwiatkowski. KOM-a na tym segmencie do dziś ma Sepp Kuss i jest to wynik 10:21. „Profi” pojechali stąd dalej główną drogą na wschód ku Torvizcon i mecie w Roquetas de Mar. My będąc już na drodze A-4131 jeszcze przed końcem piątego kilometra skręciliśmy na południe. Odtąd do połowy dziewiątego kilometra jechaliśmy równolegle do koryta rzeczki Alhayon. Zbocza masywu Lujar nadal mieliśmy po swej prawej stronie. Za plecami zostawiliśmy wyniosłe szczyty Sierra Nevada, zaś po naszej lewej były teraz stoki Sierra de la Contraviesa. Po trudnym szóstym kilometrze można było nieco odsapnąć na kilometrach siódmym i ósmym. Jechało się prawą stroną owej doliny łapiąc nieco cienia, który dawało zbocze góry.

W połowie dziewiątego kilometra nasz szlak skręcił na wschód i utrzymał ten kierunek przez kolejny kilometr. W ten sposób dostaliśmy się na drugą stronę doliny. Potem droga znów obrała kurs na południe. Na dziesiątym, a szczególnie jedenastym kilometrze nachylenie wzrosło. Ten drugi miał średnio 8,7%, zaś na obu trafiły się „chwilówki” na poziomie 12%. Na ostatnim kilometrze przed Puerto de Camacho było już nieco luźniej. Jechałem jak mi się wydawało dość umiarkowanym tempem, a mimo to niejednokrotnie widziałem przed sobą sylwetkę Adriana. To świadczyło o tym, iż kolega nie odjechał mi w żadnym momencie na więcej niż minutę. Na przełęcz wjeżdżało się jakby tunelem. Takie wrażenie dawały skarpy po obu stronach drogi. Gdy wyszedłem z zakrętu ujrzałem przed sobą Adka chwilowo pochylonego nad swym rowerem, celem usunięcia jakiejś usterki. Faktycznie niewiele do niego straciłem. Jeśli wierzyć stravie 20-kilka sekund. Natomiast nad Rafałem nadrobiliśmy przeszło 6 minut. Zatem była jeszcze szansa się zjechać w okolicy szczytu. Wiedziałem, że dojechawszy na Camacho trzeba będzie zjechać z dobrej szosy i odbić gdzieś w prawo na sławetne wertepy. Tym niemniej zrazu przejechaliśmy skręt na Olias o jakieś 200 metrów. W dole kilkaset metrów przed nami widziałem boczną dróżkę w tym kierunku. Na szczęście nie dojechaliśmy do niej. Patrząc na mapy była to ślepa dróżka do wioski Fregenite. Podniosłem alarm i zawróciliśmy. Gdy już wbiliśmy się na właściwy szlak ten z początku był nieco chropowaty, ale ogólnie w znośnym stanie. No i nachylenie było znacznie luźniejsze niż wszystko co do tej pory wiedzieliśmy. Niemniej tylko do czasu.

Po 600 metrach dojechaliśmy do rozjazdu. Lepsza część traktu odbiła w lewo, na południe czyli w dół ku Olias. My musieliśmy wpaść na prawą ścieżkę, która już na wstępie straszyła stanem nawierzchni. Ta śmiało zdobywała wysokość. Niekiedy ochoczo wijąc się po tym górskim zboczu. Najefektowniejsza seria serpentyn znajdowała się między połową piętnastego i początkiem siedemnastego kilometra. Stan owej drogi był na tyle opłakany, iż bardziej trzeba się było skupić na wyborze toru jazdy oraz omijaniu wszelakich pułapek niż dyktowaniu tempa dostosowanego do własnych możliwości. Dlatego też na pierwszych kilku kilometrach w tym terenie bardzo powoli traciłem dystans do Adriana pomimo stromizn, które w normalnych warunkach dałyby mu większą przewagę. Ogólnie dało się po tym jechać, choć przyznam, iż nawierzchnię w równie dramatycznym stanie widziałem chyba tylko raz. W hiszpańskich Pirenejach podczas wjazdu na Embalse de Llauset. W sumie tylko w dwóch miejscach musiałem wypiąć stopy z pedałów. Pewien wiraż w prawo pod koniec osiemnastego kilometra mogłem pokonać lepiej. Natomiast zryta do szutru ścianka o nachyleniu 16% napotkana jakieś trzysta metrów dalej nie dawała już żadnych szans na przejazd. Trzeba było zejść z roweru i przejść z nim kolejne kilkadziesiąt metrów do najbliższego zakrętu. Gdyby nie stan owej drogi byłby to piękny podjazd. Koncentrując swą uwagę na tym co jest kilka czy kilkanaście metrów przede mną nie miałem świadomości jak blisko nam z tej góry do Morza Śródziemnego. Zobaczyłem je w wielu miejscach dopiero na zjeździe. Tuż przed finałem okolica stała się bardziej zielona za sprawą niezliczonych kęp krzewów, które skolonizowały tutejsze stoki. Gdy zobaczyłem maszty wiedziałem, że ten ciężki egzamin już prawie zaliczyłem.

Na górę wjechałem w czasie 1h 52:29. Zatem wspinałem się tu o pół godziny krócej niż na Capileira-Hoya de Portillo. Koledzy czekali na mnie od kilku minut. Rafał ostatecznie umknął przed pościgiem Adriana. Patrząc na całodniowy profil z ich jedenastego etapu ustaliłem, iż Adek dotarł na szczyt w 1h 45:57, zaś Rafa w 1h 58:52. Segment stravy o długości 7,94 kilometra zdradzał jak radziliśmy sobie w trakcie „ataku szczytowego”. Adrian uzyskał na nim wynik 47:28 przy średniej prędkości 10 km/h. Ja miałem czas 52:02 (avs. 9,2 km/h), zaś Rafał równe 56 minut (avs. 8,3 km/h). To daje obraz tego jak mozolna to była wspinaczka. Koledzy zatrzymali się w najwyższym punkcie drogi czyli przy pierwszych antenach w pobliżu wierzchołka Los Pelaos. Droga szła dalej ku kolejnym masztom, lecz te zdawały się stać nieco niżej. Dlatego do nich już się nie podjechaliśmy. Może i szkoda bowiem z tamtej miejscówki byłby ładny widok nie tylko na Sierra Nevada, lecz również ku Mar Mediterraneo. Zdobywszy kolejną mega-górę trzeba było jeszcze bezpiecznie z niej zjechać. Na pierwszych ośmiu kilometrach powtórka z wcześniejszej rozrywki. Czyli znów spokojnie i uważnie. Na tej nawierzchni łatwo było o przebicie dętki, przecięcie opony czy nawet zniszczenie obręczy. Na szczęście bez żadnych strat wróciliśmy na Puerto de Camacho. A potem już luzik i tylko na dobicie niespełna 2-kilometrowy podjazd do samochodu. Dotarłem do niego tuż przed dziewiętnastą. Przejechaliśmy 111 kilometrów z łącznym przewyższeniem 3570 metrów. Długo szukałem w swych archiwach, kiedy ostatnio jednego dnia zrobiłem tyle metrów w pionie. Musiałem się cofnąć aż do wyprawy szlakiem Route des Grandes Alpes z 2013 roku. Na jej trzecim odcinku zrobiłem wtedy 3909, zaś na dziewiątym aż 4129 metrów. W kolejnych latach z rzadka przekraczałem pułap 3000 metrów. W sumie tylko osiem razy i nigdy nie było ich tyle co na dwóch trasach wokół Orgivy.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9887459061

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9887459061

SIERRA DE LUJAR by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/9887458543

SIERRA DE LUJAR by RAFA

https://www.strava.com/activities/9887442636

ZDJĘCIA

Sierra-de-Lujar_01

FILM

Napisany w 2023c_Andalucia & Este | Możliwość komentowania Sierra de Lujar została wyłączona