banner daniela marszałka

Archiwum dla czerwiec, 2010

Kizbuheler Horn / Alpenhaus

Autor: admin o 4. czerwca 2010

W piątkowy poranek obudziliśmy się pełni wiary w poprawę pogody pod austriackim niebem. Zapewnił nas o tym jeszcze poprzedniego wieczora w nasz nowy gospodarz. Niemniej gdy wyjrzeliśmy z okien naszego pięknego, acz nieco krzywego domku sytuacja na zewnątrz nie wyglądała nazbyt kolorowo. Cała okolica nasiąknięta była wilgocią. Na niebie więcej było chmur, niż błękitnych prześwitów. Szczęśliwie mieliśmy cały dzień do naszej dyspozycji i tylko jedną górę do zdobycia. Cholernie trudną to prawda, lecz jako się rzekło tylko jedną i przy tym niezbyt długą. Na spotkanie z Kitzbuheler Horn nawet przy starcie z Sankt Johann in Tirol, który rozważałem potrzebowaliśmy co najwyżej dwie godziny lepszej aury. Gdyby zaś nawet wbrew optymistycznej prognozie spodziewana poprawa nie nadeszła to i tak wysokość bezwzględną piątkowego wzniesienia gwarantowała nam cieplejsze i bezśnieżne przyjęcie niż miało to miejsce na wyższej o osiemset metrów „Stokrotce”. Mogliśmy, więc ze spokojem grać na przeczekanie resztek złej aury i zwlekać z naszym wyjazdem do Tyrolu choćby do popołudnia.

Tymczasem dane nam było delektować się iście wypasionym śniadaniem jakie zwykł serwować swym gościom Reinhard. Koszt noclegu w Glockenstuhl czyli 35 Euro za dobę od głowy był o jakieś 50 % wyższy niż trydenckim Bed & Breakfast u Carla. Niemniej bardzo obfite i różnorodne śniadanko na powitanie dnia przynajmniej w części niwelowało różnicę w kosztach wynajmu. W następnych godzinach tego przedpołudnia okazało się, iż również austriaccy górale znają się na pogodzie nie gorzej niż nasi gazdowie z Podhala. Dokładnie tak jak zapewniał nas Reinhold do południa niebo się wypogodziło i temperatura skoczyła do letniego poziomu ponad 20 stopni. Dokładnie o godzinie 12:50 byliśmy gotowi do drogi. Nie pojechaliśmy jednak najkrótszą z możliwych dróg czyli południową przez Mittersill oraz przełęcz Thurn (1273 m. n.p.m.). Wybrałem wariant północny będący lustrzanym odbiciem wczorajszego szlaku dojazdowego. Dlatego wyjechaliśmy z Zellermoos kierując się na Saalfelden. Potem skręciliśmy w drogę nr 164. Minęliśmy Leogang i Griesen, po czym wjechawszy do Hochfilzen byliśmy już w Tyrolu. Potem trzeba było jeszcze przejechać przez Fieberbrunn i dojechawszy do Sankt Johann skręcić na południe czyli w drogę nr 161 ku Kitzbuhel. Na miejscu byliśmy około czternastej znajdując bezpłatny parking w południowej części miasta.

Kitzbuhel to bodaj najsłynniejszy z austriackich ośrodków narciarskich. To miasto powiatowe liczy sobie nieco ponad 8 tysięcy mieszkańców i leży nad rzeczką Ache, pomiędzy dwoma niewysokimi jak na austriackie warunki górami. Położoną po południowo-zachodniej stronie miasteczka Hahnenkamm (1712 m .n.p.m.) oraz piętrzącym się na północnym-wschodzie Kitzbuheler Horn (1996 m. n.p.m.). Po zboczu Hahnenkamm biegnie słynna w narciarskim światku trasa zjazdowa Streif – uważana za najtrudniejsza w ramach alpejskiego Pucharu Świata. Z kolei na „Kitzhorn” latem 1965 roku oddano do użytku super-stromą drogę panoramiczną, którą turyści zmotoryzowani mogą dotrzeć do górskiej restauracji Alpenhaus na wysokość 1670 m. n.p.m Z tego miejsca rozciąga się piękny widok nie tylko najbliższe doliny, lecz także na położony w oddali masyw Grossglocknera. Najważniejsze jednak, iż podjazd ten z czasem opanowali kolarze szosowi, zaś począwszy od sezonu 2000 zaczęli tu zaglądać profesjonaliści uczestniczący w Osterreich Rundfahrt.

„Kitzhorn” szybko stał się nie tylko stałym, ale bodaj najważniejszym punktem na XXI-wiecznym szlaku Dookoła Austrii. Nie zabrakło go na trasie żadnej z ostatnich jedenastu edycji tej imprezy. Sześciokrotnie etapowy sukces na podjeździe do Alpenhaus okazywał się przepustką do zwycięstwa w całym wyścigu. Stało się tak po raz pierwszy już w 2000 roku za sprawą faworyta gospodarzy Georga Totschniga. W ślady austriackiego górala dwukrotnie w latach 2001 i 2004 poszedł Australijczyk Cadel Evans jeżdżący wówczas w ekipach Saeco i Team Telekom. W 2003 roku dzięki wygranej na „Kitzhorn” swój narodowy tour wygrał Gerrit Glomser. Nie udała się ta sztuka zdobywcom góry z lat 2002 i 2005-2008, którzy w „generalce” Osterreich Rundfahrt musieli się zadowalać miejscami od drugiego do czwartego. W sezonie 2005 wzniesienie było sceną 10-kilometrowej czasówki ze startem w Kitzbuhel. Próbę tą wygrał Gerhard Trampusch z czasem 33 minut i 17 sekund. Podczas dwóch ostatnich edycji etap z metą na Kitzbuheler Horn znów był rozstrzygający. W sezonie 2009 przyniósł on podwójne zwycięstwo Szwajcarowi Mickaelowi Albasiniemu, zaś w bieżącym roku Włochowi Riccardo Ricco’. „Kobra” o 53 sekundy wyprzedził swego rodaka Emanuela Sellę oraz Hiszpana Sergio Pardillę. Cała trójka sześć dni później stanęła na podium wyścigu w Wiedniu.

O Kitzbuheler Horn słyszałem też co nieco od Sylwka Szmyda, który podczas swych kursów między Polską a Włochami nierzadko zatrzymywał się w Kitzbuhel, aby sprawdzić swą nogę na tym morderczym wzniesieniu. Taki podjazd wymagał szczególnego podejścia. W swym dorobku miałem już dość pokaźną liczbę gór, na których przez kilka ładnych kilometrów trzeba się było zmagać ze nachyleniem około 10 %. Niemniej z odcinkiem o długości 7 kilometrów przy średniej stromiźnie blisko 12 % miałem do czynienia tylko jeden jedyny raz. Z takim wyzwaniem spotkałem się podczas GF Marco Pantani w 2008 roku walcząc o przetrwanie w środkowej fazie podjazdu pod słynne Mortirolo. Dlatego też przed naszym popołudniowym wypadem do Kitzbuhel dozbroiłem się stosownie do tej okazji. Postanowiłem skorzystać z pary zapasowych kół, którą zabrałem w Alpy na wszelki przypadek. Owa rezerwa czyli kółka Ritchey DS Pro nie są bynajmniej o wiele lżejsze od służących mi na co dzień Mavików Aksium. Ich podstawową zaletą była zamontowana na nich kaseta z górskiej grupy Shimano XT, która miała największe tryby z 28 i 32 ząbkami. Ten właśnie „zestaw na czarną godzinę” z powodzeniem przetestowałem podczas obu wypraw z 2008 roku oraz rok później na wyciecze do Romandii.

Wystartowaliśmy kilka minut przed wpół do trzecią. Po trzech kilometrach jazdy szosą B-161 w kierunku północnym znaleźliśmy się na zakręcie w lewo ku Bergrestaurant Alpenhaus. Tablica z napisem Panoramastrasse Kitzbuheler Horn nie pozostawiała żadnych złudzeń. Czas było zmierzyć się z tym trudnym wyzwaniem. Podjazd zaczynał na wąskim przejeździe pod wiaduktem kolejowym. O mały włos Darek nie wpadł by w nim na jadący z naprzeciwka samochód ciężarowy, którą swymi gabarytami wypełni całą szerokość wrót do „Kitzhorn”. Uniknąwszy tej przeszkody ruszyliśmy do góry, lecz po przebyciu niespełna dwustu metrów znaleźliśmy się kropce nie wiedząc jak dalej jechać. Na wysokości landhotelu Vordergrub napotkaliśmy rozjazd pod tytułem „prosto lub w lewo”. Okazało się, iż trzeba było skręcić w lewo, ale ponieważ przy tej okazji zrobiliśmy krótki postój to chcąc koniecznie zmierzyć swój realny czas na tej górze postanowiliśmy wrócić do wiaduktu z widokiem na oryginalny domek rodem z krainy hobbitów. Za drugim razem start poszedł już sprawnie. Na początku trzeba było pokonać 950 metrów o średnim nachyleniu 7,4 %. Jednym słowem był to wstęp o całkiem solidnej stromiźnie, lecz na tej górze wyglądał na błahostkę.

Tak samo myślą zapewne właściciele tej drogi, albowiem dopiero na końcu pierwszego kilometra wytyczyli start właściwej wspinaczki. Po prawej stronie drogi postawili tablicę z mapą i profilem podjazdu, rekordowymi wynikami oraz automatem do wydruku bilecików. Dzięki temu każdy amator kolarstwa może oficjalnie zmierzyć swój czas na tym podjeździe, gdyż drugi automat tego rodzaju znajduje się na ścianie restauracji Alpenhaus. Tablica dowodzi, że kolarski rekord tego wzniesienia to 28 minut i 24 sekundy. Należy on Austriaka Thomasa Rohreggera, który wykręcił ten czas na drodze do zwycięstwa na trzecim etapie Osterreich Rundfahrt z 2007 roku. Co ciekawe jest tam również odnotowany rekord biegowy. Należy on do Nowozelandczyka Jonathana Watta, który w 2000 roku przebiegł dystans 7,1 kilometra o nachyleniu ponoć aż 12,5 % w czasie 55 minut i 58 sekund. Z tablicy wynika również, iż po pokonaniu kolejnych trzech kilometrów z dwunastoma dodatkowymi wirażami można dotrzeć nawet na położony ponad trzysta metrów wyżej niż Alpenhaus wierzchołek góry gdzie stoi nadajnik telewizyjny.

Przejechaliśmy ten punkt bez zatrzymywania się przy tablicy i drukowania kwitów. Droga niemal cały czas prowadziła w odsłoniętym terenie wśród alpejskich łąk. Słoneczko całkiem zdrowo przygrzewało. Jak wspomniałem do południa wypogodziło się dzięki czemu na całej górze mieliśmy temperaturę od 23 do 25 stopni Celsjusza i co ciekawe tak w Kitzbuhel jak i blisko tysiąc metro wyżej przy Alpenhaus mój termometr pokazał wartość 24. Wszystkie wiraże na tej górze są nie tylko numerowane i nazwane, ale też zawierają informację o bezwzględnej wysokości danego miejsca i tak np. „kehre 1” nazywa się Schwilern i znajduje się na poziomie 865 m. n.p.m. Rozpoczynając wspinaczkę chciałem możliwie najdłużej jechać na przełożeniu 39 / 28 zbliżonym to najmiększego obrotu na kołach Mavika. Tym niemniej dość szybko musiałem wrzucić tryb „32” i dziękowałem Bogu, że miałem taką możliwość. Drugi kilometr podjazdu, a w zasadzie odcinek o długości 1100 metrów (od km 0,95 do 2,05) miał średnie nachylenie 11,8 % i max. 15 %. Przejechałem go ze średnią 11,3 km/h. Trzeci kilometr (od km 2,05 do 3,05) kończący się przejazdem przez ciemny i mokry po deszczu lasek teoretycznie był nieco łatwiejszy tzn. ze stromizną średnio 11,6 % i max. 14 %. Mimo tego nieco zwolniłem do przeciętnej 10,5 km/h. Stromy początek podciął mi na chwilę nogi, zaś puls poszybował do poziomu ponad 170 uderzeń na minutę. Zresztą co chyba nie może dziwić na całym podjeździe miałem wysoki puls to znaczy średnio 161, zaś maksymalnie 174 bpm.

Po wyjeździe z lasu minąłem punkt poboru opłat od kierowców samochodów. Byłem już nieźle zmęczony, a tymczasem do szczytu brakowało jeszcze pięciu kilometrów. Przy jeździe w tempie 10 km/h oznaczało to jeszcze 30 minut wysiłku na granicy własnych możliwości. Tymczasem kolejny czyli czwarty kilometr należał do najtrudniejszych. Już na początku przywitała mnie tabliczka z napisem 14,7 %. Potem po raz drugi i ostatni na tej górze droga na krótko wpadała w las. To 1000 metrów miało średnie nachylenie 12,9 % z max. 18 %. Nic dziwnego, że moja prędkość spadła do poziomu zaledwie 9,4 km/h. Na kolejnych dwóch kilometrach stromizna minimalnie zelżała. Piąty kilometr miał średnią 11,7 %, zaś szósty 11,9 %. Na obu maksymalne nachylenie sięgnęło 16 %. Wspinałem się z prędkością najpierw 10,1 km/h, a potem już tylko 9,3 km/h. Zmęczenie narastało, a najgorsze było jeszcze przede mną. Najbardziej stromy okazał się przedostatni kilometr o średniej 13,5 % i max. 20 %, dokładnie na 1160 metrów przed finałem. Na odcinku między 1500 a 500 metrów przed Alpenhaus ustawione były trzy tabliczki wskazujące na nachylenie w kolejnych wirażach dochodzące do pułapu 17,9 – 22,3 – 19,4 % !!! Wiedziałem, że po przebyciu tej przeszkody będę już miał tą górę w swej kieszeni. Przetrwałem przedostatni kilometr w tempie 8,6 km/h i na ostatnim kilometrze góra dała za wygraną jeśli tak można powiedzieć o odcinku drogi ze średnim nachyleniem 10,7 % i max. 17,5 %. Zafiniszowałem w tempie 11 km/h.

Cały podjazd czyli 8,06 kilometra przy stromiźnie 11,8 % tzn. z miejscem startu pod wiaduktem zajął mi 47 minut i 8 sekund. Co oznacza, iż pojechałem ze średnią prędkością 10,269 km/h i z rekordowa wartością VAM na poziomie aż 1209 m/h. Odcinek 7,1 kilometra z początkiem przy tablicy przebyłem w czasie 43 minut i 2 sekund – średnia 9,899 km/h i VAM 1221 m/h. Jednym słowem Rohregger dołożył by mi prawie kwadrans. Ba, znając życie gdybym tak jak on przed tym podjazdem miał w nogach 175 kilometrów drogi z Salzburga to nasze porównanie wyglądałoby dla mnie jeszcze gorzej. Jak ciężka była to góra najlepiej widać po twarzy Darka na zdjęciu z ostatnich metrów wspinaczki. Kilka minut wcześniej ja wyglądałem podobnie. Darek wspinał się w sumie przez 56 minut i 7 sekund, zaś na pokonanie oficjalnego odcinka  wzniesienia potrzebował 52 minut i 25 sekund. W praktyce jechał nieco szybciej niż to pokazał odczyt z licznika, gdyż na przedostatnim kilometrze stanął kilkakrotnie rozglądając się za okularami przeciwsłonecznymi, które mu wypadły. Dojechawszy na szczyt natknąłem się na robotników przesuwających czerwoną tablicę z napisem Krone Kitzhorn Challenge. Zawody pod tym wezwaniem odbywały się w tym roku 5 lipca. W Austrii bardzo popularne są imprezy z rodzaju górskich czasówek dla kolarskich amatorów. W tegorocznym kalendarzu było ich aż osiemnaście, w tym choćby czerwcowy Glockner Konig na podjeździe do Fuschertorl II, który poznaliśmy dzień wcześniej.

Na górze zabawiliśmy blisko półtorej godziny. Można powiedzieć, że byliśmy już wyluzowani, niczym po zawodach. Ostatni cel tej wyprawy został osiągnięty. Teoretycznie moglibyśmy jeszcze pokonać szlaban i stroma super stromą ścieżynkę podjąć próbę dojechania aż na Gipfel, ale skoro „profim” wystarcza Alpenhaus to i nas taka zdobycz mogła zadowolić. Weszliśmy do restauracji gdzie aby ugasić swe pragnienie kupiłem chyba najdroższą w swym życiu małą coca-colę i sok owocowy. Pomyszkowałem w sklepie z okolicznościowymi pamiątkami. Darek kupił tam na pamiątkę maleńki znaczek w kształcie koziołka – maleńkie trofeum godne górskich kozic z Trójmiasta. Z tarasu widokowego przed restauracją roztaczał się piękny widok nie tylko na ostatnie kilkaset metrów podjazdów w dole, lecz przede wszystkim na bielące się w oddali na południu zaśnieżone szczyty masywu Grossglockner. Na bardzo przyjemnym, acz krętym zjeździe co rusz przystawaliśmy. Najdłużej zatrzymaliśmy się oczywiście przy rzeczonej tablicy. Na wjeździe do Kitzbuhel szybko zjechaliśmy z szosy B-161 aby przejechać się po tamtejszej starówce. Do samochodu dotarliśmy dopiero o 17:35. Do Zell am See wróciliśmy tą samą drogą co kilka godzin wcześniej. Pod dachem Glockenstuhl zameldowaliśmy się około dziewiętnastej. Godzinę później wybraliśmy się na spacer po Zell am See. Tam w restauracji u Antonio Basmatiego (pół Włocha, pół Hindusa) z dala od Italii zjedliśmy nasze pierwsze na tym wyjeździe pizze. Darek rozsmakował się przy tej okazji w lokalnym piwie Edelweiss.

Nazajutrz  około 8:30, po kolejnym wytwornym śniadaniu byliśmy gotowi do długiej drogi do domu. Po niecałej godzinie jazdy austriackimi drogami B-311 i B-178 przez Steinpas wjechaliśmy na teren Niemiec. Przetarłem swój nowy szlak na południowo-wschodnim krańcu Bawarii, jadąc m.in. szosą B-306 przez okolice znanego ośrodka łyżwiarstwa szybkiego w Inzell. Na wysokości Siegsdorf wbiliśmy się na autostradę A-8 do Monachium. Potem obwodnica bawarskiej stolicy czyli A-99 i dalej szybka jazda na północ po kolejnych „autobanach”: A9 (523 km), obwodnica Berlina A-10 (96 km) i przygraniczna A-11 na resztkach drogiego paliwa (111 km). Do kraju wróciliśmy jak zwykle przez Kołbaskowo, więc ostatnie setki kilometrów spędziliśmy na krajówce A-6. Udało nam się dojechać do Gdańska jeszcze za dnia czyli około 21:00. Byliśmy zmęczeni, ale bardzo zadowoleni z własnych wyczynów. Zrealizowałem w 100 % ambitny plan opracowany zimą. W ciągu 16 dni przejechałem co prawda tylko 888 kilometrów, ale za to jakich! Zdobyłem w sumie 25 nowych wzniesień (19 przy asyście Darka) o łącznym przewyższeniu 26.543 metrów. W dobrym zdrowiu przetrwałem ciężki wyścig, rozgrywany w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych. Czas uzyskałem zgodny z oczekiwaniami. Miejsce może nie okazało się nazbyt rewelacyjne na tle całej stawki uczestników Gran Fondo, lecz z drugiej strony była to godna lokata pośród było nie było najtwardszych osób w porannym peletonie.  Niewątpliwie była to jedna z najtrudniejszych wypraw w moim życiu, pod względem sportowych wyzwań ustępująca tylko tej z czerwca 2008 roku. Tymczasem już za cztery tygodnia czekała mnie kolejna, nie mniej pasjonująca podróż.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Kizbuheler Horn / Alpenhaus została wyłączona

Edelweissspitze

Autor: admin o 3. czerwca 2010

Dzięki temu, że w tym roku Święto Bożego Ciała wypadało już 3 czerwca kosztem zaledwie jednego dnia urlopu mogłem tą podróż wydłużyć o dwie doby i to w bardzo atrakcyjny sposób. W ciągu dwóch tygodni udało mi się w pełni wykonać swój włoski plan. Dwa tygodnie wystarczyły abym skompletował swą prywatną listę najciekawszych kolarskich wzniesień w Trydencie i Południowym Tyrolu. Dlatego wyzwań na ostatnie dni tej podróży poszukałem poza Włochami. Naturalnym wyborem była leżąca na drodze powrotnej Austria czyli kraj, w którym siedem lat wcześniej zacząłem swoją znajomość z Alpami. Wtedy poznałem podjazdy pod Pillerhohe (1559 m. n.p.m.) i Kaunertal (2750 m. n.p.m.) w Tyrolu oraz przełęcz Hochtor (2503 m. n.p.m.), którą zdobyliśmy od południa czyli ze strony Karyntii. Tym razem chciałem zobaczyć dwie kluczowe góry na corocznym szlaku wyścigu Dookoła Austrii (Osterreich Rundfarth). A mianowicie położoną w landzie Salzburg Edelweisspitze (2571 m. n.p.m.) na legendarnej drodze Grossglockner Hochalpenstrasse oraz super-stromy Kitzbuheler Horn (1750 m. n.p.m.) we wschodniej części Tyrolu. W tym celu zarezerwowałem pokój ze śniadaniem w Zellermoos – osadzie położonej na południowo-zachodnim skraju Zell am See, Miasteczko to jest znanym centrum narciarstwa alpejskiego i snowboardu, acz  jak podaje wikipedia najsłynniejsi sportowcy zeń pochodzący to Felix Gottwald i Simon Eder czyli fachowcy od kombinacji norweskiej i biathlonu.

Według „google.maps” czekał nas blisko 300-kilometrowy przejazd, który powinien był nam zająć około trzech i pół godziny. Nie śpieszyliśmy się jednak z wyjazdem z Mezzocorony, gdyż w naszej nowej przystani czyli hoteliku Glockenstuhl mogliśmy się meldować najwcześniej około godziny trzynastej. Darek około ósmej rano zrobił sobie spacer po mieście i wpadł z wizytą do XIII-wiecznego Kościoła Santa Maria Assunta. Ja ostatni raz porozmawiałem sobie z naszym gospodarzem Carlo Fiamozzim, który za tak długi pobyt skasował nas ze zniżką, zaś na odchodne ofiarował jeszcze po butelce białego wina własnej produkcji. W drogę ku Austrii ruszyliśmy około wpół do jedenastej przy niebieskim niebie i temperaturze dwudziestu-kilku stopni Celsjusza. Na granicznej przełęczy Brennero (1375 m. n.p.m.) czyli jakieś 120 kilometrów dalej na północ po takiej pogodzie nie było już ani śladu. Najpierw niebo przykryły stalowo-szare chmury, potem zaczął padać co raz mocniejszy deszcz. Z czystej formalności dodam, że temperatura spadła o jakieś kilkanaście stopni. Austria przywitała nas równie ozięble jak dwa tygodnie. Po zjeździe do Innsbrucku wskoczyliśmy na autostradę A-13, z której z kolei zjechaliśmy na wysokości Worgl. Potem poruszaliśmy się już tylko po drogach krajowych. Szosą nr 178 do Sankt Johann in Tirol, gdzie od lat organizowane są Mistrzostwa Świata w kolarstwie szosowym dla mastersów. Potem drogą nr 164 przez biathlonowe miasteczko Hochfilzen do Saalfelden am Steinernen Meer, skąd odbiliśmy na południe by szosą nr 311 około piętnastej dojechać do Zellermoos.

Byłem pełen obaw czy cały ten transfer nie robimy na darmo. Po austriackiej stronie granicy niemal cały czas padał deszcz. Byliśmy nawet świadkami interwencji lokalnych strażaków, którzy próbowali okiełznać błotniste wody mocno wzburzonej górskiej rzeczki. Poza tym skoro na wysokości 750 metrów n.p.m. było ledwie 15 stopni Celsjusza zdawałem sobie sprawę z tego, iż przy tej wilgotności na przełęczy zobaczymy śnieg. Pół biedy jeśli tylko wkoło drogi. Obawiałem się, że słynna szosa wysokogórska może się okazać wręcz nie przejezdna. Niemniej na przekór złym znakom z nieba kierując się swym niepisanym mottem „jeśli choć nie spróbujesz to długo pożałujesz” podjąłem to wyzwanie. Darek wbrew własnym pogodowym preferencjom postanowił mi towarzyszyć. Na wszelki przypadek zabrał z sobą dwa razy więcej kolarskiej odzieży niż zwykle. Dokładnie o godzinie 16:25 ruszyliśmy niepewni swego losu na najsłynniejszą kolarską górę Austrii.

Historia wyścigu Osterreich Rundfahrt sięga roku 1949, a jego dzieje są niemal nierozerwalnie związane z podjazdem pod tzw. Grossglockner. W rzeczywistości chodzi tu o przełęcz Hochtor, gdyż Grossglockner (3798 m. n.p.m.) to najwyższy szczyt pobliskiego masywu górskiego, pasma Wysokich Taurów i zarazem całej Austrii. Tylko sześciokrotnie wyścig Dookoła Austrii ominął to wzniesienie, względnie nie dotarł na szczyt z powodu złej pogody. Pierwsi kolarze na tej premii górskiej (swego czasu najtrudniejszym podjeździe amatorskiego kolarstwa) zyskiwali sławę nie mniejszą niż zwycięzcy całego wyścigu. Zresztą nie rzadko zdobycie tytułu „Króla Glocknera” szło w parze z triumfem w tygodniowej etapówce. W maju przyszłego roku o górę tą po raz drugi w swych dziejach zahaczy też Giro d’Italia, aczkolwiek kolarze wspinać się będą od południa i tylko do poziomu 1930 metrów n.p.m. czyli do Kasereck. Uczestnicy Giro zdobywali za to Hochtor od północy w 1971 roku, kiedy to po przejeździe przez przełęcz zjechali do Guttal (1859 m. n.p.m.) i na koniec musieli się zmierzyć z 9,5-kilometrowym finałem pod Franz-Jozefs Hohe (2369 m. n.p.m.). Wygrał tam mistrz olimpijski z Mexico City Włoch Pierfranco Vianelli, który grupkę z czołowymi kolarzami „generalki” wyprzedził o cztery i pół minuty.

Tymczasem my mieliśmy zakończyć wspinaczkę po północnej stronie przełęczy. Niemniej aby dodatkowo utrudnić sobie zadanie finał wyznaczyłem nam na położonym kilkadziesiąt metrów wyżej niż Hochtor wierzchołku Edelweissspitze (2571 m. n.p.m.). Aby tam dotrzeć musieliśmy pokonać przeszło 33 kilometry, z czego ponad połowa tego dystansu miała prowadzić ostro pod górę. Według skali trudności rodem z „archivio salite” miała to być najtrudniejsza góra w mojej siedmioletniej karierze górskiego wojażera. Dodatkowo jeszcze ta pogoda. Zapowiadał się bardzo surowy test naszych sportowych charakterów. Szczęśliwie na początku mogliśmy się rozgrzać kręcąc w tempie + 25 km/h, po płaskim terenie w dolinie. Przejechawszy niespełna cztery kilometry dojechaliśmy do Bruck an der Grossglocknerstrasse. Po pokonaniu kolejnych siedmiu byliśmy już w Fusch (805 m. n.p.m.). Na szczęście nie padało, ale przed nami na horyzoncie kłębiły się szare chmurzyska. Jeszcze chwila luzu i po 32 minutach jazdy oraz przebyciu 13,9 kilometra o średnim nachyleniu 0,8 % minąłem szary budynek Barenwerk.

Nieco dalej po prawej ręce mignął mi malutki kościółek Embachkapelle co oznaczało definitywny koniec takiej zabawy. Już wkrótce czyli po pokonaniu lekkiego łuku w prawo przyszła pora na pierwszy test dla naszych nóg, którym był liczący sobie 1700 metrów podjazd do Barenschlucht o średnim nachyleniu 9,2 %. To była jednak tylko zapowiedź późniejszych atrakcji. Następnie droga nieco odpuściła. Odcinek między Barenschlucht a Ferleiten (1145 m. n.p.m.) miał 2800 metrów o umiarkowanym nachyleniu 5,2 %, lecz głównie za sprawą łatwego kilometra bezpośrednio przed bramkami poboru opłat. Chwilę wcześniej na zielonej tablicy stojącej po prawej stronie drogi mogłem się zapoznać z cennikiem obowiązującym turystów zmotoryzowanych. Muszę przyznać, że szczególnie jednodniowa cena za przejazd tą panoramiczną drogą z 1935 roku wydała mi się mocno wygórowana. Na szczęście Austriacy tak jak i Włosi na Tre Cime di Lavaredo potrafią docenić wysiłek rowerzystów. Kolarze wszelkiej maści mają tu wstęp wolny. Jedyną niedogodnością była konieczność zjechania na chwilę z głównej drogi celem ominięcia bramek.

Zaraz za nimi zaczęły się prawdziwe schody czyli według wykresu z mego licznika 14,5 kilometra wspinaczki o średnim nachyleniu 9,9 %. Nawet gdyby zapomnieć o pierwszych pięciu kilometrach i tak przy tym co zostało nam do pokonania mogłaby się schować nawet tak trudna góra jak pokonana dzień wcześniej Fittanze. Praktycznie ani chwili łatwego terenu. Dwukrotnie czyli na początku trzeciego i w połowie dziesiątego kilometra tego odcinka stromizna sięgnęła 18 %. W dwóch innych miejscach nachylenie skoczyło do poziomu 16 %. Najbardziej strome fragmenty podjazdu wypadały na wiaduktach, które tu i ówdzie porozstawiali przedwojenni inżynierowie. Droga jest szeroka o dobrej nawierzchni. Odrobinę ulgi dawały niektóre nieco wklęsłe wiraże pozwalające nabrać prędkości. Niemniej chwilę później trzeba było nadrabiać wysokość na tym bardziej stromych prostych odcinkach między łukami. Od poziomu niespełna 1400 metrów n.p.m. kolejne wiraże były ponazywane i numerowane. W sumie od Piffalpe (1392 m. n.p.m.) po Fuschertorl I (2407 m. n.p.m.) naliczyłem ich czternaście. Jeszcze przed dojechaniem do parkingu przy strefie wypoczynku i zabaw dla dzieci Piffkar wpadłem we mgłę czy też raczej nisko zawieszone chmury.

Powoli późna wiosna ustępowała pola zalegającej w tych górach zimie. Na wysokości 1750 metrów n.p.m. na poboczu pojawił się pierwszy śnieg. Tymczasem do szczytu brakowało jeszcze ośmiuset metrów w pionie – mocno zwątpiłem czy warunki drogowe pozwolą nam na dojechanie do Edelweissspitze. Widoczność zmalała do nie więcej jak dwudziestu metrów. Na odcinku między punktem widokowym Hochmais (1916 m. n.p.m.) a Oberes Nassfeld (2273 m. n.p.m.) zaspy na poboczu drogi było przeszło dwumetrowe. Jechałem w nogawkach, ale bez rękawiczek i lekko ocieplanej koszuli z długim rękawem. Po górę lekki ubiór nie był problemem. Będąc dość odpornym na zimno przy intensywnym wysiłku mogłem sobie na to pozwolić. Na szczęście nie padało dzięki czemu chłód był do zniesienia. Oczywiście z myślą o zjeździe zabrałem z sobą rękawiczki i kurtkę, ale nie wiedziałem czy takie odzieżowe dodatki mi wystarczą. Jak przekonałem się swego czasu na Albulapass jazda pod górę i z góry w takich nieprzyjaznych warunkach to dwie zupełnie różne sprawy. Po przejechaniu trzynastu kilometrów od Ferleiten dotarłem w końcu do Fuschertorl I. Gdybym po raz drugi w życiu miał odwiedzić Hochtor musiałbym w tym momencie skręcić w prawo i pokonać jeszcze sześć i pół kilometra, z czego 500 metrów lekkiego podjazdu do Fuschertorl II (2425 m. n.p.m.), następnie dwa kilometry zjazdu do Fuscherlacke (2262 m. n.p.m.) i finałowe cztery kilometry w górę na samą przełęcz.

Wybrana przez mnie końcówka na Edelweissspitze była bardziej konkretna i bez żadnych kombinacji w stylu „up & down”. Należało skręcić w lewo nacieszyć się stumetrowym odcinkiem o minimalnym nachyleniu, po czym wjechać na brukowaną drogę, która nie tylko nawierzchnią dorównywała stromym flandryjskim hopkom. Jadąc ostrożnie po śliskiej kostce, aby ulżyć sobie w trudzie niczym „profi” na północnym klasyku wybierałem rzadkie łaty asfaltu. Zmierzałem ku mekce alpejskich motocyklistów pokonując stromy, kręty szlak z siedmioma dalszymi wirażami. Ten finałowy odcinek miał półtora kilometra długości o średnim nachyleniu 10,4 % i max. 15 %! Dojechałem na górę tuż po wpół do siódmej przy temperaturze 2 stopni Celsjusza. Na pokonanie 21,29 kilometra od Fusch potrzebowałem 1h 40 minut i 52 sekundy czyli wspinałem się ze średnią prędkością 12,664 km/h. Przy potężnym przewyższeniu rzędu 1766 metrów przełożyło się to na VAM o wartości 1050 m/h. Według moich wyliczeń zasadnicza część podjazdu z początkiem w Ferleiten miała 14,55 kilometra i przejechałem ją w 1h 18 minut i 48 sekund – VAM 1085 m/h. Całkiem nieźle jak na te warunki. Na szczycie zrobiłem kilka zdjęć, kombinując jak zgrabnie uchwycić swą głowę na tle tablicy.

Po czym ubrałem się cieplej i zacząłem swój zjazd. Na kostce było bardzo niebezpiecznie. Zjechawszy do Fuschertorl I spotkałem Darka. Zamieniliśmy kilka zdań i każdy z nas pojechał w swoją stronę. Mój kolega dotarł na szczyt w czasie około 2h i 12 minut. Termometr w jego liczniku pokazał na górze już tylko 1 stopień na plusie. Na pierwszych kilometrach zjazdu trzeba było uważać na leżące w niektórych zakrętach łachy śniegu. Przy kiepskiej widoczności należało się trzymać swojego pasa drogi co by nie nadziać się na jadące z naprzeciwka samochody. Nie byliśmy w końcu jedynymi użytkownikami tej drogi przejezdnej co roku od początku maja do końca października. Zjazd pokonywałem etapami. Co jakiś czas trzeba było się zatrzymać i rozgrzać zmarznięte dłonie. Poza tym chciałem wykonać nieco zdjęć na pamiątkę z tej niesamowitej przygody. Niestety zaparował mi obiektyw i część fotek wyszła niewyraźnie. Na szczęście Darek na tym polu spisał się znacznie lepiej i strzelił kilka świetnych obrazków w górnej (białej) części zjazdu. Zjechawszy do poziomu 1600 m. n.p.m. wkoło siebie miałem już mokrą zieleń. Nadal ostrożnie, acz pełen wiary w szczęśliwie zakończenie tego wypadu sturlałem się do Ferleiten. W sumie za sprawą licznych przystanków zjazd do Zellermoos zajął mi tylko pół godziny mniej niż morderczy podjazd. Do Glockenstuhl zawitałem o godzinie 20:20, ale w długi czerwcowy dzień nie stanowiło to problemu. Darek miał na dole problemy z nawigacją i zajechał aż do centrum Zell am See co wprowadziło w naszych szeregach pewną nerwowość. Szczęśliwie jeszcze przed zmrokiem obaj cali i zdrowi znaleźliśmy się pod gościnnym dachem Krzywego Domku.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Edelweissspitze została wyłączona

Fittanze & San Valentino

Autor: admin o 2. czerwca 2010

Ponieważ wszystko co do dobre kiedyś się kończy tak i nasza dwutygodniowa wycieczka po Alpach Trydentu i Południowego Tyrolu nieubłaganie zbliżała się do swej mety. Została nam jeszcze do dyspozycji środa 2 czerwca, a następnie w drodze powrotnej do Trójmiasta dwa dni w Austrii na pograniczu Salzburglandu i Tyrolu. Na koniec naszego nader długiego Giro del Trentino przewidziałem przejazd na południowy kraniec prowincji Trento i wspinaczkę pod dwa stosunkowo niewysokie, lecz bardzo wymagające podjazdy. Pobyt na włoskiej ziemi chciałem zakończyć mocnym akcentem. Miał to być etap może nie królewski, lecz taki który skalą swej trudności dorównywałby najtrudniejszym poza-wyścigowym odcinkom sprzed tygodnia czyli 26 i 27 maja. Za atrakcje dnia posłużyć miały dwa wzniesienia położone po przeciwległych stronach Doliny Adygi. Po wschodniej leżące w paśmie górskim Monti Lessini Passo delle Fittanze (1393 m. n.p.m.) oraz na zachodzie położone w masywie Monte Baldo Passo di San Valentino (1325 m. n.p.m.).

Pamiątkowe zakupy na potrzeby własne i ku radości osób nam najbliższych zrobiliśmy już poprzedniego wieczora w hipermarkecie pod Mezzolombardo. Dlatego w środę mieliśmy praktycznie cały dzień do naszej dyspozycji by godnie pożegnać się z włoskimi Alpami. Czekał nas blisko 60-kilometrowy dojazd do malutkiego miasteczka Ala położonego nad potokiem o tej samej nazwie i u wlotu do doliny Ronchi. Z tego miejsca mieliśmy zaatakować przełęcz Fittanze – nieznaną wielkim wyścigom, lecz cieszącą się sporym uznaniem we włoskim środowisku amatorów dwóch kółek. Dowiedziałem się o niej przypadkiem dopiero w czerwcu 2008 roku za sprawą opowieści naszego gospodarza z Panchii w dolinie Fiemme. Rolando Varesco dziś miłośnik alpejskich wędrówek i wypraw na północny skraj naszego Kontynentu ścigał się niegdyś na rowerze górskim, więc w ramach swych treningów poznał wiele gór tego pięknego regionu. Zapytany o najciekawsze (najładniejsze, najtrudniejsze) wzniesienia w Trentino bez wahania polecił nam właśnie Fittanze.

Dojechawszy na miejsce zaparkowaliśmy na małym parkingu nad rzeczką z ładnym widokiem na Alę. Ruszyliśmy w drogę niemal w samo południe przy temperaturze 30 stopni Celsjusza. Jednak zaraz po starcie przez most wjechaliśmy na wąskie uliczki tego urokliwego miasteczka i mogliśmy na moment schronić się w cieniu. O drogę do podnóża Fittanze zapytałem starszej daty tubylców wystających przed jednym z barów. Jeden z nich udzielając nam wskazówek z zafrasowaniem rzekł nam na odchodne „ma sapete che e dura?”. O tym wiedziałem już jednak dobrze z opowieści Rolanda, a teoretyczne szczegóły poznałem jak zwykle za sprawą „archivio salite” na stronie „zanibike.net”. Okazało się, że aby dotrzeć do owej góry musimy wyjechać z Ali i wrócić na szosę SS-12 przejechać nią jakieś dwa kilometry i znaleźć wjazd na drogę prowincjonalną SP-211 na wysokości osady o nazwie Sdruzzina. Tak też się stało i dokładnie po przejechaniu trzech kilometrów od naszego parkingu znaleźliśmy się u progu kolejnego wyzwania.

Po skręcie w lewo wjechaliśmy między winnice. Pierwsze kilkaset metrów prowadzące alejką w tak pięknych okolicznościach przyrody były jeszcze stosunkowo niewinne. Jednak już po chwili wjechaliśmy w las i pierwsza część drugiego kilometra wspinaczki dała nam przedsmak tego co naprawdę nas tu czeka. Bardzo strome 500 metrów bez przebaczenia, z maksimum 20 % po przejechaniu 1,4 kilometra podjazdu. Stromizna skończyła się na mostku nad Val Fredda. Przejechawszy na drugą stronę leżącego w dole wąwozu znalazłem się na stromej drodze, która licznymi serpentynami wiła się po wapiennym masywie doskonale widocznym z szosy pod Sdruzziną. Droga była cały czas stroma. Jeśli gdziekolwiek odpuszczała na moment to tylko w wirażach. Po lewej ręce miałem efektowny widok na Adygę oraz miasteczka i osady porozrzucane wśród winnic w jej dolinie. Jechało mi się lepiej niż przypuszczałem wysiłek choć sporo udało mi się jednak kontrolować. Po przejechaniu 5,8 kilometra stromizna skoczyła na chwilę do poziomu 18 %. Zaraz po tym wirażu należało przejechać przez ciasny tunel przebity w skale, a następnie przejechać jeszcze przez wąwóz otoczono wysokimi ścianami z wapienia. Po przejechaniu 6,54 kilometra przy średnim nachyleniu 9,9 % oraz minięciu masztów nadawczych mogłem uznać, iż pierwszą część tej trudnej wspinaczki mam już za sobą.

Do końca siódmego kilometra podjazdu, a dokładnie przez kolejne 490 metrów można było odsapnąć na nie pasującym do całości wzniesienia płaskim odcinku drogi. To miała być jednak tylko przysłowiowa cisza przed burzą. Trójkątny znak drogowy ustawiony tuż za tabliczka z siódemką nie pozostawiał złudzeń. Po wjeździe do lasu droga miała się ponownie wypiętrzyć do poziomu 20 %. Przejazd przez las na przełożeniu 39/27 to była makabra. Balansowanie na granicy swych możliwości. Ledwie skończyłem zmagania z jedną stromą ścianką już przed mymi oczami ukazywała się droga nie mniej stroma i równie długa. Niemiłosiernie strome serpentyny w lesie przypomniały mi przejazd w podobnych warunkach przez Colletto del Moro na trasie GF Fausto Coppi 2008. Tam jednak miałem do dyspozycji tryb z 32 zębami, acz z drugiej strony w nogach blisko 200 kilometrów jazdy. Tu teoretycznie jechałem na świeżości, choć sił niewiele już zostało. Owa szkoła przetrwania skończyła się za dziesiątym kilometrem drogi. Aby ją ukończyć trzeba było przebyć odcinek 3,17 kilometra (od km 7,03 do 10,2) o średnim nachyleniu 11,9 %, gdzie stromizna aż trzykrotnie skoczyła do zapowiadanych 20 %. Najwięcej zdrowia trzeba było zostawić na ósmym i dziewiątym kilometrze.

Po ukończeniu tego odcinka pozostały do przełęczy fragment wzniesienia czyli 3,67 kilometra przy średnim nachyleniu 5,6 % i max. 10 % wydał mi się już tylko przyjemnym deserem po ciężkostrawnym daniu głównym. Najpierw chwila wypłaszczenia. Potem takie sobie nachylenie i przejazd obok strefy piknikowej i górskiego hoteliku o niezbyt wyszukanej nazwie Albergo Alpino. W końcu wyjazd z dającego cień lasu na alpejskie łąki i nieco bardziej wymagające wspinaczka na zieloną kopułę góry, chciałoby się rzec wieńczącą nasze dzieło. Poza tym ciekawostka. Tuż przed szczytem przyszło mi opuścić gościnne trydenckie drogi, gdyż sama przełęcz znajduje się już na terenie regionu Veneto w prowincji Werona. Dotrzeć na nią można również od strony południowej, drogą stworzoną dla kolarzy słabiej przygotowanych lub nieco mniej ambitnych. Podjazd zaczyna się wówczas w Bellori i jadąc przez Erbezzo trzeba przejechać 20,9 kilometra o średnim nachyleniu tylko 5,1 %. Dla porównania nasza trydencka strona miała większe przewyższenie tzn. 1231 metrów do przeskoczenia na dystansie ledwie 13,87 kilometra czyli przy średniej 8,87 %. Z tak trudnym zadaniem do odrobienia uporałem się w 1h 4 minuty i 57 sekund. Średnia prędkość 12,812 km/h i VAM 1137 m/h wydały mi się bardzo dobrym wynikiem. Na górze przy ładnej pogodzie i temperaturze 26 stopni, choć był przecież środek tygodnia było całkiem sporo turystów, w tym motocyklistów oraz amatorów konnej przejażdżki.

Po chwili zjazdu spotkałem jadącego z naprzeciwka Darka. Mój kolega był zachwycony tą górą. Uznał ją za najpiękniejszy podjazd jaki pokonał w swym życiu. Zaczął spokojnie z sześcioma przystankami na pierwszych trzech-czterech kilometrach, lecz później się rozkręcił i jednym susem pokonał pozostałe dziesięć kilometrów kończąc wspinaczkę w łącznym czasie około 83 minut. Zachwyty, zachwytami jednak podjazd ten dał nam nieźle w kość. Pomimo zmęczenia nie wycofałem się jednak ze swych planów zdobycia San Valentino. Dario nie czuł się jednak siłach by przełknąć jeszcze drugie danie dnia. Umówiliśmy się, że ja zjadę szybciej do samochodu, ruszę w nim do Avio na parking, który sobie upatrzyliśmy jeszcze przed przyjazdem do Ali, a następnie na tyle szybko jak będzie to możliwe spróbuje pokonać drugie ze wzniesień. Darek miał zaś dłużej zabawić na przełęczy, spokojnie zjechać, a następnie dojechać do Avio na rowerze po ścieżkach rowerowych wytyczonych wzdłuż Adygi. Na drugi brzeg rzeki przeprawiłem się mostem między miejscowościami Vo’ Sinistro i Vo’ Destro. Dojechałem do Avio i zacząłem się szykować do swego etapu 14b.

Czekające mnie teraz San Valentino zapamiętałem z czasów Giro d’Italia w niemieckiej stacji DSF. Wzniesienie to pojawiło się na trasie Giro w 1995 roku na trzynastym etapie z Pieve di Cento do Rovereto. W głównych rolach wystąpili wówczas rzecz jasna dobrzy górale, lecz nie stanowiący bezpośredniego zagrożenia dla szwajcarskiego lidera Toni Romingera. Pięciu z nich dotarło do mety przed grupą największych asów. Wygrał inny Szwajcar, przyszły mistrz olimpijski Pascal Richard, który w bezpośredniej rozgrywce pokonał Kolumbijczyka Oliveiro Rincona. Trzy sekundy do tej dwójki stracił Rosjanin Vladislav Bobrik, któremu tym razem nie udało się powtórzyć akcji z finiszu Giro di Lombardia 1994. Czwarte i piąte miejsce tego dnia zajęli Włosi Giuseppe Guerini i Mariano Piccoli ze stratami 26 i 48 sekund. Rincon i Piccoli powetowali sobie tą porażkę już na dwóch kolejnych etapach, dzięki zwycięstwom w Maso Corto (Val Senales) i szwajcarskim Lenzerheide. Co więcej „Mały Marian” wygrał też klasyfikację górską tego wyścigu, zaś bohater dnia czyli Richard tydzień później triumfował jeszcze na skróconym etapie dziewiętnastym. Odcinek kończyć się miał we francuskim Briancon, lecz z uwagi na lawinę na Colle Agnello trzeba było skończyć po włoskiej stronie granicy w Chianale.

Wiedziałem, że Święty Walenty jest nieco łatwiejszą górą od Fittanze, lecz daleki byłem od przekonania, iż gładko sobie z nią poradzę. Pierwszy podjazd wyssał już ze mnie całkiem sporo sił witalnych. Poza tym upał nigdy nie był moim ulubieńcem, więc 29 stopni w Avio nie wprawiało mnie w dobry nastrój. Na domiar złego podczas jazdy samochodem eksplodował mi bidon z plusssz-magnezem. Tym samym na górę ruszyłem kwadrans po piętnastej zaopatrzony tylko w pół bidonu z isostarem. Z początku pojechałem przez wąskie uliczki starego miasta. Na drogę ku San Valentino wjechałem około pierwszego kilometra szosy SP-208. Pierwszy fragment długości 2500 metrów były jeszcze dość luźny tzn. na poziomie 4,1 %. Po niespełna trzech kilometrach minąłem mostek nad korytem wyschniętej rzeczki. W tym miejscu wielu podróżnych zatrzymało się w cieniu drzew na przydrożny piknik. Dalej było już stromo, acz z szerokimi wirażami. Ku zachodowi niemal cały czas przed oczyma  miałem widok na masyw Łysej Góry (Monte Baldo). Na piątym kilometrze droga na odcinku około stu metrów przechodziła tuż pod zawieszonym na niskiej wysokości nawisem skalnym.

Ciężkich fragmentów nie brakowało. Na początku siódmego kilometra stromizna dwukrotnie przekroczyła poziom 13 %. Z kolei pod koniec ósmego i na jedenastym kilometrze nachylenie aż czterokrotnie poszybowało powyżej 11 %. Bez wątpienia środkowy odcinek tego podjazdu był dla mnie najtrudniejszy. Na długim odcinku 8,64 kilometra musiałem się zmagać ze średnim nachyleniem 8,2 %. Dopiero na dwunastym kilometrze mogłem nieco odetchnąć na liczącym sobie 740 metrów  „falsopiano”. Minąłem kolejne, wielce efektowne formacje skalne i pod koniec dwunastego kilometra dojechałem do rozjazdu w lewo ku sanktuarium Matki Boskiej Śnieżnej (Madonna di Neve). Jednak chcąc dotrzeć do San Valentino musiałem jechać prosto czyli kierować się na płaskowyż Brentonico. Stąd zostało mi jeszcze 4,24 kilometra prawdziwej wspinaczki. W sumie jednak niezbyt trudnej bo o średniej 6,9 %, lecz ze stromym odcinkiem blisko 13 % na samym początku. Przejechałem kilka trudnych wiraży i znalazłem się na wysokości sztucznie utworzonego zbiornika Lago Prada Stud. Potem jeszcze trzy kilometry po terenie gdzie las coraz częściej ustępował miejsca alpejskiej łące.

Końcówka na łące wśród koncertu świerszczy była już czystą formalnością. Na finałowym odcinku o długości 1,44 kilometra średnie nachylenie wyniosło ledwie 2,8 %. Większy problem stanowiło ustalenie gdzie znajduje się finał tego wzniesienia. Minąłem różowy hotel „Sole del Baldo” oraz obleganą przez turystów restaurację „al Passo”. Na rozjeździe pojechałem w lewo i dotarłem aż do dziewiętnastego kilometra drogi. Teren był co raz bardziej płaski, więc po chwili zawróciłem. Ostatecznie za metę swej prywatnej czasówki uznałem tabliczkę z napisem San Valentino przy tamtejszym polu piknikowym. Do tego miejsca podjazd miał w sumie 17,56 kilometra co przy przewyższeniu 1190 metrów daje mu średnie nachylenie 6,78 %. Udało mi się ten dystans przejechać w 1h 12 minut i 20 sekund czyli ze średnią prędkością 14,565 km/h i wartością VAM 989 m/h. Na górze było tylko 16 stopni i niebo z lekka się zachmurzyło, więc również z tego względu nie mogłem tam zostać dłużej. Mimo tego na zjeździe zrobiłem sporo zdjęć licząc na cierpliwość Darka. Gdy około wpół do szóstej zjechałem do Avio licznik pokazał, iż przejechałem 69,5 kilometra z dziennym przewyższeniem 2380 metrów. Czas było wrócić do bazy na ostatni nocleg pod włoskim niebem. Po drodze wpadliśmy jeszcze do Besenello, gdzie niestety bezskutecznie próbowałem odszukać początek morderczego podjazdu pod Malga Palazzo. Po powrocie do Mezzocorony Darek zdążył jeszcze zaliczyć wjazd kolejką górską na położoną bezpośrednio nad naszym miasteczkiem Monte Mezzocorona (891 m. n.p.m.).

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Fittanze & San Valentino została wyłączona

Tonale & Pejo

Autor: admin o 1. czerwca 2010

We wtorkowe popołudnie 1 czerwca dane mi było odwiedzić dwa górskie ośrodki, które ledwie przed paroma dniami miały sposobność gościć uczestników Giro d’Italia  i to w zaszczytnej roli finiszów etapowych. Pierwszym z nich była położona na granicy Trentino i Lombardii przełęcz Tonale, na której zakończył się etap dwudziesty wygrany przez Szwajcara Johan Tschoppa. Natomiast drugim  słynący z wód leczniczych kurort Peio Terme, gdzie na siedemnastym odcinku Giro triumfował Francuz Damien Monier. Tym niemniej obie te góry postanowiłem pokonać w inny sposób niż uczynili to „profi’ podczas tegorocznej edycji włoskiego touru. Po pierwsze uznałem, iż większym wyzwaniem dla mnie, a przez to cenniejszym „skalpem” będzie zdobycie Tonale od strony wschodniej czyli w wersji ponad 15-kilometrowej. Po drugie jako turysta-solista nie byłem poddany żadnym ograniczeniom natury logistycznej, więc finał drugiej tego dnia wspinaczki mogłem sobie wyznaczyć w dowolnym miejscu – chociażby we wiosce Peio położonej trzy kilometry dalej i przede wszystkim dwieście metrów wyżej niż meta, do której dotarli zawodowcy.

Dzień zacząłem od długiej walki z „podstępnym” licznikiem. Raz jeszcze musiałem pobawić się w wymianę baterii i sprawdzenie wszystkich opcji, aby odkryć co stanowi problem. Poza wymienioną dzień wcześniej baterią licznika mogła też nie domagać bateria odbiornika czyli podstawy pod licznik lub bateria nadajnika na przednim widelcu roweru. Metodą prób i błędów udało mi się w końcu zwalczyć złośliwość rzeczy martwych i około jedenastej mogliśmy ruszyć w drogę. Idealnym miejscem do zorganizowania wypadu zarówno na Tonale jak i Peio było pogranicze położonych na zachodnim skraju Val di Sole miasteczek Cusiano i Fucine. Czekał nas zatem 57-kilometrowy dojazd samochodem, który w teorii nie powinien był zająć więcej jak godzinę. Niemniej okazało się, iż problem stanowiła przepustowość krajówki SS-43 na odcinku wiodącym przez Val di Non. Gdy na wąskiej, krętej drodze na dłuższy czas przyblokował nas TIR na holenderskich numerach rejestracyjnych przypomniały mi się podobne kłopoty komunikacyjne sprzed dwóch lat, kiedy to wraz z Piotrkiem Mrówczyńskim przenosiliśmy się z Panchii w Trentino do Capo di Ponte w Lombardii. Przy tej okazji właśnie po raz pierwszy wjechałem wówczas na Passo del Tonale, lecz za sprawą koni mechanicznych swego samochodu.

 

Teraz nadszedł czas by zrobić to porządnie czyli mocą sił własnych. Jadąc już po drodze SS-42 minęliśmy miasteczko Male w Dolinie Słońca, gdzie w 2008 roku zorganizowano Mistrzostwa Świata w kolarstwie górskim. Nieco dalej zaś Dimaro, gdzie zaczyna się północny podjazd pod naszą „wczorajszą” przełęcz Campo Carlo Magno. Potem jeszcze tylko Mezzana oraz Pellizzano i znaleźliśmy się już u wrót Fucine. Tu zatrzymaliśmy się na przed salonem dilerskim Volkswagena, Skody i Seata. Właśnie zaczynała się pora sjesty, więc nie było obaw, iż przeszkodzimy komuś w pracy. Na rowery wsiedliśmy dopiero kilka minut przed trzynastą przy temperaturze 32 stopni. Czekał nas podjazd stosunkowo długi i wysoki, lecz o umiarkowanym stopniu trudności. Przede wszystkim regularny i bez stromych uniesień. Poza tym góra ze sporym bagażem doświadczeń na trasach Giro d’Italia. Po raz pierwszy tytani szos przemknęli tędy w 1939 roku na odcinku z Trento do Sondrio. Premię górską jako pierwszy zdobył wielki Gino Bartali, lecz na mecie miał zapewne nie tęgą minę. Etap ten wygrał bowiem i to z przewagą 5:32 Giovanni Valetti, który odebrał prowadzenie w wyścigu liderowi drużyny Legnano. Co ciekawe już na trzynaście lat przed tegoroczną edycją „La Corsa Rosa” na przełęczy Tonale zlokalizowano finisz jednego z etapów. Jechano wówczas od naszej czyli wschodniej strony, albowiem peleton wyruszył z Brunico. Liderzy Giro z 1997 roku (Ivan Gotti, Paweł Tonkow i spółka) odpuścili wtedy na ponad 10 minut liczną grupę harcowników, z których zdecydowanie najmocniejszy okazał się Kolumbijczyk „Chepe” Gonzalez.

Zaraz po starcie musieliśmy przebrnąć przez roboty drogowe na głównej ulicy Fucine. Zresztą na całej długości podjazdu nie brakowało odcinków o kiepskiej nawierzchni. Pierwsze kilometry wzniesienia w dużej mierze wiodły po długich prostych. Pierwszy trudniejszy fragment zastał nas na ulicach Vermiglio. Jednak za ową wioską można było chwilkę wypocząć na około 300-metrowym odcinku falsopiano. Pierwsze 4500 metrów miało średnie nachylenie 6,2 %. Kolejne tercje od strony technicznej wyglądały podobnie. Najtrudniejszy okazał się być kręty odcinek na początku dziesiątego kilometra wspinaczki, gdzie droga omijała ruiny fortu Strino. Druga część (od km 4,5 do 9,3) miała średnią stromiznę 6,5 %, lecz maksymalna stromizna nawet we wspomnianym „strategicznym” punkcie nie przekroczyła poziomu 9 %. Co rusz trzeba było przejeżdżać przez mostki nad kolejnymi górskimi potokami. Po drodze minąłem trzy galerię, z czego dwie na dwunastym kilometrze podjazdu. W jednej z nich zdarto asfalt i trzeba się było trudzić po bardziej chropowatej, bo betonowej nawierzchni. W górnej fazie wspinaczki po lewej ręce miałem ładny widok na zaśnieżony szczyt Presanella (3556 m. np.m.). Podjazd na dobrą sprawę skończył się po pokonaniu niespełna trzynastu kilometrach. Trzecia tercja wzniesienia (od km 9,3 do 12,9) miała średnie nachylenie 6,4 %. W końcu po minięciu paru wyniszczonych upływem czasu budynków wyjechałem na łatwiejszy teren z panoramicznym widokiem na zabudowania ośrodka narciarskiego, w tym na brzydkie wieżowce nie pasujące do górskiej okolicy.

 

Licząca sobie 2200 metrów końcówka podjazdu nie była co prawda zupełnie płaska, ale przy średnim nachyleniu 3,3 % pozwoliła mi na jazdę w tempie od 20 do 27 km/h. Jednym słowem finisz nader szybki jak na moje możliwości w alpejskich warunkach. Na miejsce zakończenia swej górskiej czasówki obrałem punkt na wysokości mauzoleum włoskich żołnierzy poległych w trakcie I Wojny Światowej. Podjazd do tego miejsca miał 15,13 kilometra długości co przy 918 metrach przewyższenia przełożyło się na 6,06 % średniego nachylenia. Wspinaczka zajęła mi 53 minuty i 54 sekundy. Jechałem ze średnią prędkością 16,842 km/h i przy wskaźniku VAM 1022 m/h. Na przełęczy widać jeszcze było ślady po sobotniej wizycie Giro. Najbardziej rzucał się w oczy nowiusieńki asfalt położony po lombardzkiej stronie przełęczy. Spokój tego miejsca zakłócała hałaśliwa włoska młodzież kopiąca piłkę nożną na głównej ulicy ośrodka. Ponieważ na górze było „tylko” 21 stopni w oczekiwaniu na Darka musiałem się cieplej przyodziać. Dario podobnie jak na Campo Carlo Magno podjeżdżał spokojnie i z pięcioma przystankami po drodze, więc na górę dotarł w czasie ponad 80 minut. Nadal czuł się zmęczony po niedzielnym wyścigu i zastanawiał się nad rezygnacją z drugiego podjazdu. Po kilku minutach odpoczynku i powolnej przejażdżce po ulicach stacji rozpoczęliśmy odwrót ku dolinie. Jednak zanim jeszcze na dobre zaczęliśmy zjeżdżać, po przebyciu niespełna kilometra stanęliśmy na foto-sesję pod dużą tablicą z nazwą przełęczy.

 

Do Fucine zjechałem jako pierwszy pomimo standardowej liczby przystanków. Darek zjeżdżał jeszcze spokojniej nie mając raczej w planach drugiej wspinaczki. Po drodze zatrzymał się też na dłuższą chwilę w Vermiglio. Ja tymczasem po dotarciu do samochodu zdjąłem ubrane na sam zjazd kurtkę i nogawki, po czym zostawiłem je w aucie. Uznałem, że przy temperaturze 27 stopni w dolinie tego typu odzież nie będzie mi przydatna na kolejnym zjeździe, nawet jeśli na górze w Pejo będzie o kilka stopni chłodniej. Nie tracąc zbędnego czasu ruszyłem ku drugiemu wzniesieniu. Po przebyciu niespełna 200 metrów na mostku nad potokiem Noce skręciłem w lewo ku Val di Pejo co oznacza, iż podjazd ten zacząłem z poziomu 965 metrów n.p.m. tj. niespełna kilometr później niż sugeruje to załączony do tego tekstu profil. Pierwsze 800 metrów o nachyleniu ledwie 2 % byłyby bardzo łatwe gdyby nie mocny przeciwny wiatr. Wkrótce i teren o sobie przypomniał. Przez kolejne 2500 metrów podjazd był już całkiem solidny tzn. o średniej stromiźnie 5,3 %, lecz przy umiarkowanym maksimum 7 %. Niemniej jeszcze przed Celledizzo nachylenie drogi znów się uspokoiło i aż do wyjazdu z Cogolo mogłem liczyć na szybką jazdę po odcinku „falsopiano”. Średnie nachylenie drogi na tym fragmencie wzniesienia (od km 3,3 do 6,2) wyniosło zaledwie 1,5 %. Nie tylko można więc było jechać szybciej na twardszym obrocie, ale też rzucić okiem na ładną okolicę i architektoniczne uroki obu mijanych osad.

Podjazd na dobre zaczął się na mostku za Cogolo od zakrętu w lewo o 180 stopni i wjazdu w las. To tutaj dopiero ta kolarska góra nabiera alpejskiego charakteru. Przez trzy kilometry do centrum Pejo Terme droga pnie się do góry przy średnim nachyleniu 6,7 % i maksimum 10 %, choć jeden ze znaków drogowych cokolwiek przesadnie sugerował nawet pułap 13 %. Nie zabrakło tu paru klasycznych serpentyn. Przede wszystkim jednak jazdę po niełatwym terenie ułatwił mi nienagannej jakości asfalt, równie świeży co ten z zachodniej strony Tonale. Ot magia wielkiego Giro d’Italia, na której skorzystać tez może skromny kolarz-amator z dalekiego kraju. Z murków na wirażach nie zdjęto jeszcze niektórych banerów reklamowych, zaś na drodze dobrze widoczne były napisy zrobione przez kibiców. W ten sposób na siedemnastym etapie „tifosi” zagrzewali do walki m.in. Ivana Basso i Cadela Evansa, lecz najwięcej tego rodzaju przejawów popularności zebrał kończący swą karierę „Gibo” Simoni. Jak wiemy żaden z nich nie należał do pierwszoplanowych postaci na tym etapie Giro. Rządzili liczni harcownicy, zaś etap wygrał wspomniany już prze mnie Monier z Cofidisu, który o trzydzieści-kilka sekund wyprzedził Niemca Danilo Hondo i Holendra Stevena Kruiswijka.

 

Podobnie było wiele lat wcześniej gdy w 1986 roku Giro po raz pierwszy zawitało w te strony, zaś etap zakończył się zwycięstwem wszechstronnego Holendra Johana Van der Velde, który w samej końcówce zdystansował Włochów: Ennio Salvadora i Emanuele Bombiniego. Czterej wielcy liderzy tamtej edycji czyli Włosi: Roberto Visentini, Giuseppe Saronni, Francesco Moser i Amerykanin Greg Lemond przyjechali na mete ze strata przeszło półtorej minuty. Natomiast gdy po ponad dwóch dekadach wzniesienie to przetestowano na Giro del Trentino w 2008 i 2009  roku, to w kurorcie tym wygrywali najlepsi „sprinterzy” pośród włoskich górali czyli Stefano Garzelli i Danilo Di Luca. Wniosek z tych wydarzeń taki, iż podjazd ten nie zmusza największych asów do szczególnie aktywnej jazdy, przez co różnice między kolarzami z czołówki bywają co najwyżej sekundowe. Moim zdaniem nieco inaczej mogłoby być w razie przedłużenia owej wspinaczki o dalsze dwa kilometry, lecz tu na przeszkodzie staje „pojemność” uroczego miejsca do którego dociera asfaltowa droga.

 

Miałem się bowiem przekonać, że najtrudniejszy fragment podjazdu zaczyna się dopiero za Pejo Terme. Aczkolwiek jeszcze na głównej ulicy tej stacji stromizna przekroczyła po raz pierwszy poziom 11 %. Jakieś 500 metrów za centrum znalazłem zakręt w prawo, który poprzez ulice Via di Noval Cauda oraz Via di 24 Maggio miał mnie zaprowadzić do Pejo. Przejechałem pod wiaduktem i do pokonania pozostało mi jeszcze 1800 metrów o średnim nachyleniu 7,6 %. Najtrudniejszy był ostatni kilometr z maximum na poziomie 11,4 %, jakieś 400 metrów przed finałem. Zatrzymałem się na maleńkim placyku jak sądzę w samym centrum tej osady. Tuż przed barem i nieopodal kapliczki poświęconej Matce Boskiej. Tablice przy wjeździe do wioski zachęcały turystów do zwiedzenia muzeum Pejo z czasów I Wojny światowej. Dotarłem prawdopodobnie do wysokości 1560 metrów n.p.m. czyli nieco niżej na wykresie. Podjazd o długości 11,59 kilometra zajął mi 38 minut i 27 sekund co daje całkiem ładną średnią 18,085 km/h, wydatnie podrasowaną przez łatwiutki środek tego wzniesienia. Przy optymistycznym założeniu, że pokonałem całe 614 metrów przewyższenia mój VAM wyniósłby i tak ledwie 958 m/h, acz trzeba wziąć pod uwagę skromne średnie nachylenie tego podjazdu czyli 5,29 %.

 

Na zjeździe zatrzymywałem się wedle uważania, lecz na dłuższą chwilkę tylko przy głównej tablicy, skąd rozciągał się piękny widok na położone w dolinie Cogolo.  Sam zjazd chcąc nie chcąc skróciłem sobie do siedmiu kilometrów. W Celedizzo przed sklepem sieci Coop przechwycił mnie Darek, który w to miejsce zajechał samochodem. Trzynasty etap trydenckich wojaży zakończyłem więc po przejechaniu 49,8 kilometra z dziennym przewyższeniem 1482 metrów. Trudniejsze dni i wyzwania były jeszcze przed nami. Tymczasem w drodze powrotnej przez zakorkowane Cles przypadkiem wpadliśmy na sklep firmowy lokalnego bohatera czyli Maurizio Fondriesta. Na wystawie sklepowej pośród współczesnych karbonowych ram (modele TF 2 i TF 3) stał też czasowy rower Włocha z sezonu 1991, kiedy to jeździł on w barwach holenderskiej grupy Panasonic. Zapewne na tej machinie mistrz świata z sezonu 1988 wystąpił podczas Finału Pucharu Świata w Bergamo zapewniając sobie swój pierwszy generalny sukces w pucharowej rywalizacji.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Tonale & Pejo została wyłączona