banner daniela marszałka

Archiwum dla sierpień, 2008

Fluela

Autor: admin o 16. sierpnia 2008

Ostatnim dniem naszych górskich podbojów była sobota 16 sierpnia. Postanowiliśmy najpierw pojechać samochodem 27 kilometrów w dół doliny Ober-Engadin do Zernez. Stamtąd zaś już na rowerach wybrać się  w kierunku północno-zachodnim ku przełęczy Fluela (2383 m. n.p.m.). Natomiast po powrocie do Zernez mieliśmy jeszcze udać się na wschód ku Ofenpass czyli przełęczy Fuorn (2149 m. n.p.m.). Zernez było idealnym punktem wypadowym na tego rodzaju „ekspedycję”. Zanim w miejscowości Susch rozpoczął się na dobre podjazd pod Fluelę mogliśmy się „rozgrzać” na płaskim odcinku długości 6,5 kilometra. Podjazd na tą przełęcz prowadzi doliną Susasca przez blisko 13 kilometrów o średnim nachyleniu 7,8 %. Pierwsze trzy kilometry wymagające i pełne serpentyn. Kolejne trzy są łatwiejsze, zaś piąty kilometr daje nawet okazję do złapania głębszego oddechu. Następnie przychodzi czas na trzy najtrudniejsze kilometry, choć na sam koniec jeszcze kilometr jedenasty może się dać we znaki, zważywszy na włożony wcześniej wysiłek. W sumie szosa wielokrotnie przekracza tu poziom 10 % dochodząc maksymalnie do wartości 13 %. Na podjeździe spędziłem 51 minut i 50 sekund co dało mi średnią 14,9 km/h i rekordowy podczas całej wyprawy wskaźnik VAM 1098 metrów! Można więc powiedzieć, że swą ubiegłoroczną znajomość ze szwajcarskimi Alpami zakończyłem mocnym akcentem.

Na przełęczy było gwarno. Spotkaliśmy wielu motocyklistów oraz autobusową wycieczkę z holenderskimi turystami w podeszłym wieku. Przede wszystkimi jednak trafiliśmy na naszego rodaka-kolarza, który zdobył Fluelę z przeciwnej (północnej) strony tzn. rozpoczynając wspinaczkę w słynnym Davos. Na górze było tylko 9 stopni w cieniu, lecz w słońcu aż 27 stąd czekając na Łukasza czy pozując później do zdjęć mimo śniegu na zboczach okolicznych gór nie musiałem wciągać nogawek. Co innego na zjeździe, który pokonałem spokojnie w tempie max. 59 km/h. Po drodze mieliśmy spotkanie bliskiego stopnia z górskimi kozicami, które wstrzymały na parę minut ruch kołowy w drodze na przełęcz. Po powrocie do Zernez choć w nogach mieliśmy tylko 40 kilometrów zrezygnowaliśmy z wyprawy „Drang nach Osten” ku szwajcarskim kresom wschodnim. Akurat przełęcz Ofenpass lokowała się w dolnej części mojej prywatnej „listy życzeń”. Dlatego przystałem na sugestie Łukasza by odpuścić sobie tą część wycieczki (43 kilometry) po to by wcześniej rozpocząć odwrót do kraju.

Dzięki tej decyzji po przebraniu się, rozmontowaniu bagażników dachowych i spakowaniu wszystkich swych bagaży do samochodu około czternastej mogliśmy zacząć swą długą podróż. Na początek czekało nas 45 kilometrów po szwajcarskich „kresach wschodnich” przez dolinę Unter-Engadin. Potem przynajmniej dla mnie „dawnych wspomnień czar” bowiem jadąc przez Austrię mijaliśmy Prutz, Landeck i Imst czyli miejscowości, które poznałem w lipcu 2003 roku podczas swego pierwszego w życiu dnia w Alpach. Zresztą do Niemiec też wkroczyliśmy dawnym szlakiem Krzyśka i Wojtka czyli przez Fernpass, miejscowość Griesen oraz słynące z noworocznych skoków narciarskich Garmisch-Partenkirchen. Cała podróż prowadząca dalej przez centrum Monachium, okolice Norymbergii, Lipska, Berlina i w końcu Kołbaskowo, Koszalin, Słupsk i Wejherowo zajęła nam w sumie 17 godzin. O ile na początku było pięknie, o tyle w drugiej połowie naszej podróży było z pewnością ciekawie. Od okolic Berlina ulewny deszcz i wichura, choć na nasze szczęście nie tak mocne i tragiczne w skutkach co żywioły buszujące tej samej nocy tzn. z 16 na 17 sierpień w środkowej Polsce. Już po polskiej stronie granicy zdarzyło mi się w ciemnościach zboczyć z trasy na Nowogard, więc zamiast monotonii długiej jazdy po „krajówce” mieliśmy okazję do nocnej jazdy na orientację. Również z tego zadania wybrnęliśmy obronną ręką i około siódmej nad ranem dotarliśmy do Trójmiasta, które powitało nas iście jesienną aurą.

Podczas ośmiu dni jazdy po Szwajcarii przejechałem 622,5 kilometra pokonując łącznie 17.027 metrów przewyższeń. Obiecaliśmy sobie wrócić do tego pięknego kraju, lecz za drugim razem odwiedzić zachodnią część tamtejszych Alp czyli szosy dobrze znane z wyścigu Tour de Romandie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem w trzecim tygodnia czerwca 2009 roku będę miał okazję wspinać się pod przełęcze Forclaz, Gran San Bernard, Croix i Simplon oraz do stacji narciarskich Crans-Montana czy Verbier. Ta ostatnia pojawi się miesiąc później na trasie Tour de France 2009.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Fluela została wyłączona

Julier & Albula

Autor: admin o 15. sierpnia 2008

Niestety jak mieliśmy się przekonać na pogodzie Szwajcarzy znają się znacznie lepiej niż nasi meteorolodzy, bowiem praktycznie się nie mylą. Od rana do południa padało i to wcale nie lekko, więc mogliśmy tylko z nadzieją na przejaśnienia spoglądać w szare niebo. Tuż przed południem przestało padać, choć nadal było pochmurnie i zimno – skromne 12 stopnie. Mimo to ruszyliśmy na nasz najdłuższy rowerowy wypad poza rajdem Alpenbrevet. Czekało na nas 100 kilometrów górskiej trasy z przejazdami przez przełęcze: Julier (2284 m. n.p.m.) oraz Albula (2321 m. n.p.m.). Do tego ta niepewna pogoda. Na początek lekkie 11 kilometrów na płaskowyżu z niewielką górka między Celeriną a Sankt-Moritz, wolną jazdą przez słynny kurort pełen turystów oraz dalej po płaskim terenie do miejscowości Silvaplana.

Tu zaczyna się podjazd pod Julierpass, która od południa prezentuje się dość skromnie. Całe wzniesienie ma 7,3 kilometra przy średnim nachyleniu 6,7 % i przewyższeniu 469 metrów. Niemniej moim skromnym zdaniem jest ono cięższe niż oddają to suche dane. Wpływ na to ma zapewne ostry początek czyli stromizna blisko 12 % na pierwszy 550 metrach, który przejechany ze zbyt dużym entuzjazmem może nieco „podciąć” nogi czy „ukłuć” w płuca. Do tego w górnej części tzn. na wysokości ponad 2000 metrów n.p.m. droga prowadzi przez odsłonięty teren gdzie jazdę utrudniał nam silny wiatr. Wspinaczka zajęła mi nieco ponad 27 minut przy średniej prędkości 16,1 km/h i VAM 1032 metrów. Na górze było ledwie 7 stopni, więc warto było się schronić sklepie z pamiątkami.

Po obowiązkowym rytuale fotograficznym czekał nas blisko 36-kilometrowy zjazd do Tiefencastel na wysokość ledwie 836 metrów n.p.m. Tylko przez pierwsze kilka kilometrów typowo alpejski, zaś przez kolejnych trzydzieści przecinany płaskim terenem. Musieliśmy za to uważać w paru miejscach na odcinki szutru trafiwszy akurat na roboty drogowe. Miłym akcentem na koniec tego zjazd były dwa kilometry, na których bez trudu można było się „rozbujać” do 70 km/h. Po zjeździe, stojąc na rondzie przed Tiefencastel mieliśmy w nogach blisko 55 kilometrów, lecz najtrudniejsze „odcinki specjalne” dopiero przed nami. Temperatura 15 stopni i pochmurne, acz dość jasne niebo skłaniały nas do ostrożnego optymizmu przed drugą częścią piątkowego etapu.

Pierwsze 14 kilometrów to ledwie wstęp do właściwej części podjazdu, albowiem na tym odcinku trzeba pokonać różnice wzniesień zaledwie 300 metrów. Jechaliśmy zgodnie ze średnią prędkością ponad 20 km/h mijając po drodze Suravę i Filisur. Niestety w miarę pokonywania kolejnych kilometrów chmury nad nami ciemniały. Zaczęło zrazu kropić, następnie padać, zaś na dwukilometrowym stromym odcinku przed Bergun po mżawce nie było już śladu i z nieba lało jak z cebra. Postanowiliśmy zatrzymać się w Bergun i jakoś przeczekać to załamanie pogody. Do naszej bazy po drugiej stronie przełęczy Albula brakowało nam niespełna 30 kilometrów. Pora dnia była wciąż dość wczesna – dochodził kwadrans po piętnastej – czyli mieliśmy jeszcze spory zapas czasu przed wieczorem. Weszliśmy do jednego z hoteli na głównym placu miasta. Zostawiwszy rowery w holu, zmarznięci i przemoczeni udaliśmy się do restauracji wypić oraz przekąsić coś ciepłego.

Ludzie z obsługi tego gościnnego przybytku patrzyli na nas jak na straceńców. Zamówiona herbata i zupa grzybowa smakowały mi oczywiście bardziej niż zwykle. Tymczasem nawałnica za oknem nie ustawała. Momentami padał grad, zaś szarość za oknem rozświetlały światła błyskawic. W ogólnym hałasie dało się słyszeć uderzenia piorunów. W tych warunkach dalsza jazda wydawała się czystym szaleństwem. Skoro bowiem w Bergun cały czas lało, a temperatura oscylowała w granicach 10 stopni to cóż lepszego nas mogło czekać blisko 1000 metrów wyżej na przełęczy Albula? Łukasz za namową naszych gospodarzy całkiem rozsądnie postanowił dalszą część drogi przebyć pociągiem czyli wspomnianą przeze mnie trasą Kolei Retyckich. Ja byłem na tyle szalony by choć spróbować dalszej jazdy na rowerze. Pomysł iście wariacki, lecz kierowałem się wówczas sercem i wiarą we własne możliwości niż obiektywną oceną potencjalnych niebezpieczeństw. Dla przykładu nie pomyślałem jak w tych warunkach, zgrabiałymi od zimna i wilgoci rękoma byłbym w stanie zmienić dętkę w razie defektu? Niemniej skoro Łukasz zdecydował się wrócić do Engadin pociągiem to przynajmniej miałem pewność, że już wkrótce będzie cały i zdrowy w naszej bazie.  Tym samym w razie potrzeby wsiądzie w samochód i ściągnie mnie z trasy.

Ostatecznie po 100 minutach postoju, cieplej ubrany i rozgrzany zupą oraz herbatą ruszyłem w dalszą drogę na przełęcz. Cóż udało się, więc mam co z rozrzewnieniem wspominać. Niesamowite przeżycie 57 minut jazdy w strugach deszczu, zaś na ostatnich trzech kilometrach przy deszczu ze śniegiem. W okolicy Predy wyprzedził mnie pociąg z Łukaszem. Od czasu do czasu z naprzeciwka mijały mnie samochody, których kierowcy musieli być nieźle zaskoczeni iż ktoś w tych warunkach gramoli się na górę. Jednak do czasu gdy trzeba było się ciężko pracować wspinając się przez 13,7 kilometra przy średnim nachyleniu 7 % nie czułem szczególnego zimna. Wjechałem na górę ze średnią prędkością 14,4 km/h przy wartości VAM 969 metrów – chyba nieźle jak na te warunki. Na górze stanąłem zrobić sobie autoportret przy tablicy, a następnie chciałem zjechać na drugą stronę ku dolinie Engadin. Do La Punt brakowało tylko 9,5 kilometra z czego półtora kilometra na płaskowyżu i osiem dalszych zjazdu. Szybko jednak przekonałem się o różnicy między mozolną wspinaczką, a szybszą jazdą przy temperaturze 1 stopnia Celsjusza. Po ledwie kilkuset metrach spasowałem przemarznięty zawróciłem do schroniska, które niestety okazało się zamknięte na cztery spusty.

Pozostał mi telefon do przyjaciela i cierpliwe wyczekiwanie na ratunek. Jednym słowem blisko pół godziny dreptania i chuchania. Nieliczni kierowcy przejeżdżający przez przełęcz nie specjalnie przejęci moim losem. No cóż miałem czego chciałem. Na moje szczęście trafiła się w końcu 4-osobowa rodzina uprzejmych Samarytan. Zaprosili mnie do swego samochodu, podali koc i poczęstowali czekoladą. W tym cieplejszym klimacie ludzkiej życzliwości spędziłem kilka minut pozostałych do przyjazdu Łukasza. Jazda samochodem przy minimalnej widoczności oraz mokrym śniegu pod letnimi oponami wymagała od mojego kolegi sporych umiejętności i doświadczenia na zjeździe do La Punt. W dolnej części zjazdu przeszkadzał mu już tylko deszcz. Okazało się, iż śnieg padał m/w od wysokości 2100 metrów, więc w samej dolinie Engadin już go nie było. Wieczorem zwiedziliśmy Samedan, w którym zamieszkaliśmy po porannej ewakuacji z Bever. Wcześniej jednak ciepło zrobiło się nam na sercach widząc sukces naszego kulomiota Tomasza Majewskiego, który zdobył pierwszy dla Polski złoty medal na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Julier & Albula została wyłączona

Bernina x 2

Autor: admin o 14. sierpnia 2008

W czwartek 14 sierpnia na dzień dobry czekała nas przeprowadzka z Andermatt do Doliny Engadin gdzie na odcinku pomiędzy Sankt-Moritz a La Punt chcieliśmy znaleźć jakąś „spokojną przystań” na ostatnie dwa noclegi podczas tej wyprawy. W tym celu musieliśmy zaraz po śniadaniu wyruszyć w 160-kilometrową podróż samochodem. Z początku kierując się prosto na wschód przez Oberalppass, Disentis, Ilanz, Flims aż do rejonu Tamins i Bonaduz. Następnie wskoczyliśmy na krótki odcinek autostrady do Thusis skąd skręciliśmy na Tiefencastel. Po dojechaniu do tej miejscowości mieliśmy dwie opcje dalszej podróży tzn. mogliśmy wybrać główna drogą przez Julierpass bądź drugorzędną, lecz turystycznie bardziej atrakcyjną przez Albulapass. Ładna tego dnia pogoda zachęciła nas podziwiania pięknych widoków i skręciliśmy w lewo na Albulę.

Po drodze kilka razy zatrzymaliśmy się chcąc zrobić zdjęcia w najciekawszych miejscach m.in. w okolicach pięknego wiaduktu, na którym położone zostały tory Kolei Retyckich. Ta wybudowana pomiędzy 1898 a 1904 rokiem trasa to prawdziwe arcydzieło sztuki inżynieryjnej na odcinku 63 kilometrów między Thusis a Sankt-Moritz znajduje się aż 55 mostów i 39 tuneli, w tym najdłuższy z nich blisko 6-kilometrowy pomiędzy wioskami Preda i Spinas położony pod samą przełęczą na wysokości około 1800 metrów n.p.m. Podczas podjeżdżania na przełęcz zażyliśmy też trochę miejscowego folkloru, albowiem w pewnym momencie naszą jazdę znacznie spowolnił korowód dorożek, z których turyści mający więcej wolnego czasu mogli podziwiać uroki tych okolic. Wczesnym popołudniem zjechaliśmy do Samedan i zaczęliśmy rozglądać się za jakimś lokum. Tym razem akurat trafiliśmy kiepsko bo na schronisko młodzieżowe w Bever gdzie cena była wysoka jak na standard oferowanych warunków mieszkaniowych. Niemniej nie było czas szukać dłużej i lepiej bowiem na popołudnie zaplanowaliśmy sobie ponad 80-kilometrowy rajd rowerowy na trasie Engadin – Poschiavo z dwukrotnym przejazdem przez przełęcz Bernina (2328 m. n.p.m.).

Wyruszyliśmy przed piętnastą. Na początek czekał nas płaski odcinek do Samedan, a następnie skręt na południe w kierunku Pontresiny. W okolicach tej miejscowości rozpoczyna się północny podjazd pod Berninę. Od razu trzeba powiedzieć, że jest on bardzo łatwy jak na warunki alpejskie. Według odczytu z mojego licznika miał on 15,5 kilometra przy średnim nachyleniu 3,5 % i przewyższeniu ledwie 537 metrów. W zasadzie tylko w końcówce „trzyma” on przez jakieś dwa kilometry sięgając w pewnym momencie poziomu 10 %. Z tej przyczyny postanowiłem potraktować go ulgowo i zaoszczędzić siły na jego sroższe południowe oblicze. Dlatego też nie zrobiłem sobie tradycyjnej górskiej czasówki. Półgodzinny zjazd do Poschiavo gdzie czuć już było klimat pobliskiej Italii był czystą przyjemnością. Gdyby nie szalejące z naprzeciwka motory i czterokołowe maszyny w typie Ferrari czy Lamborghini można by popuścić wodzę swej fantazji, a tak dbając bardziej o swe zdrowie niż wrażenia rozpędziłem się tylko do 67 km/h. Po zjeździe zatrzymaliśmy przez kwadrans na rynku w Poschiavo skąd do włoskiej granicy w Campocologno brakowało już tylko 15 kilometrów. Zresztą szczerze powiedziawszy w trakcie zjazdu z Berniny byliśmy w pewnym momencie nawet bliżej Włoch, albowiem jakieś trzy kilometry od szczytu mija się posterunek celny la Motta położony na wysokości 2052 m. n.p.m. skąd do granicy między obu państwami na Forcola di Livigno są zaledwie cztery kilometry.

Południowa strona Berniny była naszym „głównym daniem” tego popołudnia. Nie ukrywam, że to podjazd w moim typie tzn. przynajmniej wtedy gdy jestem w formie i mych sił na nadwątliły jakieś wcześniejsze wzniesienia. Bardzo trudny podjazd przez blisko 15 kilometrów trzymający na poziomie 8 – 9 %, za wyjątkiem kilkusetmetrowe odcinka w rejonie la Rosa jakieś 6 kilometrów przed szczytem. Na szczęście nieco łatwiejsze są pierwsze trzy kilometry co pozwala właściwie się rozgrzać i złapać właściwy sobie rytm. Ogółem góra ta liczy sobie 17,6 kilometra przy średnim nachyleniu 7,3 % i max. ponad 11 %. Jej pokonanie w dużej mierze na przełożeniu 39 x 24 zajęło mi 72 minuty z kilkunastoma sekundami przy średniej prędkości 14,7 km/h i VAM 1037 metrów. Na górze postałem jakieś 20 minut rozmawiając z wielopokoleniową niemiecką rodziną. Napotkanych turystów poprosiłem o zrobienia mi zdjęć na tle tablicy po czym z wolna zawróciłem na południe „poszukać” Łukasza. Tym sposobem dodałem do swego „przebiegu” jeszcze 2,5 kilometra zjazdu i tyleż samo podjazdu. Na górze kolejna krótka sesja zdjęciowa, tym razem z Łukaszem w roli głównej i czas na zjazd. Niby bardziej płaski, ale wspomniany stromy odcinek był na tyle prosty i bezpieczny że pozwolił mi się rozpędzić do 79 km/h, zaś mojemu kompanowi na pewno nieźle ponad 80 km/h. Po powrocie do schroniska kierownik tej placówki nie miała dla nas dobrych wiadomości. Na piątek przewidywany był chłód i co gorsza deszcz przez większą część dnia.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Bernina x 2 została wyłączona

Lukmanier

Autor: admin o 13. sierpnia 2008

W środę 13 sierpnia wybraliśmy się po raz pierwszy do wspomnianego już przez mnie kantonu Graubunden. Tym razem jeszcze tylko z gościnna wizytą celem podjechania pod przełęcz Lukmanier (1914 m. n.p.m.) znajdującą się na pograniczu tego regiony z „włoskim” kantonem Ticino. Uznaliśmy, że rowerową część naszej wycieczki najlepiej będzie zacząć w Sedrun – miasteczku położonym w odległości 10 kilometrów od Disentis gdzie zaczyna się północny podjazd pod Lukmanier. Dawało to nam bowiem możliwości spokojnej 11-kilometrowej rozgrzewki w terenie opadającym na tym odcinku o jakieś 260 metrów. Aby dostać się do Sedrun należało najpierw przejechać samochodem 23 kilometry w połowie tej trasy pokonując znaną nam już z poniedziałku przełęcz Oberalp. Podjazd zaczyna się około kilometra za miastem na moście, pod przepływa Ren biorący swój początek w okolicznych górach.

Lukmanier należy do łatwiejszych wzniesień pośród szwajcarskich olbrzymów. Na trasie Tour de Suisse przejeżdżany był w tym roku już po raz 33, zaś na liście jego zdobywców jest m.in. nasz Zenon Jaskuła – pierwszy na linii górskiej premii w pamiętnym sezonie 1993. Zdecydowanie najtrudniejszy odcinek tego podjazdu czekał nas na samym jego początku. Poprzecinane licznymi tunelami pierwsze trzy kilometry mają średnie nachylenie rzędu 7,6 % w trzech punktach dochodząc do poziomu 10 %. Później jest już znacznie łatwiej. Nie brak nawet dłuższych odcinków „falsopiano”, zaś najdłuższy z trzech nieco stromych odcinków ten z okolic Sogn Gions liczy sobie tylko 700 metrów.

Ciekawostką tego wzniesienia jest fakt, iż droga swój najwyższy punkt czyli poziom 1972 metrów n.p.m. osiąga w jednym z licznych tuneli, skąd do samej przełęczy prowadzi nieco ponad kilometrowy zjazd. Wynika z tego, iż w razie forsowania Lukmanier od północy walka o punkty do klasyfikacji górskiej TdS rozgrywa się w tym miejscu w nad wyraz szybkim tempie. Relatywnie szybki też mój wjazd pod ta górę. Potrzebowałem na to 52 minut i 16 sekund co dało średnią 19,6 km/h. Od źródeł Renu do kulminacji podjazdu we wspomnianym tunelu było zaś 17 kilometrów przy bardzo umiarkowanym średnim nachyleniu 5,5 %. Dlatego pomimo wysokiej średniej prędkości wartość VAM była co najwyżej umiarkowana tzn. na poziomie 997 metrów co potwierdza teorię, iż najszybciej owych metrów przybywa tam gdzie się wolniej jeździ czyli na podjazdach stromych.

Zjazd z Lukmanier choć prosty technicznie nie należał do przyjemnych z uwagi na silny wiatr oraz miejscami jazdę po płytach zamiast asfaltu oraz w półmroku licznych tuneli. Wszystkie te czynniki sprawiały, że nie czułem się na nim zbyt bezpiecznie, stąd maksymalnie popuściłem hamulce do 65 km/h. Po powrocie Disentis pozostał nam jeszcze do przerobienia odcinek delikatnego podjazdu do Sedrun gdzie przystanęliśmy nieco dłużej na spożywczych zakupach. W miasteczku tym Łukasz natknął się na naszego rodaka ze Śląska, który zwierzył się nam iż ostatnie trzy lata spędził w tym rejonie przy budowie tunelu kolejowego, który ma wkrótce połączyć oddalone od siebie o 57 kilometrów miasta Erstfeld (na północy) i Bodio (na południu). Pracę nad tym gigantycznym tunelem rozpoczęto w 1999 roku, zaś ich finał przewidziano na rok 2015!

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Lukmanier została wyłączona

Klausen

Autor: admin o 12. sierpnia 2008

We wtorek postanowiliśmy ruszyć na wycieczkę tropem Tour de Suisse 2008 i zmierzyć się z trasą etapu, który zadecydował o końcowych wynikach tego wyścigu. W tym celu musieliśmy dojechać samochodem do miejscowości Altdorf położonej 33 kilometry na północ od Andermatt. W Altdorf na wysokości 451 metrów n.p.m. rozpoczyna się bowiem potężny podjazd pod przełęcz Klausen (1948 m. n.p.m.). Na nim to rozegrano górską jazdę indywidualną na czas, którą z czasem 1h 00:22 wygrał młody Czech Roman Kreuziger jnr. Zaparkowaliśmy w centralnym miejscu tego 9-tysięcznego miasteczka, będącego stolicą kantonu Uri. Na miejscu okazało się, iż jest ono „centrum kultu” Wilhelma Tella szwajcarskiego bohatera narodowego. Na głównym placu znajduje się sporych rozmiarów pomnik legendarnego kusznika, zaś we wiosce Burglen położonej dwa kilometry od miasta ulokowane jest muzeum poświęcone tej postaci. Wzniesienie długości 25,1 kilometra przy średnim nachyleniu 6,3 % z całą pewnością można zaklasyfikować jako podjazd najwyższej kategorii. W zasadzie składa się ono jakby z dwóch dość różnych „połówek”. Pierwsza łatwiejsza i kończąca się zjazdem w miejscowości Unterschachen to 12,8 kilometra przy średniej 4,8 % gdzie mój standardowy górski tryb „numero 24” wrzucać musiałem jedynie okazjonalnie.

Z kolei następne 12,3 kilometra trzyma na średnim poziomie 7,3 % i potrafiło mnie do właściwego wysiłku. Jakiś kilometr za Unterschachen droga zwęża się i strzela mocniej w górę by przez kolejne 4,5 kilometra piąć się pod górę pod kątem około 9 %. W górnej części podjazdu na asfalcie mieliśmy wiele śladów po czerwcowym widowisku. Dostrzec można było imiona i nazwiska faworytów gospodarzy jak i gości z zagranicy. Niedaleko szczytu w okolicy hotelu Klausen-Passhohe wymalowano nawet pełen skład ekipy CSC-Saxo Bank nie zapominając o imieniu Wołodymira Gustowa, które ledwie mieściło się na niezbyt szerokiej drodze. Na ostatnich kilku kilometrach wspinaczki mocno przeszkadzał nam silny wiatr. Pokonanie całego wzniesienia do samej kreski będącej metą wspomnianego etapu zajęło mi 1h 30:16 przy średniej prędkości 16,7 km/h i VAM 938 metrów. Wspomniany wskaźnik prędkości wspinaczki wydaje się dość skromny, lecz nie była to góra na bicie rekordów tego rodzaju. Wszak sam Kreuziger „leciał” z prędkością poniżej 1500 metrów podczas gdy rekordy zawodowego peletonu wykręcane na Zoncolan, Angliru, Mortirolo czy Mont Ventoux oscylują wokół 1800 metrów. Z tego widać, że nie dla mnie wysokie progi Pro Touru – nie miałbym szans zmieścić się w 25 % limicie czasu.

Na górze schowałem się przed wiatrem w małej kapliczce. Potem zdecydowałem się zjechać niespełna dwa kilometry by towarzyszyć Łukaszowi w ostatnim fragmencie jego walki z tą górą. W sumie tego dnia przejechałem ponad 54 kilometry przy łącznym przewyższeniu 1648 metrów. Do Andermatt wróciliśmy droga okrężną przez … Meiringen skąd musiałem zabrać pozostawianą tam nieopatrznie pompkę podłogową. Tym samym raz jeszcze dane nam było obejrzeć wspomnianą już przy niejednej okazji przełęcz Susten. Wieczorem pomimo mżawki wybraliśmy się na spacer po Andermatt. Dodam, iż ten znany kurort narciarski wydał nam się nad wyraz spokojny letnią porą.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Klausen została wyłączona

Furka & Oberalp

Autor: admin o 11. sierpnia 2008

W Andermatt wynajęliśmy niewielki apartament położony kilkaset metrów od centrum miasta, przy drodze prowadzącej na Oberalppass. Przełęcz ta była zresztą jednym z dwóch celów naszej popołudniowej przejażdżki. Niemniej na pierwszy ogień pójść miała trudniejsza i położona dalej od miasta przełęcz Furka (2431 metrów n.p.m.). Aby dotrzeć do podnóża tej przełęczy musieliśmy przejechać rozgrzewkowe dziesięć kilometrów w lekko wznoszącym się terenie mijając po drodze wioskę Hospental na drodze ku Realp.

Dopiero w tej miejscowości na dobre zaczyna się wschodnia strona Furkapass. Przejście z odcinka „falsopiano” na prawdziwy podjazd wśród alpejskich łąk jest dość gwałtowne. Bez dwóch zdań na tym wzniesieniu najtrudniejszych jest pierwszych sześć kilometrów o średnim nachyleniu 8, zaś maksymalnym 13 %. Za podupadłym nieco hotelem Galenstock droga spuszcza z tonu tzn. do średniej około 6 % przez kolejne trzy kilometry. Ponownie robi się sztywniej między dziewiątym a jedenastym kilometrem, lecz ostatnie setki metrów podjazdu tzn. po minięciu tkniętego upływem czasu hotelu Furkablick są już niemal zupełnie płaskie. Pominąwszy jednak ów płaski finał zarejestrowane przez mój licznik wymiary owej góry to 11,6 km przy średniej 7,4 %. Pokonanie tego odcinka zajęło mi nieco ponad 49 minut przy średniej prędkości 14,3 km/h i VAM rzędu 1029 metrów. Jednym słowem pojechałem na niezłym poziomie, lecz bez rewelacji. No cóż włoska forma z czerwca była mym coraz odleglejszym wspomnieniem. Na przełęczy temperatura była całkiem przyzwoita tzn. 16 stopni, lecz nad nami zaczęły się zbierać czarne chmury. Dlatego postanowiliśmy możliwie szybko zjechać z powrotem do Andermatt by przed jakimś załamaniem pogody dotrzeć również na Oberalppass (2044 m. n.p.m.).

Dojechaliśmy do charakterystycznego ronda z niedźwiedziem i od razu rozpoczęliśmy drugą tego dnia wspinaczkę. Podjazd ten należy uznać za łatwiejszy od Furki. Rozpoczynając wspinaczkę w Andermatt mieliśmy do przebycia około 600 metrów przewyższenia. Niemniej można go zacząć bardziej na północ czyli w Goschenen czy Wassen i wtedy składałby się on niejako z dwóch połówek o łącznym przewyższeniu ponad 1100 metrów przedzielonych płaskim odcinkiem w okolicy Andermatt. Oberalppass w naszym wydaniu liczył sobie 9 kilometrów przy średnim nachyleniu 6,3 %. Ten odcinek przejechałem niespełna 34 minuty przy średniej prędkości 16 km/h i VAM dokładnie 1000 metrów. Początek podjazdu był nawet dość wymagający i przy tym kręty z przejazdem przez jeden skromny tunel. W dalszej części szosa prowadziła już raczej prostym i bardziej łagodnym odcinkiem wzdłuż wysokogórskiej linii kolejowej. Jednak w otwartym terenie dawał się we znaki wiatr zwiastujący pogorszenie pogody. Po pokonaniu wspomnianych dziewięciu górskich kilometrów trzeba było jeszcze przejechać blisko dwa kilometry niemal płaskiego terenu. Spora część tego fragmentu drogi prowadziła, zaś w półmroku sporej długości tunelu, który kończył się dopiero na dwieście metrów przed przełęczą.

Obok przełęczy jak gdyby nigdy nic tzn. na wysokości ponad 2000 m. n.p.m. ulokowany jest dworzec kolejowy. Sama przełęcz oddziela zaś kantony Uri oraz Graubunden. Ten drugi to największy, lecz zarazem słabo zaludniony region Szwajcarii – znany nie tylko z miejscowości takich jak Davos, Sankt-Moritz czy najstarsze ze szwajcarskich miast Chur, ale też z faktu, iż oprócz języka niemieckiego i włoskiego używa się tu również języka retoromańskiego. Niemniej eksplorację tego zakątka Szwajcarii pozostawiliśmy sobie na ostatnie cztery dni wyprawy. Z przełęczy przegonił nas coraz śmielszy deszcz. Na zjeździe trzeba było przeto uważać na mokrą drogą, zaś przyjemność jazdy odbierał nam nie tyle chłód co ostre krople deszczu, które nieprzyjemnie cięły po oczach i twarzy. Udało nam się bezpiecznie zjechać do bazy. Dalszą część dnia należało zacząć od suszenia ubrań. Nasz poniedziałkowy przebieg to niespełna 67 kilometrów i 1606 metrów przewyższenia.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Furka & Oberalp została wyłączona

Alpenbrevet – dejavu

Autor: admin o 10. sierpnia 2008

W czasie gdy ja z Piotrem borykałem się z trudami wspinaczek pod cztery szwajcarskie dwutysięczniki Łukasz wcielił się w rolę alpejskiego turysty. Najpierw na pieszo przemierzał wzniesienia położone na północ od Meiringen, zaś następnie wybrał się na rowerową wyprawę ku Interlaken i z powrotem po pagórkowatym terenie wokół jeziora Brienzer See. Późnym popołudniem po doprowadzeniu się do porządku wybraliśmy się z Piotrem na „kulinarną ucztę wojownika” do restauracji położonej nieopodal miejscowego dworca kolejowego. W moim przypadku ów pożądany posiłek przybrał postać dużej pizzy z krewetkami, zaś Piotr skusił się na potrójną porcję sałatki warzywnej ze … szwedzkiego stołu.

Nazajutrz czułem jeszcze w nogach trudy sobotniego rajdu. Dlatego też postanowiłem zrobić sobie dzień wolny od roweru. Podjęcie tej decyzji przyszło mi tym łatwiej, iż w bezpośrednim sąsiedztwie Meiringen brakowało już ciekawych przełęczy do odkrycia. Owszem w ostateczności można by się pokusić o pokonanie Grosse Scheidegg od strony Grindewaldu czy Sustenpass od Innertkirchen, lecz na obu tych przełęczach już byłem acz docierając na nie od przeciwnych stron. Przed południem spędziłem więc pasywnie pozostając w naszym apartamencie i podglądając olimpijskie wydarzenia z dalekiego Pekinu. Łukasz z Piotrem wybrali się zaś na dwugodzinną przejażdżkę z Meiringen do Lungerer See i w tym celu musieli dwukrotnie wdrapać się pod wspomnianą już przeze mnie przełęcz Brunig. Najpierw od poznanej już przez nas strony południowo-wschodniej, zaś w drodze powrotnej od północy rozpoczynając wspinaczkę w okolicy Giswil.

Pogoda tego dnia była prawdziwie letnia i postanowiliśmy z tego skorzystać. Wczesnym popołudniem zapadła decyzja by wsiąść w samochód i przemierzyć pełny 176-kilometrowy szlak Alpenbrevet Gold. Dzięki temu po raz pierwszy w dziejach swych alpejskich wojaży mogłem sobie pozwolić na zrobienie dokładnej sesji fotograficznej z trasy przejechanego wyścigu. Normalnie bowiem na wyścigi nie zabieram z sobą aparatu fotograficznego, zaś dzień przed czy po imprezie nie miewałem okazji do takiego rekonesansu. Jechaliśmy sobie spokojnie przystając gdzie tylko naszła nas ochota. Oczywiście na każdej przełęczy, a poza tym w wielu strategicznie ważnych czy wizualnie atrakcyjnych miejscach tak na podjazdach, zjazdach jak i w mijanych miastach i wioskach. Górska trasa przy tak swobodnej jeździe i częstych postojach nawet samochodem zajęła nam około sześciu godzin. Pstryknąłem taka liczbę fotek, iż u podnóża Sustenpass moja „cyfrówka” odmówiła dalszej współpracy na skutek wyczerpania baterii.

Niemniej mnie i Łukasza czekał jeszcze nazajutrz samochodowy transfer z dotychczasowej bazy w Meringen do nowego lokum w Andermatt. Dzięki temu mogłem być pewien, iż będę miał jeszcze wyborną okazję ku temu by sfotografować oba oblicza tej przełęczy. Poniedziałek był dniem naszych rozstań z eleganckim Meiringen. Dla Piotra były to zarazem ostatnie godziny w Szwajcarii. Spędził je pracowicie niczym mróweczka czy jak kto woli ranny ptaszek. Gdy trójmiejska część naszej ekipy zalegała jeszcze w swych łożach, Piotr wstał o piątej i by około szóstej godziny wyprawić się na spotkanie z Grosse Scheidegg. Nie mam najmniejszych wątpliwości, iż podbój tej góry w cichej atmosferze letniego poranku miał swój wyjątkowy klimat. Po śniadaniu spakowaliśmy się i pożegnaliśmy około jedenastej. Mnie i Łukasza czekał ponad 60-kilometrowy przejazd do Andermatt. Chcąc pojeździć sobie tego dnia przynajmniej ze trzy godzinki musieliśmy ruszyć z Meiringen przed południem, aby w nowym miejscu o przyzwoitej porze znaleźć jakiś apartament. W drodze raz jeszcze przemierzyliśmy przełęcz Susten – tym razem z zachodu na wschód – dzięki czemu mogłem dokończyć fotograficzną dokumentację pięknej trasy sobotniego rajdu. W tym samym czasie Piotr czekał na swój pociąg do Zurychu skąd ku mazowieckim równinom porwać miał go samolot.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Alpenbrevet – dejavu została wyłączona

Alpenbrevet – San Gottardo & Susten

Autor: admin o 9. sierpnia 2008

W samym Airolo niejako na półmetku Gold-Strecke był usytuowany kolejny bufet. Dotarłem do tego miejsca w czasie 4 godziny 11 minut i 30 sekund. Piotr potrzebował na to 3 godzin 55 minut i 58 sekund co oznaczało, iż od dobrego kwadransa poznawał już wielce specyficzne uroki trzeciego wzniesienia w ciężkostrawnym menu dnia. Jednak wcześniej o mały włos nie pomyliłem drogi i nie zacząłem trzeciego wzniesienia w innym miejscu niż zakłada to program zawodów. Czekał nas teraz kultowy podjazd pod strategiczną oraz bardzo ważną w dziejach państwowości szwajcarskiej przełęcz świętego Gottharda (2091 m. n.p.m.). We Włoszech wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, zaś w Szwajcarii wszystkie alpejskie zdają się prowadzić na tą właśnie przełęcz.

Zarówno od południa (Airolo) jak i od północy (Hospental) prowadzą na nią po dwie momentami przeplatające się drogi. Nowa asfaltowa zbudowana na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku oraz stara w dużej części brukowana via Tremolo wybudowana w latach 1827-1830! Jak by tego było mało dla tych, którzy się śpieszą i w nosie mają przepiękne górskie pejzaże dostępny jest też tunel pod przełęczą łączący Airolo z Goschenen. W Airolo był dobry moment na to by przez kolejnym podjazdem zdjąć z siebie część ciuchów i dać skórze lepiej pooddychać. Pomny swych niedawnych trudnych chwil zatrzymałem się profilaktycznie na bufecie, choć tym razem na skromne półtorej minuty. Jakieś dwieście metrów za bufetem wyznaczony został rozjazd pomiędzy trasami złotą a platynową. Walczący na trasie Gold-Strecke musieli skręcić w lewo i rozpocząć z początku asfaltowy podjazd pod San Gotthard, zaś maratończyków z Platin-Strecke czekał od tego momentu 37-kilometrowy łagodny zjazd aż do miejscowości Biasca.

Podjazd pod San Gottardo przez via Tremola na papierze nie robi większego wrażenia i w teorii musiałby uchodzić za najłatwiejszy z całej czwórki w programie Gold-Strecke. Długość 14 kilometrów przy średnim nachyleniu 6,7 % i max. 14 % to po prostu standardowe wymiary premii górskiej pierwszej kategorii. Podjazd owszem znaczący, lecz na dobrą sprawę niczym z pozoru nie wyróżniający się pośród setek alpejskich wzniesień. W tym miejscu należy jednak od razu dodać, iż swój dość przeciętny wzrost nadrabia trudnym charakterem, bowiem z grubsza 60-70 % podjazdu prowadzi po bruku! Szczęśliwie nie są to kocie łby na miarę Paryż – Roubaix, lecz raczej dość równo ułożona kostka. Niemniej w żadnym razie nie daje ona komfortu jazdy jaki przydałby się podczas przeszło godzinnej wspinaczki. W normalnych okolicznościach wspinałbym się pewnie pod tego typu górę w tempie 14-15 km/h, zaś „na świeżo” i 16 km/h nie powinno by stanowić problemu. Tymczasem będąc umęczony dwoma wcześniejszymi podjazdami i jadąc po nawierzchni przeznaczonej raczej dla kolarzy górskich niż szosowych cała zabawa zajęła mi 74 minuty przy marnym VAM 759 m/h. Niemniej blisko trzy minuty straciłem na walkę ze skurczem w prawym udzie, który złapał mnie w okolicy czwartego kilometra. Widać moje mięśnie miały z początku pewien problem z przystosowaniem się do pracy na takim trzęsawisku. Licznik zanotował średnią prędkość z samej jazdy jako skromne 11,8 km/h czyli jak przypuszczam dobre 2-3 km/h wolniej niż mogłoby to mieć miejsce na asfalcie.

Podjazd do samego końca prowadził po bruku i kończył się pomiędzy hotelem a schroniskiem wybudowanymi na samej przełęczy. Przed pomnikiem w trzema orłami należało skręcić w lewo i wzdłuż brzegów małego jeziorka dojechać do wspomnianej przeze mnie nowszej drogi na San Gottardo. Na szczęście sam zjazd wyznaczono nam po asfalcie. Trzeba przyznać, iż jego pierwszy 9,5-kilometrowy fragment był dość łatwy technicznie przez co zachęcający do szybkiej jazdy. Jedynie obecność sporej liczby samochodów nakazywała pewna ostrożność i sprawiła, że rozpędziłem się maksymalnie do 67 km/h. Pierwsza faza zjazdu kończyła się w Hospental gdzie droga wchodziła na płaskowyż by przez kolejne trzy kilometry lekko opadać ku Andermatt. Właśnie przed tą miejscowością wyznaczono kolejny bufet. Zapobiegliwie stanąłem w nim na ponad pięć minut, gdyż miała to być dla mnie ostatnia „strefa tankowania”. Tymczasem do mety były jeszcze 63 kilometry. Dwa kilometry za bufetem droga rozpoczynał się drugi odcinek zjazdu, tym razem 8,5-kilometrowy. W początkowej fazie był on techniczny tzn. kręty i w sporej części poprowadzony tunelami, a przy tym przy sporym ruchu samochodowym. Zjeżdżałem z podobną prędkością co na pierwszym odcinku i po drodze zacząłem mijać małe grupki swych „konkurentów”. Przypuszczam jednak, że niektórzy byli „turystami” z tylnej straży peletonu pod wezwaniem Silber-Strecke, albowiem trasy obu rajdów zbiegły się nieco wcześniej tzn. we wspomnianym już Hospental. Zjazd kończył się w Wassen na wysokości 917 metrów n.p.m. i od razu skręcał w lewo przechodząc w ostatni dla wszystkich uczestników Alpenbrevet podjazd tzn. Sustenpass (2224 m. n.p.m.). Na trzecim punkcie pomiaru czasu zameldowałem się w czasie 6 godzin 2 minut i 8 sekund. Tymczasem Piotrek był szybszy ode mnie również na tej ćwiartce, bowiem na dotarcie do Wassen potrzebował tylko 5 godzin 38 minut 11 sekund.

Niemniej najgorsze, kryzysowe chwile miałem już dawno za sobą i z optymistycznym nastawieniem rozpocząłem podjazd pod Susten. Morale rosło wraz z mijaniem kolejnych zawodników. Wydawało mi się, że odzyskałem siły, złapałem swój rytm i jadę na tyle na ile bym od siebie oczekiwał. Owa teorię postawiła pod znakiem zapytania pewna niewiasta, która nie będąc uczestnikiem rajdu przyjechała sobie tu potrenować przed dalsza częścią swego zawodniczego sezonu. Otóż lokalna kozica dogoniwszy moją grupkę, wyjechała na jej czoło i dyktowanym przez siebie tempem dokumentnie ja rozbiła. Początkowo byłem jednym z dwóch gości, którzy zaciskając zęby byli wstanie dotrzymać jej kroku lecz po jakiś dwóch-trzech kilometrach wolałem dać za wygraną by raz jeszcze nie przegrzać swego silnika. Tymczasem trzeba było jakimś sposobem pokonać i te wzniesienie. Trudne nie tylko z powodu suchych danych technicznych czyli 17,6 km przy średnim nachyleniu 7,4 i max. 12 %. Nikt spośród uczestników rajdu nie brał się z nim z bary na świeżości. Do tego jeszcze niewiele było na nim serpentyn, bowiem spora część podjazdu poprowadzona była górskim trawersem, zrazu w kierunku północno-zachodnim, a następnie stricte zachodnim. Jedyny plus tej sytuacji to przepiękne szerokie panoramy alpejskich łąk i szczytów, lecz gdy człowiek jest u kresu swych sił to i mniej skory do podziwiania piękna przyrody. Ku temu miałem okazję w kolejnych dwóch dniach gdy przyszło mi pokonywać tą przełęcz jeszcze trzykrotnie, acz już tylko samochodem. Sam podjazd kończy się w 200-metrowym tunelu i godzi się przypomnieć, iż w 2002 roku na etapie TdS do Meiringen jako pierwszy zdobył go mój krajan z Pomorza – Piotr Wadecki. Mojej skromnej osobie walka z tą górą zajęła blisko 94 minuty przy średniej prędkości 11,3 km/h i VAM 823 m/h czyli wciąż sporo poniżej mych włoskich osiągów.

Po dotarciu na szczyt pozostawało już tylko 35 kilometrów niemal samych zjazdów do mety. Ściślej rzecz ujmując dokładnie 28,3 kilometra momentami bardzo szybkiego zjazdu do Innertkirchen. Wabiony bliskością mety rozwinąłem się nawet do 70 km/h, acz do poskromienia swej fantazji zmuszała obecność tuneli przed którymi wypadało nieco wyhamować. Natomiast po dojechaniu do Innertkirchen należało jeszcze przebyć lustrzane odbicie porannego wstępu do całej zabawy czyli odcinek 6,5 kilometra zawierający w sobie niewielki podjazd do Kirchet o długości 1,6 km przy średniej 5 %. Z pozoru żadne straszydło, lecz po 500 minutach na rowerze od samego rana, w tym ostatnich 40 minutach szybkiego zjazdu na twardym obrocie nawet taki „hopek” przy koniecznej zmianie rytmu może zaboleć. Udało się go jednak przebyć bezproblemowo i do upragnionej mety zostało mi już tylko 3300 metrów zjazdu i 1500 metrów po płaskim, a żeby nie było łatwo sam finał prowadził pod wiatr. Na mecie licznik pokazał mi dystans dnia 176 kilometrów i przewyższenie nieco niższe od zapowiedzianego przez organizatorów czyli 5096 metrów. Ostatecznie na pokonanie złotej trasy potrzebowałem 8 godzin 27 minut i 22 sekund. Jak się później okazało uzyskałem dwudziesty piąty czas pośród 481 osób, które ukończyły Gold-Strecke. Przyznam, że tak wysokie „miejsce” było dla mnie miłym zaskoczeniem wobec wspomnianych słabości. Piotr spisał się jeszcze lepiej, ukończywszy rajd w czasie 8 godzin 7 minut i 46 sekund tzn. z dwunastym czasem. Bezkonkurencyjny  był Austriak Frank Haun, który męczył się na tej trasie jedynie przez 6 godzin 33 minut i 40 sekund  tzn. o jakieś trzy kwadranse krócej niż „wicelider” Szwajcar Martin Duss. W sumie zaś tylko siedmiu uczestników naszej wersji rajdu przebywało na trasie mniej niż osiem godzin! Dodam jeszcze tylko, że trasę srebrną przejechało 466 osób, zaś platynowy maraton 184 ludzi z żelaza.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Alpenbrevet – San Gottardo & Susten została wyłączona

Alpenbrevet – Grimsel & Nufenen

Autor: admin o 9. sierpnia 2008

Jak przystało na imprezę tego rodzaju na początku czekała nas jazda w tłoku czyli w grupie liczącej bez mało sześć pełnowymiarowych peletonów. W grupie takiej niczym w rzece są nurty szybsze i rwące do przodu, jak i te spokojniejsze co bardziej zamulają. Kto chce się wydobyć z wnętrza wielkiego stada od startu musi jechać szybko i co najwyżej by nie tracić zbyt wielu sił podłączać się pod pociągi jemu podobnych ścigantów pragnących przedrzeć się na pozycje frontowe. Należy niemniej od razu zaznaczyć, iż jakkolwiek podczas Alpenbrevet czas jest mierzony i publikowany na stronie internetowej wyścigu to jednak impreza ta jest rozgrywana w formule co oznacza, iż nie ma oficjalnej klasyfikacji wyścigu jak podczas włoskich Gran Fondo czy francuskich Cyclosportive. Dzięki temu atmosfera na pierwszych kilometrach była spokojniejsza, a poza tym pierwsze cztery kilometry do Kirchet prowadziły cały czas lekko pod górę (z poziomu 596 do 712 m n.p.m.) co sprzyjało naturalnej selekcji. Oczywiście był to jednak zbyt krótki odcinek by rozbić całą grupę na mniejsze. Dlatego niespełna półtorakilometrowy zjazd przed Innertkirchen (625 m. n.p.m.) trzeba było pokonać w wielkim roju na podobieństwo pszczelego. Innertkirchen jest strategicznym miejscem na trasie całego rajdu, bowiem otwiera się tu i zamyka ów magiczny kwadrat dróg w samym sercu szwajcarskich Alp. W naszym przypadku oznaczało to, iż w centrum tego miasteczka musieliśmy skręcić w prawo ku Grimselpass by po blisko 160 kilometrach zmagań z górami i własnymi słabościami powrócić w to samo miejsce ukończywszy zjazd z Sustenpass.

Jako się rzekło na pierwszy ogień szedł Grimsel (2165 metrów n.p.m.). Podjazd bardzo długi, dość nierówny lecz z solidnym średnim nachyleniem tzn. 6,8 % przy długości aż 25,1 km. Jednym słowem pomiędzy Innertkrchen a przełęczą trzeba pokonać różnice wzniesień rzędu 1540 metrów. Górę tą jak dotąd dziewięciokrotnie przejeżdżali uczestnicy Tour de Suisse. Po raz ostatni w 2007 roku gdy po solowej akcji wygrał etap Rosjanin Władimir Gusiew. Podobnie jak jemu rok wcześniej tak i nam przyszło się piąć pod górę w fatalnych warunkach atmosferycznych. Im wyżej tym oczywiście zimniej tzn. na dole 12, zaś u góry już tylko 5 stopni. Do tego nieustający deszcz zmieniający jedynie swa intensywność. Po szesnastu kilometrach niezbyt stromej wspinaczki drobna atrakcja dla wyrwania nas z monotonii. Musimy odbyć w prawo przed jednym z tuneli i okrążyć go zboczem góry, wąską droga po kostce tuż nad przepaścią. Od tego miejsca pomijając dwa krótkie fragmenty (w tym jeden obok sztucznego jeziora Raterichbodensee) podjazd już nie odpuszczał trzymając dość równo na wymagającym poziomie 8 %. Już wcześniej znalazłem swe miejsce w 6-osobowej grupce gdzie nie brakowało ludzi mocniejszych ode mnie, lecz dłuższy czas udało mi się dotrzymać im tempa. Ostatecznie podjazd pokonałem w 91 i pół minuty przy średniej prędkości 16,5 km/h oraz VAM 980 m/h. Czułem się nieźle i zważywszy, iż był to dopiero 33 kilometry nie uznałem za stosowne zatrzymać się choć na chwilę by wypić coś cieplejszego albo przegryźć coś innego niż miałem w kieszonkach.

Taka nonszalancja okazała się później zgubna w skutkach. Przekroczywszy przełęcz wjechaliśmy wszyscy do kantonu Wallis – trzeciego pod względem wielkości, w którym najpopularniejszym językiem jest francuski i który na swych zachodnich krańcach dotyka Francji oraz jeziora Genewskiego. My jednak przełknąć mieliśmy jedynie przez jego teutońskie wschodnie kresy w drodze do miasteczka Ullrichen i dalej na przełęcz Nufenen – najwyższą pośród wszystkich przemierzanych w historii Tour de Suisse. Wcześniej czekał nas jednak blisko 12-kilometrowy zjazd do Oberwald i następnie 5-kilometrowy płaski odcinek do samego Ulrichen. Początek zjazdu mokry i dość specyficzny. Co serpentyna to zmiana „klimatu”. Zakręt w prawo i prosta wiodąca ku gęstej mgle. Zakręt w lewo i prosta ku nieśmiało przebijającemu się słońcu. I tak kilka razy. Po niespełna sześciu kilometrach zjazdu docieramy do miejscowości Gletsch (1757 m. n.p.m.) gdzie zwolennicy Silber-Strecke mogą odbić w lewo i niedługo potem rozpocząć podjazd pod przełęcz Furka (2431 m n.p.m.). Ja skręciłem w prawo by kontynuować zjazd do Oberwald. Po chwili włos zjeżył mi się głowie, albowiem przy prędkości ponad 50 km/h w ostatniej chwili spostrzegłem, iż przez czekającym mnie tunelem zamiast asfaltu leży 150-metrowy odcinek starej kostki pięknie wymytej przez deszczyk. Nie było czasu na hamowanie. Zresztą na tym podłożu lepiej nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Pozostaje się modlić o przeżycie. Ręce daleko od hamulców, serce podchodzi do gardła, zaś w głowie tli się nadzieja że jakoś to będzie wszak nie jadę tu jako pierwszy. Udało mi się nie wpaść w żaden niebezpieczny poślizg i reszta zjazdu była już zwykłą formalnością. Z kolei na płaskim odcinku przed Ulrichen przyszła pora na spawanie i tym sposobem w małej grupce dotarłem do podnóża Nufenenpass (2478 m. n.p.m.).

Początkowo nic nie zapowiadało czekającej mnie Golgoty. Podjazd zacząłem dość żwawo z przodu grupki. Po chwili jeszcze nieco przyspieszyłem z lekka podirytowany zachowaniem pewnego młodziana, który przepychał na tyle twardy obrót, iż na szosie kręcił ósemki i wybijał tym z rytmu swych sąsiadów. Trzeba przyznać , że Nufenen jest bardzo ciężkim wzniesieniem. Od zachodniej strony bardziej stromym niż długim, lecz 13 km przy średnim nachyleniu 8,9 % i max. 17,5 % musi robić wrażenie. W zasadzie na całym podjeździe jest tylko jeden kilkusetmetrowy odcinek w okolicy czwartego kilometra, na którym można nieco odsapnąć. Pierwsze osiem kilometrów pokonałem dość sprawnie czyli przy średniej prędkości 12,5 km/h. Jednak im wyżej tym czułem się gorzej. Najwyraźniej moje baterie wysiadły znacznie prędzej niż się spodziewałem tzn. już około 60 kilometra trasy. Niby niewiele dystansu było za nami, lecz po długim chłodnym i mokrym podjeździe pod Grimsel zapasy energetyczne zostały mocno nadwątlone i po około trzech godzinach jazdy niewiele zostało mi sił witalnych. Ostatnie pięć kilometrów przejechałem przeto przy mizernej średniej 8,7 km/h nęcony chyba tylko nadzieją dłuższej wizyty w czekającym mnie na górze bufecie. Świadectwem tego jak bardzo uszło ze mnie powietrze niech będzie fakt, iż kilkaset metrów przed przełęczą dojechał do mnie Piotr, który jeszcze na punkcie kontrolnym w Gletsch miał czas gorszy o ponad siedem minut. Piotrek doholował mnie na górę i razem stanęliśmy na wspomnianym bufecie. Wspinaczka pod Nufenen zajęła mi 73 i pół minuty przy średniej prędkości 10,7 km/h i raczej skromnym VAM 897 m/h. Niemniej mój kolega rozsądnie rozłożywszy swe siły nie ma miał potrzeby zostawać tam na dłużej. Ja postanowiłem w tym pięknym miejscu zabawić znacznie dłużej. Musiałem się rozgrzać i posilić. Wypiłem dwa kubki życiodajnego rosołu i zjadłem nieco owoców czy ciastek oraz uzupełniłem bidony. Ruszyłem po ośmiu minutach. Czekał nas teraz wszystkich zjazd do Airolo przez dolinę Bedretto. Te włosko brzmiące nazwy słusznie sugerują, iż po minięciu przełęczy Nufenen uczestnicy rajdu wjeżdżali na szosy włoskojęzycznego kantonu Ticino. Zjazd był bardzo przyjemny. Powoli odzyskiwałem siły. Wschodnia droga na przełęcz nie jest tak stroma jak zachodnia, lecz z drugiej strony ma mniej serpentyn, co pozwalało momentami nieźle się rozpędzić. Mój licznik na tym odcinku pochwalił się prędkością 72 km/h.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Alpenbrevet – Grimsel & Nufenen została wyłączona

Alpenbrevet – intro

Autor: admin o 9. sierpnia 2008

Nie muszę już chyba precyzować jak wczesna pobudka czekała nas w sobotni poranek. Co gorsza Szwajcarzy wyznaczyli start Alpenbrevet o jeszcze wcześniejszej porze niż mają to w zwyczaju Włosi czy Francuzi. Jednym słowem o godzinie 6:45 przy rześkiej temperaturze 14 stopni, pochmurnym niebie i siąpiącej mżawce ruszył na trasę peleton liczący sobie 1244 kolarzy. Dla wszystkich szosowców do wyboru były trzy trasy. Platynowa o długości 276,6 kilometra z pięcioma przełęczami: Grimsel, Nufenen, Lucomagno, Oberalp i Susten. Z pewnością najtrudniejsza, o niewyobrażalnym łącznym przewyższeniu 7031 metrów, lecz z długim „falsopiano” między drugim a trzecim podjazdem tzn. na odcinku z Airolo przez Biasca do Olivione. Złota wybrana przez mnie oraz Piotra jako najbardziej treściwa i szczęśliwie nie porażająca swym dystansem. Miała ona według programu długość 173,6 km z przewyższeniem rzędu 5294 metrów. Pod tym względem była porównywalna z dłuższym o dobre 40 kilometrów Gran Fondo Campagnolo czyli wyścigu, który zgodnie mogliśmy uznać za najcięższy z dotychczas przez nas przejechanych. Na złotej trasie pokonać trzeba było przełęcze: Grimsel, Nufenen, San Gottardo i Susten. W końcu zaś była też i trasa srebrna o długości 132 kilometrów z przejazdem przez trzy przełęcze tzn. Grimsel, Furka i Susten o łącznym przewyższeniu 3875 metrów. Jak by tego było mało organizatorzy Alpenbrevet nie zapomnieli też o miłośnikach kolarstwa górskiego, dla których zaplanowali dwie trasy na bezdrożach wokół Meiringen i Innertkirchen ze startem o godzinie 7:30. Łatwiejsza z dwojga tzn. MTB-Rock miała długość 50,2 km oraz przewyższenie 2328 metrów, zaś trudniejsza czyli MTB-Hard dystans 67,7 km i różnicę wzniesień rzędu 3345 metrów.

Jak przystało na imprezę tego rodzaju na początku czekała nas jazda w tłoku czyli w grupie liczącej bez mało sześć pełnowymiarowych peletonów. W grupie takiej niczym w rzece są nurty szybsze i rwące do przodu, jak i te spokojniejsze co bardziej zamulają. Kto chce się wydobyć z wnętrza wielkiego stada od startu musi jechać szybko i co najwyżej by nie tracić zbyt wielu sił podłączać się pod pociągi jemu podobnych ścigantów pragnących przedrzeć się na pozycje frontowe. Należy niemniej od razu zaznaczyć, iż jakkolwiek podczas Alpenbrevet czas jest mierzony i publikowany na stronie internetowej wyścigu to jednak impreza ta jest rozgrywana w formule co oznacza, iż nie ma oficjalnej klasyfikacji wyścigu jak podczas włoskich Gran Fondo czy francuskich Cyclosportive. Dzięki temu atmosfera na pierwszych kilometrach była spokojniejsza, a poza tym pierwsze cztery kilometry do Kirchet prowadziły cały czas lekko pod górę (z poziomu 596 do 712 m n.p.m.) co sprzyjało naturalnej selekcji. Oczywiście był to jednak zbyt krótki odcinek by rozbić całą grupę na mniejsze. Dlatego niespełna półtorakilometrowy zjazd przed Innertkirchen (625 m. n.p.m.) trzeba było pokonać w wielkim roju na podobieństwo pszczelego. Innertkirchen jest strategicznym miejscem na trasie całego rajdu, bowiem otwiera się tu i zamyka ów magiczny kwadrat dróg w samym sercu szwajcarskich Alp. W naszym przypadku oznaczało to, iż w centrum tego miasteczka musieliśmy skręcić w prawo ku Grimselpass by po blisko 160 kilometrach zmagań z górami i własnymi słabościami powrócić w to samo miejsce ukończywszy zjazd z Sustenpass.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Alpenbrevet – intro została wyłączona