W końcu nadszedł ten dzień, najdłuższy nie tylko na rowerze, ale i na nogach z uwagi na pobudkę około piątej rano. Po przebudzeniu uważne pakowanie co by nie zapomnieć żadnej z rzeczy, która może się okazać przydatna w trakcie kilkugodzinnego wysiłku. Szczególnie zaś w starciu z kapryśną górską pogodą. Potem szybkie śniadanko i wyjazd dokładnie o 5:53. Dojazd do Predazzo tak wczesną porą zajął nam mniej niż godzinę. Dzięki temu na parkingu pod skoczniami, przygotowanym z myślą o uczestnikach wyścigu, byliśmy już kwadrans przed siódmą. Na miejscu szybki skok do toalety co by na starcie stanąć lekkim od trosk wszelakich. Ponieważ na start przyjechaliśmy przyodziani w kolarskie stroje pozostało nam jeszcze tylko załadować kieszenie oraz przebrać buty. Na te ostatnio wypadało założyć ocieplacze, bowiem zimne powietrze i ciemne chmury nie wieszczyły dobrej aury na najbliższe godziny. Na koniec trzeba było jeszcze zadbać o przypięcie numeru startowego z chipami do kierownicy swego roweru i tak wyposażeni byliśmy gotowi do drogi. Czekał nas wyścig na dystansie niemal 135-kilometrów z czterema poważnymi podjazdami, mającymi swe miejsce w historii Giro d’Italia.
Pod względem własnej historii GF Marcialonga Cycling jest jeszcze dzieckiem i to najmłodszym w rodzinie Marcialonga. Patronem wszystkich imprez spod tego znaku jest bowiem bieg narciarski o sławie zbliżonej do kultowego Biegu Wazów. Pod koniec stycznia minionego roku odbył się on już po raz 37-my na dwóch maratońskich dystansach 45 i 70 kilometrów. Z kolei termin na początku września jest zarezerwowany dla zawodów pod nazwą Marcialonga Running. Jest to biegu z Moeny do Cavalese na dystansie 25,5 kilometra, który odbył się już po raz ósmy. Tymczasem wyścig kolarski miał w tym roku dopiero swą czwartą edycję. Pod względem długości trasy jest imprezą bliźniaczo podobną do rozgrywanych w okolicznych dolinach wyścigów Maratona dles Dolomites i GF Dolomiti Stars. Biorąc pod uwagę łączne przewyższenie na tych wyścigach pierwszeństwo należy się niezwykle prestiżowej Maratonie. Jednak z bagażem 3280 metrów łącznej wspinaczki kolarska Marcialonga nieznacznie tylko ustępuje drugiemu ze swych sąsiadów. Dolomiti Stars mając w swym programie podjazdy pod przełęcze Duran, Staulanzę, Giau i Falzarego zmusza bowiem do pokonania 3490 metrów.
Biorąc udział w Marcialonga Cycling podobnie jak w większości imprez tego typu można sobie wybrać wersję trasy dostosowaną do własnych upodobań i wypracowanej formy. Opcje są dwie tzn. Medio Fondo na dystansie 80 kilometrów z podjazdami pod Monte San Pietro (1400 metrów n.p.m.) i passo Lavaze (1828 m. n.p.m.) lub Gran Fondo na 134,5-kilometrowym szlaku. Na długiej trasie po pokonaniu owych 80-kilometrów trzeba minąć skocznie i pojechać na północ w głąb Val di Fassa. Tamże dojechawszy do Moeny należy następnie skręcić w prawo i sforsować dwa kolejne wzniesienia czyli passo San Pellegrino (1928 m. n.p.m.) oraz górną część podjazdu pod passo Valles (2035 m. n.p.m.), która zaczyna się bezpośrednio po zjeździe z przełęczy Pielgrzyma. Trzy z czterech czekających mnie tego dnia przełęczy już wcześniej poznałem. Niemniej gdy w 2004 roku kręciłem się po tych terenach to zarówno Lavaze jak i San Pellegrino czy Valles podjeżdżałem od przeciwnej strony niż ma to miejsce na trasie GF Marcialonga. Dlatego też moja wiedza na temat dwóch z nich była ledwie „teoretyczno-samochodowa” (San Pellegrino) bądź „przelotno-zjazdowa” (Lavaze). Jedynie stromy finał wspinaczki pod passo Valles dane mi było poczuć na własnej skórze, kiedy cały ten podjazd z początkiem Cencenighe zmęczyłem uczestnicząc w niezapomnianym GF Campagnolo z czerwca 2008 roku.
Przyjeżdżając do Predazzo nie byliśmy nastawieni na jakiś szczególny wynik. Chodziło tylko o to by ukończyć wyścig na długim dystansie, z czasem na miarę swych aktualnych możliwości i bez kryzysów po drodze. Dlatego na start o godzinie 7:30 podjechaliśmy bezstresowo, praktycznie tuż przed strzałem startera. Oczywiście tym samym zajęliśmy miejsca na szarym końcu pokaźnego peletonu, który wedle słów spikera zawodów liczył sobie około 1400 zawodników. Na początek czekały nas szybkie 22 kilometry w pofałdowanym terenie włoskiej mekki narciarstwa klasycznego czyli Val di Fiemme. Ten odcinek kończył się krótkim podjazdem pod passo San Lugano (1097 metrów n.p.m.). Po starcie nieśpiesznie przeciskałem się do przodu, gdy tymczasem po przejechaniu 15 kilometrów na bruku w Cavalese wysiadł mi licznik. Generalny strajk aparatury, akurat w takim dniu! Już kiedyś na GF Marco Pantani miałem problemy tego rodzaju, lecz wówczas kłopot wziął się z luźnego magnesu, który w trakcie wyścigu zaczął zjeżdżać po szprysze. Mogłem wtedy zdjąć magnes i wciąż odczytywać dane nie powiązane z obrotem koła czyli prędkością pokonywania dystansu. Teraz jednak przepadło wszystko tzn. czas, temperatura, altimetr i co najważniejsze odczyt z pulsometru, który miał mi pomóc we właściwym rozłożeniu sił na całej trasie. Pozostało improwizować.
Po minięciu passo San Lugano przyszedł 7-kilometrowy zjazd, który zwoził nas do poziomu 740 metrów n.p.m. W tym momencie wjechaliśmy wszyscy na teren tyrolskiej prowincji Bolzano. Oczywiście podczas pierwszego zjazdu dnia tradycyjnie już zjeżdżałem wolno i nieporadnie, przez co straciłem znaczną część nadrobionych wcześniej pozycji. Z ulgą powitałem zakręt w prawo ku Aldino (niem. Aldein), który kierował nas do podnóża pierwszego z czterech zasadniczych wzniesień. Podjazd pod Monte San Pietro jest mało znany, acz zdążył się już pojawić na trasie Giro. Miało to miejsce w 2005 roku, na samym początku etapu do Ortisei gdy podjechano go w pełnym wymiarze tj. od miejscowości Egna leżącej na poziomie 214 m. n.p.m. W trakcie GF Marcialonga należy pokonać jedynie górną połowę tego wzniesienia czyli odcinek 10,6 kilometra o średnim nachyleniu 6,3 %. Szczególnie pierwsze cztery kilometry mogą dać się we znaki. Całe kilometry przy średniej stromiźnie 10 % i maximum 12 %. Trzeba trochę czasu by przestawić się z szybkiej jazdy na twardym przełożeniu na właściwy sobie rytm kręcenia na małej tarczy. Zadanie to jest tym bardziej podchwytliwe gdy człowiek niemal od razu ze zjazdu wpada na tak stromą ściankę. Jechałem na przełożeniu 39 / 24 w dobrym tempie, szybko łykając wielu konkurentów. Po szóstym kilometrze teren niemal zupełnie odpuścił, więc można było wrzucić mniejszy tryb i szybciej pomykać do szczytu wzniesienia na 39 kilometrze.
Ponad 11-kilometrowy zjazd z Góry św. Piotra ku drodze na passo Lavaze podzielony był na dwie wyraźne części. Najpierw 3800 metrów z łagodnym spadkiem o 155 metrów. Potem niewielki podjazd ku Nova Ponente (Deutschnofen) i następnie kolejny zjazd przez Rionero (Schwarzenbach) ku drodze SS-620 łączącej Val d’Ega z passo Lavaze. Ten drugi zjazd miał tylko 3200 metrów, lecz przy spadku terenu o 285 metrów był znacznie bardziej stromy, z fragmentami dochodzącymi nawet do 13,5 %. Trzeba było zachować najwyższą koncentrację, gdyż właśnie na nim pierwsze nieśmiałe krople z nieba zamieniły się w regularny deszcz, który towarzyszyć miał nam odtąd niemal do samej mety wyścigu! Passo Lavaze po raz pierwszy pojawiła się na trasie Giro w 1966 roku podczas 100-kilometrowego etapu nr 19 z Bolzano do Moeny. Odcinek te wygrał Gianni Motta niejako przypieczętowując swój generalny sukces w tym wyścigu. Niemniej wtedy przełęcz tą zdobyto od południa na przetarcie przed passo Costalunga. Najbardziej znany przejazd peletonu Giro przez Lavaze od północy miał miejsce na etapie 18 w 1998 roku. Wtedy to premię górską wygrał Kolumbijczyk Jose Jaime Gonzalez znany lepiej jako „Chepe”, zaś na finiszu w Alpe di Pampeago Rosjanin Paweł Tonkow ograł lidera i przyszłego zwycięzcę całego wyścigu śp. Marco Pantaniego.
Pamiętając ile zdrowia kosztowało mnie przed sześciu laty pokonanie ostatnich kilometrów po południowej stronie passo Lavaze do góry tej zbliżałem się pełen respektu. W teorii od północy musiało być równie ciężko. Do przejechania było wszak 8 kilometrów o średniej 8,7 % i max. ponad 18 %! Tymczasem przyjemnie sam siebie zaskoczyłem. Udało mi się utrzymać równe i mocne tempo. Cały czas kręciłem na przełożeniu co najwyżej 39/24 i to nawet na bardzo stromym trzecim i czwartym kilometrze tego podjazdu. Podobnie jak na Monte San Pietro i tu zyskałem sporo miejsc mało komu dając się wyprzedzić. Na górze postanowiłem zrobić lepszy użytek z aparatu fotograficznego, który po raz pierwszy zabrałem ze sobą na wyścig tego rodzaju. Od czasu gdy przed latem 2005 roku kupiłem swego Olympusa 500 mju był on ze mną bodaj na każdej górze wybranej na cel tzw. prywatnej wyprawy. Niemniej nigdy nie brałem go na żaden z kilkunastu przejechanych w tym czasie wyścigów czy rajdów. Powodowany ambicją uzyskania jak najlepszego wyniku i zimną kalkulacją zaoszczędzenia tej odrobiny wagi na górskich podjazdach wolałem go nie targać ze sobą. Po latach złamałem tą zasadę dzięki czemu na przełęczy Lavaze mogłem wykonać kilka zdjęć znakomicie oddających klimat tego miejsca w zapłakane przedpołudnie 30 maja . Zrobiłem też sobie krótki postój w bufecie gdzie wypiłem małą, gorącą herbatkę z plastikowego kubeczka. Po czym przejechawszy wewnętrzną granicę regionu znalazłem się z powrotem na terenie prowincji Trento.
Teraz trzeba było się uporać z bardzo stromym i śliskim zjazdem o nachyleniu do 18 %. Nie muszę chyba dodawać, że przy całej tej wilgoci oraz temperaturze ledwie 8 stopni Celsjusza zjazd ku Val di Fiemme delikatnie rzecz ujmując nie należał do przyjemności. Trasa wyścigu nie wiodła wprost na południe czyli do Cavalese (skąd wspinałem się w 2004 roku), lecz po około czterech kilometrach należało odbić w lewo ku passo Pramadiccio (1431 m. n.p.m.). Z przełęczy tej należało następnie zjechać niespełna trzy kilometry ku dolinie Stava wpadając na drogę SP-215 w miejscu gdzie zaczyna się stromy finał podjazdu pod Alpe di Pampeago. Na koniec pozostało jeszcze trzy i pół kilometra stromej prostej w dół do miasteczka Tesero. Straciłem kilka miejsc w kolumnie wyścigu, lecz na tym etapie zawodów stawka była już na tyle przerzedzona, że bardziej niż pozycjami należało się martwić stratą czasu. Jednak celem nadrzędnym było wciąż przeżycie kolejnego zjazdu w jednym kawałku. Po zjechaniu do Val di Fiemme rzuciłem się w pogoń za gościem, którego miałem na widoku. Do nas z kolei dojechało pięciu-sześciu innych i tak na płaskim odcinku przed Predazzo znalazłem się w bodaj 8-osobowej grupce, W tak licznym gronie nie odpuszczając własnych zmian mogłem nareszcie nieco odpocząć. Korzystając z okazji przystąpiłem do konsumpcji schowanego zabranego z sobą batonu Corny. Zjadłem jego większą część, zaś resztkę zostawiłem sobie na czarną godzinę. Na bufecie w Predazzo zgarnąłem zaś małą buteleczkę 0,2 litra soli mineralnych.
Niestety prawie wszyscy ludzie z mojego oddziału mieli już dość ścigania się przy takiej pogodzie. Wciąż padało i nawet w dolinie było ledwie 10 stopni. Dlatego niemal jak jeden mąż skręcili ku mecie „percorso corto” szykując się do ostrego finiszu między sobą. Ja czułem się dobrze, wręcz świeżo więc pojechałem dalej bez żadnego wahania. Na szczęście nie zostałem zupełnie sam jak to zdarzyło mi się niegdyś w Cuneo podczas GF Fausto Coppi. Został ze mną wysoki Włoch tak na oko po czterdziestce i jadąc razem z nim ku Moenie dogoniliśmy pewnego Anglika, a chwilę później jeszcze dwóch kolejnych rywali. Tuż przed miastem nieco zamieszania w naszych szeregach zrobiła kawalkada szpanerskich kierowców spod znaku Ferrari. Wjechaliśmy na ulice Moeny i kierując się strzałkami dobiliśmy do podnóża trzeciego podjazdu. Czekał nas teraz najdłuższy i największy (przewyższenie) ze wszystkich podjazdów, lecz ogólnie rzecz biorąc niewiele trudniejszy od pozostałych. Do pokonania mieliśmy bowiem 11,6 kilometra przy średnim nachyleniu 7 % i max. niespełna 15 %. Już na początku góry odjechałem swym współtowarzyszom. Na całym wzniesieniu przy bardzo stopniałej i rozrzedzonej stawce uczestników udało mi się wyprzedzić jeszcze kilkunastu rywali. Najtrudniejszy okazał się piąty i szósty kilometr, z odcinkiem do 14 % przed wioską Fanch. Pomęczyć się trzeba było w zasadzie do końca dziewiątego kilometra, po czym za Alochet droga na czas jakiś przeszła w odpoczynkowy odcinek „falsopiano”.
Na samej górze udało mi się pstryknąć zdjęcie fotografowi z obsługującej wyścig firmy „foto studio 3”. Moja amatorska kontra nieźle ubawiła stojącą wzdłuż drogi garstkę najzagorzalszych kibiców. Na samej przełęczy wypiłem drugą herbatkę, dojadłem resztki wspomnianego batonu i nie tracąc zbędnego czasu ruszyłem w dół przekroczywszy matę z pomiarem cząstkowego czasu wyścigu. Wiedziałem jak stromy zjazd mnie czeka. Latem 2004 roku dwukrotnie postawiłem stopę na tej szosie podczas podjazdu pod San Pellegrino od południowej strony, będąc wykończonym tak przez upał jak i wcześniejsze podjazdy pod passo Rolle i passo Valles. Zjazd ze św. Pielgrzyma ku Falcade jest nie tylko stromy (momentami 18 % jak na Lavaze), lecz w swej dolnej części także bardzo kręty. Do tego doszła mgła i minimalna na całej trasie wyścigu temperatura 6 stopni. Tu i ówdzie trzeba hamować, ale wobec śliskiej drogi dużym wyczuciem. Lecz jak to czynić gdy ręce z zimna grabieją? Z wyrazem współczucia minąłem gościa, który na poboczu drogi rozgrzewał swe dłonie, aby dopiero przystąpić do wymiany gumy po defekcie. Dbając o swe bezpieczeństwo jechałem ostrożnie przez co wyprzedziło mnie trzech rywali. Rachunki z nimi postanowiłem uregulować na passo Valles.
Stromy zjazd z San Pellegrino na początku 105 kilometra wyścigu z miejsca przechodzi w równie stromy początek podjazdu pod passo Valles. Oba wzniesienia są tak bliskimi sąsiadami, że na Giro d’Italia częstokroć występują wspólnie w tej lub odwrotnej kolejności. Po raz pierwszy znalazły się w jego programie „różowego wyścigu” na czternastym etapie Giro z 1962 roku, ale … kolarze do nich nie dojechali! Tego dnia pogoda w Dolomitach na tyle się popsuła, iż dyrekcja wyścigu uznała, że zawodnikom wystarczy 160 kilometrów jazdy w iście zimowych warunkach. Etap postanowiono skrócić i przenieść finisz z Moeny na passo Rolle. Łatwo i tak nie było bowiem oprócz Rolle trzeba było wcześniej przejechać przełęcze Duran, Staulanza i Cereda. Wygrał wówczas całkiem niespodziewanie dzielny uciekinier Vincenzo Meco, dla którego załamanie pogody okazało się darem od niebios. Rok później organizatorzy dopięli swego i zawodnicy musieli się ścigać na pełnej 198-kilometrowej trasie dokładnie takiego samego etapu. Wszystkie sześć premii górskich wygrał Vito Taccone, który na metę w Moenie dotarł z przewagą ponad czterech minut nad najbliższymi rywalami dzięki czemu mógł świętować swe piąte zwycięstwo etapowe w Giro 1963.
W opcji rodem z Marcialongi pokonywana od północy passo Valles miała mieć tylko 7,1 kilometra długości, ale przy średnim nachyleniu 8,6 % i max. 19 %! Wjechawszy na przeciwstok ostatniego podjazdu bardzo szybko odrobiłem stratę do trzech szybszych ode mnie zjazdowców. Teoretycznie najtrudniejszy był pierwszy kilometr, lecz równie wiele sił kosztowało mnie pokonanie każdego z kolejnych czterech. W tym czasie minąłem jeszcze dwóch czy trzech konkurentów. Męczyłem się, lecz do końca wyprzedzałem innych i ta okoliczność dodatkowo mobilizowała mnie do pracy na granicy swych możliwości. Dopiero szósty czyli przedostatni kilometr pozwolił na chwilę wytchnienia. Szybko jednak należało porzucić nadzieję, iż najgorsze już minęło. Po 110 kilometrach wyścigu, przeszło trzech godzinach jazdy w deszczu oraz wcześniejszych stromiznach i przewyższeniach na dobicie wszystkich śmiałków umordowanych acz niepokonanych czekał jeszcze ostatni sztywny kilometr przed samą przełęczą. Goniłem resztkami sił, ale nie ja jeden. Właśnie na ostatnim kilometrze przegoniłem jeszcze dwóch rywali, zaś trzeciego złapałem na samej przełęczy. Nie dbałem o zachowanie status quo. Zrobiłem sobie krótki stop na kolejne zdjęcia (moja twarz na jednym z nich mówi chyba wszystko) oraz dla kurażu rozgrzałem się herbatką nr 3.
Rozpoczynając 21-kilometrowy zjazd z passo Valles miałem uczucie „dejavu”. Byłem tu już niemal o tej samej porze roku i przy równie pieskiej pogodzie. To właśnie na tej przełęczy nastąpiło przecież załamanie pogody podczas GF Campagnolo z 15 czerwca 2008 roku. Znów początek zjazdu z strugach deszczu niczym na spływie kajakowym. Strefa opadów znikła dopiero po przebyciu najbardziej stromego odcinka czyli za Paneveggio. Po raz pierwszy od paru godzin ujrzałem suchą szosę. To tylko dodało mi odwagi, której jakoś nigdy mi nie brak na ostatnich zjazdach wyścigów. Czyżby wtedy było mi już wszystko jedno? Chyba rozgrzanym będąc lepiej panuje nad rowerem. A może bliskość mety skutecznie mobilizuje mnie do śmielszych harców. W każdym razie udało mi się przegonić starszego jegomościa w niebieskiej koszulce. Gdy dziś spojrzałem w wyniki wyścigu okazał się on być zwycięzcą Gran Fondo w najstarszej kategorii wiekowej czyli Super-Gentelman dla kolarzy od 60 lat w górę. Po zjeździe pozostało już tylko przejechać przez ulice Predazzo i pokonać około kilometrowy podjazd do mety pod skoczniami. Wyścig ukończyłem w czasie 5 godzin 32 minut i 0,8 sekundy. Według oficjalnych wyników jechałem z przeciętną prędkością 24,036 km/h co sugerowałoby, iż trasa miała jednak 133 kilometry. Realnie czas miałem zapewne nieco lepszy, lecz ile do pierwszych szeregów peletonu straciłem już na starcie tego nigdy się nie dowiem.
Szczerze powiedziawszy po wyścigu, na którym od początku do końca – jak mało kiedy – zyskiwałem pozycje spodziewałem się lepszej lokaty na mecie. Okazało się, zaś że zająłem 60 miejsce w klasyfikacji generalnej obejmującej imiona i nazwiska 172 zawodników i zawodniczek, którzy na przekór fatalnej pogodzie pokonali pełen dystans wyścigu. W swej kategorii wiekowej Masters-1 byłem siedemnasty, wśród wszystkich mężczyzn pięćdziesiąty ósmy czyli pokonały mnie też dwie „supermenki”. Wśród kobiet z czasem 5h 11:51,1 wygrała 46-letnia Monica Bandini – prawdziwy „kanibal” na scenie włoskich wyścigów Gran Fondo. Wśród mężczyzn wygrał Michele Maccanti z kosmicznym czasem 4h 15:24,9 ex-zawodowiec w ekipie LPR. Ten sam zawodnik wygrał następnie w czerwcu GF Sportful (niegdyś Campagnolo) oraz w lipcu Maratona dles Dolomites – czyli primo najtrudniejszy, secundo najbardziej prestiżowy pośród włoskich Gran Fondo. Szkopuł w tym, że ów „mistrz” wpadł na EPO podczas kontroli przeprowadzonej już 15 maja! To jakim cudem mógł startować w późniejszych wyścigach i odbierać radość zwycięstwa uczciwszym zawodnikom pozostanie słodką tajemnicą organów sportowej „sprawiedliwości” przy FCI lub CONI.
W obliczu takich faktów wydaje się, że zwycięstwo należało się raczej drugiemu na mecie Jarno Varesco (czas 4h 23:28,4). Darek na metę dotarł w czasie 6h 18:00,9 co dało mojemu koledze 119 miejsce w „generalce” i 29 w kategorii Veteran-1. O tym jak ciężkie były warunki, w których odbyła się czwarta edycja Marcialonga Cycling najlepiej świadczy fakt, iż tylko 27 (na 172) zawodników przejechało trasę Gran Fondo w czasie poniżej pięciu godzin. Przed rokiem udało się to aż 55 osobom, choć peleton na dłuższym dystansie był ledwie 140-osobowy. Ogółem tegoroczny wyścig na obu dystansach przejechało 1104 kolarzy, z czego jednak blisko 85 % wybrało trasę Medio Fondo.