banner daniela marszałka

Archiwum dla maj, 2010

Campo Carlo Magno

Autor: admin o 31. maja 2010

Na drugi dzień po kilkugodzinnym wysiłku na deszczowej i chłodnej GF Marcialonga potrzebowaliśmy lżejszego dnia na siodełku. Przed rokiem nazajutrz po L’Etape du Tour podjechałem do stacji Les Orres pokonawszy podjazd o długości 15,2 kilometra oraz przewyższeniu 860 metrów. Planując naszą dwutygodniową podróż po regionie Trentino – Alto Adige na ostatni dzień maja wybrałem podjazd o bardzo zbliżonych parametrach. W poniedziałek czekać nas miała wspinaczka pod passo Campo Carlo Magno (1682 metrów n.p.m.). Nazwa tej przełęczy wzięła się z legendy o tym, iż w tym miejscu stanęły na popas wojska Karola Wielkiego, kiedy król Franków w 800 roku n.e. wybrał się do Rzymu po koronę cesarską. Obie opcje zdobycia tej przełęczy czyli północna i południowa mają bardzo podobną skalę trudności. Tak od północnej strony czyli z Dimaro (Val di Sole) jak i z południowej od Pinzolo (Valle Rendena) trzeba przejechać ponad 15 kilometrów o przewyższeniu + 900 metrów i średnim nachyleniu około 6 %.

Wybrałem wersję południową z dwóch względów. Po pierwsze Dolinę Słońca i tak mieliśmy odwiedzić następnego dnia gdyż w programie na wtorek mieliśmy podjazdy pod passo Tonale i Pejo. Po drugie w pamięci miałem ostatnie zwycięstwo Marco Pantaniego na trasie Giro d’Italia. To znaczy jego piękną akcję w końcówce dwudziestego etapu z 1999 roku. Finałowy podjazd tego odcinka wiódł z Pinzolo do Madonna di Campiglio i kończył się w owej stacji narciarstwa alpejskiego, położonej jakieś 150 metrów poniżej przełęczy Campo Carlo Magno. W tym momencie „Pirat” był liderem trzech głównych klasyfikacji Giro i prowadził w „generalce” z przewagą aż 5:38 nad Paolo Savoldellim. Do Mediolanu brakowały dwa etapy, w tym przedostatni z podjazdami pod Tonale, Gavię, Mortirolo i San Cristinę, na którym Pantani mógł raz jeszcze upokorzyć swych rywali. Co się stało nazajutrz po porannej kontroli poziomu hematokrytu wszyscy kibice kolarstwa dobrze wiedzą. Można więc powiedzieć, że dwunastego dnia naszej wyprawy wybraliśmy się na wycieczkę śladami upadłego herosa.

Aby dotrzeć do Pinzolo musieliśmy pokonać blisko 80-kilometrowy odcinek, w dużej mierze prowadzący górskimi drogami. Mimo tego nie śpieszyliśmy się z wyjazdem. Należał nam się dłuższy sen po krótkiej nocy z soboty na niedzielę. Rano skoczyłem do pobliskiego marketu Coop kupić baterie do licznika. W drogę ruszyliśmy dopiero około południa. Na początku kilkanaście kilometrów po krajówce SS-12 do Trento. Potem wyjazd z miasta szlakiem wiodącym na Monte Bondone. Trzymamy się jednak szosy SS-45bis i jedziemy prosto na zachód niejednokrotnie wbijając się w ciemne tunele wykute w masywie skalnym. Po minięciu Vezzano i Sarche wjeżdżamy na krajówkę SS-237. To na tej niepozornej jak na włoskie warunki, ledwie pagórkowatej drodze rozstrzygnęły się losy Giro d’Italia z 1955 roku. Wtedy to nieopodal Tione di Trento starzy mistrzowie Fiorenzo Magni i Fausto Coppi zgubili trapionego defektami lidera Gastone Nenciniego. Zgodnie współpracując na mecie w San Pellegrino in Terme wyprzedzili wszystkich rywali o 5:37. Coppi wziął zwycięstwo etapowe, Magni wygrał cały wyścig, zaś Nencini musiał się zadowolić tylko trzecim miejscem w „generalce” i poczekać na swój triumf w Giro jeszcze dwa lata. My tymczasem w rzeczonym Tione di Trento skręciliśmy w prawo wjeżdżając na wiodącą ku północy szosę SS-239.

Zatrzymaliśmy się w centrum Pinzolo na wysokości małego skwerku z fontanną. Po drugiej stronie drogi mieliśmy market sieci Supermercati Trentin, w którym zaplanowaliśmy zrobić zakupy po zjeździe z przełęczy. Darek ruszył w drogę około wpół do drugiej. Ja wystartowałem chwilę później i zacząłem liczyć podjazd od wjazdu na Via Nepomuceno Bolognini przy kościele św. Jakuba (San Giacomo). Niestety szybko okazało się, że choć mój licznik dostał nowe serce to jednak odżył tylko połowicznie. Pokazywał tylko część danych tzn. bez dystansu, prędkości itp. Na miejscu nie było warunków by zająć się tym problemem. Włączyłem więc stoper by choć w ten sposób ocenić jakość swej jazdy. Pierwsze 1300 metrów czyli odcinek do wylotu z Carisolo byłoby łatwe z uwagi na stromiznę około 3,7 % gdyby nie mocno wkurzający wiatr, który śmiało zacinał z naprzeciwka. Tą niedogodność wynagradzały przynajmniej ładne obrazki. Najpierw romański kościółek po lewej stronie drogi, następnie ładny widok na Carisolo z mostu nad rzeczką Sarca di Campiglio.

Kolejne 2100 metrów od Carisolo po kamienny mostek nad potokiem Sarca di Nambrone były już nieco cięższe. Droga szła długimi prostymi odcinkami i z obu stron otoczona była przez lasem. Po lewej stronie zbocze góry tu i ówdzie zabezpieczone było siatką bądź kamiennym murem. Znacznie wcześniej niż się spodziewałem, bo już po jedenastu minutach jazdy złapałem Darka. Mój towarzysz po trudach niedzielnego wyścigu czuł się zmęczony i potraktował ten podjazd bardzo ulgowo. Dario włączył tryb wybitnie turystyczny i na najbardziej miękkim obrocie wspinał się przez półtorej godziny, acz kilkanaście minut z tego czasu „zmarnował” na sześć foto-przystanków. Następny fragment wzniesienia to 3200 metrów przy średniej 6,6 %. Najpierw siedem numerowanych wiraży w zalesionym terenie, a potem wyjazd na alpejskie łąki i jazda po dłuższych prostych aż po Sant’Antonio di Mavignola. Widać z tego, że podjazd stopniowo się rozkręcał, ale w żadnym momencie nie przeginał. Za wioską św. Antoniego znów ten sam scenariusz co wcześniej. Najpierw kolejne wiraże po szerokich „patelniach”, a potem dłuższe proste. W sumie 4100 metrów o średnim nachyleniu 5,6 %, lecz z dwoma skokami terenu do 13 %.

Za hotelem La Fontanella droga wyraźnie odpuściła. Zresztą ostatnie 1300 metrów przed wjazdem do Madonna di Campiglio było przyjemnością nie tylko z tej przyczyny. Po prawej ręce miałem przepiękny widok na majestatyczne wierzchołki Cima Brenta (3150 m. n.p.m.) i Cima Tosa (3159 m. n.p.m.). Droga SS-239 wbijała się tu przecież głębokim klinem pomiędzy zachodnią i wschodnią część Parku Narodowego Adamello-Brenta. Tuż przed kurortem na drodze pojawiła się zagadka pod tytułem jechać w prawo do miasta czy w lewo do tunelu. Ta druga opcja wydawała się być mniej skomplikowanym rozwiązaniem. Wkrótce pożałowałem tego wyboru. Tunel był nie tylko długi (1890 metrów), lecz co gorsza zimny i mokry. Dla mnie była to mała przyjemność, lecz dla nie cierpiącego chłodu i wilgoci Darka musiała to bardzo przykra niespodzianka. Miałem wyrzuty sumienia, iż naraziłem go na tego rodzaju atrakcje. Po wyjeździe z tunelu czekał nas mini-zjazd, po którym do szczytu pozostało jeszcze 1800 metrów. Pierwsza połówka tego finału była całkiem wymagająca tzn. z maksimum sięgającym 15 %, lecz ostatnie 900 metrów czyli odcinek po minięciu stacji kolejki linowej w żadnym razie nie było tak trudny jak sugeruje to załączony do relacji profil podjazdu.

Co więcej sama przełęcz jeśli wierzyć tablicom drogowym na niej umieszczonym jest położona 20 metrów niżej niż o tym świadczy wikipedia oraz wykres ze strony „archivio salite”. W samej końcówce minąłem sporych rozmiarów hotel o nazwie adekwatnej to miejsca, w którym się znajduje i około stu metrów dalej w czasie dokładnie 56 minut dobiłem do celu. Według licznikowych danych pozyskanych z drugiej ręki (czyli od Darka) podjazd ten miał 16,3 kilometra co przy przewyższeniu 912 metrów daje mu średnie nachylenie 5,59 %. Przejechałem ze średnią prędkością 17,464 km/h, lecz VAM na generalnie dość łagodnym wzniesieniu nie mógł być wysoki i wyniósł 977 m/h. Gdy dojechał do mnie Darek to na górze zabawiliśmy nieco ponad dziesięć minut. Za to na początku zjazdu na dobre pół godziny zatrzymaliśmy się w Madonna di Campiglio, tym razem omijając nieprzyjazny tunel. Poszwendaliśmy się trochę po tej słynnej stacji narciarskiej. Podobnie jak inne tego rodzaju ośrodki późnowiosenną porą MdC była wymarła i remontowana. Stąd nieprędko znaleźliśmy sklepik z widokówkami, które Darek ma w zwyczaju wysyłać do swych rodziców i znajomych.

Więcej życia było w Pinzolo, które reklamowało się jako letnia baza szkoleniowa piłkarzy Juventusu Turyn. Tym bardziej, że gdy zjechałem do miasteczka – ze skromnym przebiegiem 35,3 kilometra i 932 metrami przewyższenia – był już kwadrans po szesnastej czyli pora sjesty się skończyła. Po zaplanowanych zakupach w drogę powrotną ruszyliśmy dopiero około siedemnastej. Postanowiliśmy wrócić do Mezzocorony częściowo inną trasą. W okolicy Terme di Comano na drodze SS-237 skręciliśmy na północ i zaczęliśmy się wspinać na płaskowyż krętą szosą SS-421. Początkowo jechaliśmy w iście ślimaczym tempie w kolumnie samochodów przyblokowanych przez nieporadny na tej drodze autokar. Stratę czasu wynagrodził nam u góry przepiękny widok na Lago di Molveno. Kilka kilometrów dalej dotarliśmy do Andalo, o które zahaczyłem wieczorem 20 maja na pierwszym etapie tej wyprawy. Będąc turystami żądnymi nowych wrażeń do naszej bazy zjechaliśmy nie przez Fai della Paganella, lecz wariantem zachodnim przez Spormaggiore. Zgodnie uznaliśmy, iż 14-kilometrowy podjazd z Rocchetty do Andalo także znakomicie by się nadał na tamten wieczorek zapoznawczy z trydenckimi Alpami.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Campo Carlo Magno została wyłączona

GF Marcialonga Cycling

Autor: admin o 30. maja 2010

W końcu nadszedł ten dzień, najdłuższy nie tylko na rowerze, ale i na nogach z uwagi na pobudkę około piątej rano. Po przebudzeniu uważne pakowanie co by nie zapomnieć żadnej z rzeczy, która może się okazać przydatna w trakcie kilkugodzinnego wysiłku. Szczególnie zaś w starciu z kapryśną górską pogodą. Potem szybkie śniadanko i wyjazd dokładnie o 5:53. Dojazd do Predazzo tak wczesną porą zajął nam mniej niż godzinę. Dzięki temu na parkingu pod skoczniami, przygotowanym z myślą o uczestnikach wyścigu, byliśmy już kwadrans przed siódmą. Na miejscu szybki skok do toalety co by na starcie stanąć lekkim od trosk wszelakich. Ponieważ na start przyjechaliśmy przyodziani w kolarskie stroje pozostało nam jeszcze tylko załadować kieszenie oraz przebrać buty. Na te ostatnio wypadało założyć ocieplacze, bowiem zimne powietrze i ciemne chmury nie wieszczyły dobrej aury na najbliższe godziny. Na koniec trzeba było jeszcze zadbać o przypięcie numeru startowego z chipami do kierownicy swego roweru i tak wyposażeni byliśmy gotowi do drogi. Czekał nas wyścig na dystansie niemal 135-kilometrów z czterema poważnymi podjazdami, mającymi swe miejsce w historii Giro d’Italia.

Pod względem własnej historii GF Marcialonga Cycling jest jeszcze dzieckiem i to najmłodszym w rodzinie Marcialonga. Patronem wszystkich imprez spod tego znaku jest bowiem bieg narciarski o sławie zbliżonej do kultowego Biegu Wazów. Pod koniec stycznia minionego roku odbył się on już po raz 37-my na dwóch maratońskich dystansach 45 i 70 kilometrów. Z kolei termin na początku września jest zarezerwowany dla zawodów pod nazwą Marcialonga Running. Jest to biegu z Moeny do Cavalese na dystansie 25,5 kilometra, który odbył się już po raz ósmy. Tymczasem wyścig kolarski miał w tym roku dopiero swą czwartą edycję. Pod względem długości trasy jest imprezą bliźniaczo podobną do rozgrywanych w okolicznych dolinach wyścigów Maratona dles Dolomites i GF Dolomiti Stars. Biorąc pod uwagę łączne przewyższenie na tych wyścigach pierwszeństwo należy się niezwykle prestiżowej Maratonie. Jednak z bagażem 3280 metrów łącznej wspinaczki kolarska Marcialonga nieznacznie tylko ustępuje drugiemu ze swych sąsiadów. Dolomiti Stars mając w swym programie podjazdy pod przełęcze Duran, Staulanzę, Giau i Falzarego zmusza bowiem do pokonania 3490 metrów.

Biorąc udział w Marcialonga Cycling podobnie jak w większości imprez tego typu można sobie wybrać wersję trasy dostosowaną do własnych upodobań i wypracowanej formy. Opcje są dwie tzn. Medio Fondo na dystansie 80 kilometrów z podjazdami pod Monte San Pietro (1400 metrów n.p.m.) i passo Lavaze (1828 m. n.p.m.) lub Gran Fondo na 134,5-kilometrowym szlaku. Na długiej trasie po pokonaniu owych 80-kilometrów trzeba minąć skocznie i pojechać na północ w głąb Val di Fassa. Tamże dojechawszy do Moeny należy następnie skręcić w prawo i sforsować dwa kolejne wzniesienia czyli passo San Pellegrino (1928 m. n.p.m.) oraz górną część podjazdu pod passo Valles (2035 m. n.p.m.), która zaczyna się bezpośrednio po zjeździe z przełęczy Pielgrzyma. Trzy z czterech czekających mnie tego dnia przełęczy już wcześniej poznałem. Niemniej gdy w 2004 roku kręciłem się po tych terenach to zarówno Lavaze jak i San Pellegrino czy Valles podjeżdżałem od przeciwnej strony niż ma to miejsce na trasie GF Marcialonga. Dlatego też moja wiedza na temat dwóch z nich była ledwie „teoretyczno-samochodowa” (San Pellegrino) bądź „przelotno-zjazdowa” (Lavaze). Jedynie stromy finał wspinaczki pod passo Valles dane mi było poczuć na własnej skórze, kiedy cały ten podjazd z początkiem Cencenighe zmęczyłem uczestnicząc w niezapomnianym GF Campagnolo z czerwca 2008 roku.

Przyjeżdżając do Predazzo nie byliśmy nastawieni na jakiś szczególny wynik. Chodziło tylko o to by ukończyć wyścig na długim dystansie, z czasem na miarę swych aktualnych możliwości i bez kryzysów po drodze. Dlatego na start o godzinie 7:30 podjechaliśmy bezstresowo, praktycznie tuż przed strzałem startera. Oczywiście tym samym zajęliśmy miejsca na szarym końcu pokaźnego peletonu, który wedle słów spikera zawodów liczył sobie około 1400 zawodników. Na początek czekały nas szybkie 22 kilometry w pofałdowanym terenie włoskiej mekki narciarstwa klasycznego czyli Val di Fiemme. Ten odcinek kończył się krótkim podjazdem pod passo San Lugano (1097 metrów n.p.m.). Po starcie nieśpiesznie przeciskałem się do przodu, gdy tymczasem po przejechaniu 15 kilometrów na bruku w Cavalese wysiadł mi licznik. Generalny strajk aparatury, akurat w takim dniu! Już kiedyś na GF Marco Pantani miałem problemy tego rodzaju, lecz wówczas kłopot wziął się z luźnego magnesu, który w trakcie wyścigu zaczął zjeżdżać po szprysze. Mogłem wtedy zdjąć magnes i wciąż odczytywać dane nie powiązane z obrotem koła czyli prędkością pokonywania dystansu. Teraz jednak przepadło wszystko tzn. czas, temperatura, altimetr i co najważniejsze odczyt z pulsometru, który miał mi pomóc we właściwym rozłożeniu sił na całej trasie. Pozostało improwizować.

Po minięciu passo San Lugano przyszedł 7-kilometrowy zjazd, który zwoził nas do poziomu 740 metrów n.p.m. W tym momencie wjechaliśmy wszyscy na teren tyrolskiej prowincji Bolzano. Oczywiście podczas pierwszego zjazdu dnia tradycyjnie już zjeżdżałem wolno i nieporadnie, przez co straciłem znaczną część nadrobionych wcześniej pozycji. Z ulgą powitałem zakręt w prawo ku Aldino (niem. Aldein), który kierował nas do podnóża pierwszego z czterech zasadniczych wzniesień. Podjazd pod Monte San Pietro jest mało znany, acz zdążył się już pojawić na trasie Giro. Miało to miejsce w 2005 roku, na samym początku etapu do Ortisei gdy podjechano go w pełnym wymiarze tj. od miejscowości Egna leżącej na poziomie 214 m. n.p.m. W trakcie GF Marcialonga należy pokonać jedynie górną połowę tego wzniesienia czyli odcinek 10,6 kilometra o średnim nachyleniu 6,3 %. Szczególnie pierwsze cztery kilometry mogą dać się we znaki. Całe kilometry przy średniej stromiźnie 10 % i maximum 12 %. Trzeba trochę czasu by przestawić się z szybkiej jazdy na twardym przełożeniu na właściwy sobie rytm kręcenia na małej tarczy. Zadanie to jest tym bardziej podchwytliwe gdy człowiek niemal od razu ze zjazdu wpada na tak stromą ściankę. Jechałem na przełożeniu 39 / 24 w dobrym tempie, szybko łykając wielu konkurentów. Po szóstym kilometrze teren niemal zupełnie odpuścił, więc można było wrzucić mniejszy tryb i szybciej pomykać do szczytu wzniesienia na 39 kilometrze.

Ponad 11-kilometrowy zjazd z Góry św. Piotra ku drodze na passo Lavaze podzielony był na dwie wyraźne części. Najpierw 3800 metrów z łagodnym spadkiem o 155 metrów. Potem niewielki podjazd ku Nova Ponente (Deutschnofen) i następnie kolejny zjazd przez Rionero (Schwarzenbach) ku drodze SS-620 łączącej Val d’Ega z passo Lavaze. Ten drugi zjazd miał tylko 3200 metrów, lecz przy spadku terenu o 285 metrów był znacznie bardziej stromy, z fragmentami dochodzącymi nawet do 13,5 %. Trzeba było zachować najwyższą koncentrację, gdyż właśnie na nim pierwsze nieśmiałe krople z nieba zamieniły się w regularny deszcz, który towarzyszyć miał nam odtąd niemal do samej mety wyścigu! Passo Lavaze po raz pierwszy pojawiła się na trasie Giro w 1966 roku podczas 100-kilometrowego etapu nr 19 z Bolzano do Moeny. Odcinek te wygrał Gianni Motta niejako przypieczętowując swój generalny sukces w tym wyścigu. Niemniej wtedy przełęcz tą zdobyto od południa na przetarcie przed passo Costalunga. Najbardziej znany przejazd peletonu Giro przez Lavaze od północy miał miejsce na etapie 18 w 1998 roku. Wtedy to premię górską wygrał Kolumbijczyk Jose Jaime Gonzalez znany lepiej jako „Chepe”, zaś na finiszu w Alpe di Pampeago Rosjanin Paweł Tonkow ograł lidera i przyszłego zwycięzcę całego wyścigu śp. Marco Pantaniego.

Pamiętając ile zdrowia kosztowało mnie przed sześciu laty pokonanie ostatnich kilometrów po południowej stronie passo Lavaze do góry tej zbliżałem się pełen respektu. W teorii od północy musiało być równie ciężko. Do przejechania było wszak 8 kilometrów o średniej 8,7 % i max. ponad 18 %! Tymczasem przyjemnie sam siebie zaskoczyłem. Udało mi się utrzymać równe i mocne tempo. Cały czas kręciłem na przełożeniu co najwyżej 39/24 i to nawet na bardzo stromym trzecim i czwartym kilometrze tego podjazdu. Podobnie jak na Monte San Pietro i tu zyskałem sporo miejsc mało komu dając się wyprzedzić. Na górze postanowiłem zrobić lepszy użytek z aparatu fotograficznego, który po raz pierwszy zabrałem ze sobą na wyścig tego rodzaju. Od czasu gdy przed latem 2005 roku kupiłem swego Olympusa 500 mju był on ze mną bodaj na każdej górze wybranej na cel tzw. prywatnej wyprawy. Niemniej nigdy nie brałem go na żaden z kilkunastu przejechanych w tym czasie wyścigów czy rajdów. Powodowany ambicją uzyskania jak najlepszego wyniku i zimną kalkulacją zaoszczędzenia tej odrobiny wagi na górskich podjazdach wolałem go nie targać ze sobą. Po latach złamałem tą zasadę dzięki czemu na przełęczy Lavaze mogłem wykonać kilka zdjęć znakomicie oddających klimat tego miejsca w zapłakane przedpołudnie 30 maja . Zrobiłem też sobie krótki postój w bufecie gdzie wypiłem małą, gorącą herbatkę z plastikowego kubeczka. Po czym przejechawszy wewnętrzną granicę regionu znalazłem się z powrotem na terenie prowincji Trento.

Teraz trzeba było się uporać z bardzo stromym i śliskim zjazdem o nachyleniu do 18 %. Nie muszę chyba dodawać, że przy całej tej wilgoci oraz temperaturze ledwie 8 stopni Celsjusza zjazd ku Val di Fiemme delikatnie rzecz ujmując nie należał do przyjemności. Trasa wyścigu nie wiodła wprost na południe czyli do Cavalese (skąd wspinałem się w 2004 roku), lecz po około czterech kilometrach należało odbić w lewo ku passo Pramadiccio (1431 m. n.p.m.). Z przełęczy tej należało następnie zjechać niespełna trzy kilometry ku dolinie Stava wpadając na drogę SP-215 w miejscu gdzie zaczyna się stromy finał podjazdu pod Alpe di Pampeago. Na koniec pozostało jeszcze trzy i pół kilometra stromej prostej w dół do miasteczka Tesero. Straciłem kilka miejsc w kolumnie wyścigu, lecz na tym etapie zawodów stawka była już na tyle przerzedzona, że bardziej niż pozycjami należało się martwić stratą czasu. Jednak celem nadrzędnym było wciąż przeżycie kolejnego zjazdu w jednym kawałku. Po zjechaniu do Val di Fiemme rzuciłem się w pogoń za gościem, którego miałem na widoku. Do nas z kolei dojechało pięciu-sześciu innych i tak na płaskim odcinku przed Predazzo znalazłem się w bodaj 8-osobowej grupce, W tak licznym gronie nie odpuszczając własnych zmian mogłem nareszcie nieco odpocząć. Korzystając z okazji przystąpiłem do konsumpcji schowanego zabranego z sobą batonu Corny. Zjadłem jego większą część, zaś resztkę zostawiłem sobie na czarną godzinę. Na bufecie w Predazzo zgarnąłem zaś małą buteleczkę 0,2 litra soli mineralnych.

Niestety prawie wszyscy ludzie z mojego oddziału mieli już dość ścigania się przy takiej pogodzie. Wciąż padało i nawet w dolinie było ledwie 10 stopni. Dlatego niemal jak jeden mąż skręcili ku mecie „percorso corto” szykując się do ostrego finiszu między sobą. Ja czułem się dobrze, wręcz świeżo więc pojechałem dalej bez żadnego wahania. Na szczęście nie zostałem zupełnie sam jak to zdarzyło mi się niegdyś w Cuneo podczas GF Fausto Coppi. Został ze mną wysoki Włoch tak na oko po czterdziestce i jadąc razem z nim ku Moenie dogoniliśmy pewnego Anglika, a chwilę później jeszcze dwóch kolejnych rywali. Tuż przed miastem nieco zamieszania w naszych szeregach zrobiła kawalkada szpanerskich kierowców spod znaku Ferrari. Wjechaliśmy na ulice Moeny i kierując się strzałkami dobiliśmy do podnóża trzeciego podjazdu. Czekał nas teraz najdłuższy i największy (przewyższenie) ze wszystkich podjazdów, lecz ogólnie rzecz biorąc niewiele trudniejszy od pozostałych. Do pokonania mieliśmy bowiem 11,6 kilometra przy średnim nachyleniu 7 % i max. niespełna 15 %. Już na początku góry odjechałem swym współtowarzyszom. Na całym wzniesieniu przy bardzo stopniałej i rozrzedzonej stawce uczestników udało mi się wyprzedzić jeszcze kilkunastu rywali. Najtrudniejszy okazał się piąty i szósty kilometr, z odcinkiem do 14 % przed wioską Fanch. Pomęczyć się trzeba było w zasadzie do końca dziewiątego kilometra, po czym za Alochet droga na czas jakiś przeszła w odpoczynkowy odcinek „falsopiano”.

Na samej górze udało mi się pstryknąć zdjęcie fotografowi z obsługującej wyścig firmy „foto studio 3”. Moja amatorska kontra nieźle ubawiła stojącą wzdłuż drogi garstkę najzagorzalszych kibiców. Na samej przełęczy wypiłem drugą herbatkę, dojadłem resztki wspomnianego batonu i nie tracąc zbędnego czasu ruszyłem w dół przekroczywszy matę z pomiarem cząstkowego czasu wyścigu. Wiedziałem jak stromy zjazd mnie czeka. Latem 2004 roku dwukrotnie postawiłem stopę na tej szosie podczas podjazdu pod San Pellegrino od południowej strony, będąc wykończonym tak przez upał jak i wcześniejsze podjazdy pod passo Rolle i passo Valles. Zjazd ze św. Pielgrzyma ku Falcade jest nie tylko stromy (momentami 18 % jak na Lavaze), lecz w swej dolnej części także bardzo kręty. Do tego doszła mgła i minimalna na całej trasie wyścigu temperatura 6 stopni. Tu i ówdzie trzeba hamować, ale wobec śliskiej drogi dużym wyczuciem. Lecz jak to czynić gdy ręce z zimna grabieją? Z wyrazem współczucia minąłem gościa, który na poboczu drogi rozgrzewał swe dłonie,  aby dopiero przystąpić do wymiany gumy po defekcie. Dbając o swe bezpieczeństwo jechałem ostrożnie przez co wyprzedziło mnie trzech rywali. Rachunki z nimi postanowiłem uregulować na passo Valles.

Stromy zjazd z San Pellegrino na początku 105 kilometra wyścigu z miejsca przechodzi w równie stromy początek podjazdu pod passo Valles. Oba wzniesienia są tak bliskimi sąsiadami, że na Giro d’Italia częstokroć występują wspólnie w tej lub odwrotnej kolejności. Po raz pierwszy znalazły się w jego programie „różowego wyścigu” na czternastym etapie Giro z 1962 roku, ale … kolarze do nich nie dojechali! Tego dnia pogoda w Dolomitach na tyle się popsuła, iż dyrekcja wyścigu uznała, że zawodnikom wystarczy 160 kilometrów jazdy w iście zimowych warunkach. Etap postanowiono skrócić i przenieść finisz z Moeny na passo Rolle. Łatwo i tak nie było bowiem oprócz Rolle trzeba było wcześniej przejechać przełęcze Duran, Staulanza i Cereda. Wygrał wówczas całkiem niespodziewanie dzielny uciekinier Vincenzo Meco, dla którego załamanie pogody okazało się darem od niebios. Rok później organizatorzy dopięli swego i zawodnicy musieli się ścigać na pełnej 198-kilometrowej trasie dokładnie takiego samego etapu. Wszystkie sześć premii górskich wygrał Vito Taccone, który na metę w Moenie dotarł z przewagą ponad czterech minut nad najbliższymi rywalami dzięki czemu mógł świętować swe piąte zwycięstwo etapowe w Giro 1963.

W opcji rodem z Marcialongi pokonywana od północy passo Valles miała mieć tylko 7,1 kilometra długości, ale przy średnim nachyleniu 8,6 % i max. 19 %! Wjechawszy na przeciwstok ostatniego podjazdu bardzo szybko odrobiłem stratę do trzech szybszych ode mnie zjazdowców. Teoretycznie najtrudniejszy był pierwszy kilometr, lecz równie wiele sił kosztowało mnie pokonanie każdego z kolejnych czterech. W tym czasie minąłem jeszcze dwóch czy trzech konkurentów. Męczyłem się, lecz do końca wyprzedzałem innych i ta okoliczność dodatkowo mobilizowała mnie do pracy na granicy swych możliwości. Dopiero szósty czyli przedostatni kilometr pozwolił na chwilę wytchnienia. Szybko jednak należało porzucić nadzieję, iż najgorsze już minęło. Po 110 kilometrach wyścigu, przeszło trzech godzinach jazdy w deszczu oraz wcześniejszych stromiznach i przewyższeniach na dobicie wszystkich śmiałków umordowanych acz niepokonanych czekał jeszcze ostatni sztywny kilometr przed samą przełęczą. Goniłem resztkami sił, ale nie ja jeden. Właśnie na ostatnim kilometrze przegoniłem jeszcze dwóch rywali, zaś trzeciego złapałem na samej przełęczy. Nie dbałem o zachowanie status quo. Zrobiłem sobie krótki stop na kolejne zdjęcia (moja twarz na jednym z nich mówi chyba wszystko) oraz dla kurażu rozgrzałem się herbatką nr 3.

Rozpoczynając 21-kilometrowy zjazd z passo Valles miałem uczucie „dejavu”. Byłem tu już niemal o tej samej porze roku i przy równie pieskiej pogodzie. To właśnie na tej przełęczy nastąpiło przecież załamanie pogody podczas GF Campagnolo z 15 czerwca 2008 roku. Znów początek zjazdu z strugach deszczu niczym na spływie kajakowym. Strefa opadów znikła dopiero po przebyciu najbardziej stromego odcinka czyli za Paneveggio. Po raz pierwszy od paru godzin ujrzałem suchą szosę. To tylko dodało mi odwagi, której jakoś nigdy mi nie brak na ostatnich zjazdach wyścigów. Czyżby wtedy było mi już wszystko jedno? Chyba rozgrzanym będąc lepiej panuje nad rowerem. A może  bliskość mety skutecznie mobilizuje mnie do śmielszych harców. W każdym razie udało mi się przegonić starszego jegomościa w niebieskiej koszulce. Gdy dziś spojrzałem w wyniki wyścigu okazał się on być zwycięzcą Gran Fondo w najstarszej kategorii wiekowej czyli Super-Gentelman dla kolarzy od 60 lat w górę. Po zjeździe pozostało już tylko przejechać przez ulice Predazzo i pokonać około kilometrowy podjazd do mety pod skoczniami. Wyścig ukończyłem w czasie 5 godzin 32 minut i 0,8 sekundy. Według oficjalnych wyników jechałem z przeciętną prędkością 24,036 km/h co sugerowałoby, iż trasa miała  jednak 133 kilometry. Realnie czas miałem zapewne nieco lepszy, lecz ile do pierwszych szeregów peletonu straciłem już na starcie tego nigdy się nie dowiem.

Szczerze powiedziawszy po wyścigu, na którym od początku do końca – jak mało kiedy – zyskiwałem pozycje spodziewałem się lepszej lokaty na mecie. Okazało się, zaś że zająłem 60 miejsce w klasyfikacji generalnej obejmującej imiona i nazwiska 172 zawodników i zawodniczek, którzy na przekór fatalnej pogodzie pokonali pełen dystans wyścigu. W swej kategorii wiekowej Masters-1 byłem siedemnasty, wśród wszystkich mężczyzn pięćdziesiąty ósmy czyli pokonały mnie też dwie „supermenki”. Wśród kobiet z czasem 5h 11:51,1 wygrała 46-letnia Monica Bandini – prawdziwy „kanibal” na scenie włoskich wyścigów Gran Fondo. Wśród mężczyzn wygrał Michele Maccanti z kosmicznym czasem 4h 15:24,9 ex-zawodowiec w ekipie LPR. Ten sam zawodnik wygrał następnie w czerwcu GF Sportful (niegdyś Campagnolo) oraz w lipcu Maratona dles Dolomites – czyli primo najtrudniejszy, secundo najbardziej prestiżowy pośród włoskich Gran Fondo. Szkopuł w tym, że ów „mistrz” wpadł na EPO podczas kontroli przeprowadzonej już 15 maja! To jakim cudem mógł startować w późniejszych wyścigach i odbierać radość zwycięstwa uczciwszym zawodnikom pozostanie słodką tajemnicą organów sportowej „sprawiedliwości” przy FCI lub CONI.

W obliczu takich faktów wydaje się, że zwycięstwo należało się raczej drugiemu na mecie Jarno Varesco (czas 4h 23:28,4). Darek na metę dotarł w czasie 6h 18:00,9 co dało mojemu koledze 119 miejsce w „generalce” i 29 w kategorii Veteran-1. O tym jak ciężkie były warunki, w których odbyła się czwarta edycja Marcialonga Cycling najlepiej świadczy fakt, iż tylko 27 (na 172) zawodników przejechało trasę Gran Fondo w czasie poniżej pięciu godzin. Przed rokiem udało się to aż 55 osobom, choć peleton na dłuższym dystansie był ledwie 140-osobowy. Ogółem tegoroczny wyścig na obu dystansach przejechało 1104 kolarzy, z czego jednak blisko 85 % wybrało trasę Medio Fondo.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania GF Marcialonga Cycling została wyłączona

Vetriolo Vecchio

Autor: admin o 29. maja 2010

W przededniu trudnego górskiego wyścigu należałoby w końcu odpocząć. Tak podpowiadała logika. Niemniej jako się rzekło w moim przypadku zwyciężyła pasja. Jednym słowem gór pożądanie raz jeszcze zwyciężyło nad chłodnym wyrachowaniem. Oczywiście swemu kochanemu szaleństwu trzeba było jednak wyznaczyć jakieś granice. Po pierwsze na ten dzień wybrałem sobie niespełna 13-kilometrowy podjazd o przewyższeniu około 1000 metrów czyli średni w skali całej tej wyprawy. Po drugie założyłem sobie spokojną jazdę. Punkt pierwszy tego planu wykonałem, drugi prysnął jak bańka mydlana już po paru kilometrach jazdy. Moim ostatnim testem przed GF Marcialonga miała być wspinaczka śladem gorących wód leczniczych z Levico Terme do Vetriolo Terme. Podjazd do Vetriolo po raz pierwszy pojawił się na trasie Giro d’Italia w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Zarówno w 1966 jak i 1968 roku kolarze wspinali się jednak do poziomu 1383 metrów n.p.m. czyli do wioski Compet. Potem zjeżdżali ku dolinie aby finiszować w Levico bądź Lido di Caldonazzo. W obu przypadkach pierwszy na górze był Hiszpan Julio Jimenez – jeden z najlepszych górali tamtych czasów. Za drugim razem udało mu się wygrać nie tylko premię górską, ale i sam etap.

Po przeszło dwóch dekadach organizatorzy włoskiej wieloetapówki przypomnieli sobie o tym wzniesieniu i uwzględnili je na szlaku jedenastego etapu Giro z 1990 roku. Etap do Baselga di Pine wygrał Francuz Eric Boyer (trzecie miejsce zajął nieodżałowany Joachim Halupczok), lecz na premii górskiej znów pierwszy był Hiszpan, a mianowicie „ironman” Eduardo Chozas. Jedyny raz Giro wjechało na sam szczyt w Vetriolo Vecchio (1505 metrów n.p.m.) w 1988 roku podczas 18-kilometrowej czasówki z płaskim startem w Levico Terme. To właśnie tu, a nie jak głosi legenda na mroźnej i zaśnieżonej passo Gavia najważniejszy krok na swej drodze po generalne zwycięstwo uczynił Amerykanin Andrew Hampsten. Jankes z Kolorado wygrał ten „etap prawdy” w czasie 43 minuty i 37 sekund z przewagą 32, 40 i 52 sekund nad Włochami Roberto Visentinim i Flavio Giupponim oraz Szwajcarem Ursem Zimmermannem. Najważniejsze jednak, iż tego dnia Andy zyskał aż 1:04 nad skądinąd świetnym czasowcem Holendrem Erikiem Breukinkiem, który od etapu do Bormio był jego głównym rywalem.

Darek w obliczu ciężkiej niedzieli zgodnie ze zdrowym rozsądkiem oraz wszelkiego rodzaju teoriami przygotowań do wielogodzinnego wysiłku potraktował sobotę bardzo ulgowo. Mój kolega pospał sobie długo, bowiem na Vetriolo się nie wybierał. Dzięki temu przynajmniej jeden raz udało mi się wymknąć z naszej bazy o wcześniej zaplanowanej porze czyli 9:30. Aby dotrzeć do Levico Terme musiałem najpierw wskoczyć na krajówkę SS-12 i udać się w kierunku południowym czyli na Trento. Następnie trzeba było ominąć Trydent od północnej strony, wbić się w długi tunel i wjechać na krajówkę SS-47 ku Valsugana. Nie minęło 40 minut i byłem na miejscu. Zatrzymałem się na parkingu przed lokalem City Club tuż przy drodze lokalnej SP-228 wiodącej ku Pergine Valsugana. Po chwili ruszyłem w drogę, lecz problemy zaczęły się jak tylko dotarłem do centrum Levico. Za nic w świecie nie mogłem znaleźć początku podjazdu na Viale Roma czyli miejsca o którym przeczytałem w książce „Passi e Valli in Bicicletta – Trentino 1”. Pokręciłem się tu i tam wypytujących przechodniów o wskazówki. Jadąc po Viale Venezia praktycznie wyjechałem z miasteczka w kierunku wschodnim. Zawróciłem i w końcu po blisko 6-kilometrowej „rozgrzewce” znalazłem się we właściwym miejscu czyli na zbiegu dróg nieopodal Biura Informacji Turystycznej i hotelu La Pace.

Gdy nareszcie ruszyłem we właściwym kierunku była już godzina 10:50. Po przejechaniu 500 metrów musiałem skręcić w prawo na Strada Provinciale Vetriolo. Początkowe 2100 metrów o średnim nachyleniu 6,7 % i większości położone jeszcze w granicach administracyjnych Levico było całkiem przyjemnym odcinkiem do nabrania rozpędu. Schody zaczęły się tuz za pierwszym wirażem czyli na wysokości hoteliku Scarano. Droga wchodziła w las i jednocześnie bardziej ochoczo zaczęła piąć się do góry. Po przejechaniu dokładnie trzech kilometrów należało podjąć szybka męską decyzje co do opcji podjazdu. Klasyczna droga do Vetriolo, której chciałem się trzymać delikatnym łukiem w lewo szła ku Compet i stacji narciarskiej Panarotta. Gdybym odbił w prawo na Strada dei Baiti czyli Drogę Drwali również dojechałbym do Vetriolo, ale w końcówce od strony wschodniej. Podjazd tą drogą byłby odrobinę krótszy, w sumie nieco trudniejszy, lecz przede wszystkim bardziej nieregularny. Otóż pierwsze 5400 metrów od rozdroża ma średnią aż 10,8 %, lecz dla kontrastu ostatnie 2700 metrów przybiera postać „falsopiano” o nachyleniu 3,3 %. Tymczasem trzymając się głównej drogi mogłem być pewien, że będzie ciężko, ale bez żadnej przesady.

Wkrótce zaczęła się jazda po serpentynach rozłożonych regularnie niczym na wzniesieniu pod L’Alpe d’Huez. Było tam też równie stromo co na słynnej L’Alpe. Na pierwszych czterech kilometrach w lesie (czyli od km 2,1 po 6,1) średnia stromizna wyniosła 8,2 %, zaś chwilowe nachylenie pięciokrotnie skoczyło powyżej 10 %. Jednak najtrudniejsze momenty miały dopiero nadejść. Trudną wspinaczkę ułatwiały mi jednak wspomniane serpentyny w postaci ładnie wyprofilowanych wiraży oraz dobra nawierzchnia drogi. Po wewnętrznej stronie wielu tych „patelni” znajdowały się drewniane ławy i stoły ustawione z myślą o zmotoryzowanych turystach. Przyznam, że wyglądały mi na całkiem przytulne miejsca na rodzinne piknikiem, także z uwagi na ładny widok ku południu czyli jeziorom Levico i Caldonazzo. Zgodnie z teorią najtrudniejszym okazał się 3-kilometrowy odcinek (km 6,1 – 9,1) od szóstego do dziewiątego wirażu, który skończył się przy kapliczce z żółtym krzyżem. Ten fragment wzniesienia miał bowiem średnią 8,8 %, zaś pułap 10 % został na nim przekroczony w ośmiu punktach przy max. 11,7 %. Dalej było niewiele łatwiej. Odcinek od wspomnianej kapliczki do ośrodka Compet liczył sobie 2400 metrów przy średniej 8,3 % i max. 10 %.

Aby dojechać do term w Vetriolo należało następnie skręcić w prawo, gdyż pojechawszy na wprost po niespełna pięciu kilometrach dotarłbym do stacji narciarskiej Panarotta 2002.  Po skręcie w prawo trzeba się było jeszcze pomęczyć przez 750 metrów przy średniej 8,9 %, lecz ostatnie 600 metrów od Vetriolo Terme do Vetriolo Vecchio to już była luźna końcówka na poziomie 3,6 %. Jako się rzekło nie wytrwałem w swym postanowieniu o spokojnej jeździe. Wręcz przeciwnie zrobiłem sobie górską czasówkę. Według danych z licznika podjazd miał 12,67 kilometra co przy oficjalnym przewyższeniu 1015 metrów daje mu wysoką średnią 8,01 %. Jednym słowem była to właściwa góra dla zrobienia dobrego testu swych możliwości, acz może czas ku temu nie najlepszy. Przejechałem ją w czasie 54 minut i 8 sekund czyli przy średniej prędkości 14,043 km/h i wskaźniku VAM 1125 m/h, niemal równie dobrym co na krótszym o dobry kwadrans podjeździe pod Paganellę. Puls wysoki, acz pod kontrolą czyli średnio 158, zaś maksymalnie 167 bpm. Z wypracowanej formy mogłem być, więc zadowolony. Pozostawało mieć nadzieję, że ten godzinny wysiłek nie podetnie mnie w niedzielę.

To co zastałem na górze przyznam szczerze rozczarowało mnie. Zobaczyłem jedynie zamknięty na cztery spusty zakład termalny. Do tego kilka pensjonatów i na samym końcu podjazdu hotelik-restaurację z przystankiem autokarowym. Niewielki parking z widokiem na Levico Terme służy tam za pole startowe amatorom paralotniarstwa. Zjazd był przyjemny i bezpieczny, choć z racji sporego nachylenia bardzo łatwo można się było rozpędzić do prędkości ponad 50 km/h. Zjechawszy na dół pokręciłem się przez kilka minut w Levico zanim zbierające się nad miasteczkiem burzowe chmury nie nakłoniły mnie do powrotu do samochodu. Tuż po wyjechaniu z Levico złapał mnie gwałtowny, acz przejściowy opad deszczu. Około wpół do drugiej byłem już z powrotem w naszej bazie. Darek po dłuższym noclegu m/w około jedenastej wybrał się na spokojną przejażdżkę po alejkach rowerowych w Dolinie Adygi. Przejechał blisko 24 kilometry i zahaczył o Salorno położone przy naszym wjeździe na SS-12. Ubawił mnie informacją o tym, iż nawet w tak maleńkiej mieścinie można się było zagubić.

Około 14:20 ruszyliśmy do Predazzo aby zapisać się na GF Marcialonga. Dojazd zajął nam około godziny co było cenną informacją przed jutrzejszym porankiem. W drodze temperatura spadła do 16 stopni i złapał nas przelotny deszcz co było złym znakiem przed niedzielną imprezą. Rejestracja była przeprowadzana w budynku tuż pod skoczniami narciarskimi, na których w 2003 roku Adam Małysz zdobył oba złote medale Mistrzostw Świata. W zamian za wpisowe dostaliśmy tradycyjne „pacco di gara” i okolicznościowe rękawki marki Sportful. Chwilę po wyjściu z biura zawodów dostaliśmy potwierdzenie naszej rejestracji. Dostaliśmy dalekie numery startowe tzn. 1224 i 1225. Załapałem się do kategorii Masters I tj. dla zawodników od 30 do 34 lat, zaś Darka zaklasyfikowano do grupy Veteran I czyli dla 40-44 latków. Po zapisach przeszliśmy się po ryneczku z kolarskimi skarbami. Nasze oczy zwabił ważący ledwie 5,9 kilograma czarny Viner model Mitus 04, rowerek na kołach Lightweighta i osprzęcie Super Record-11 przygotowany na sezon 2011. Swoje cudeńka wystawił też na pokaz ex-profi Massimiliano „Max” Lelli. Po krótkim spacerze i zakupach w Predazzo, którego ulice opanowali poważnie wyglądający „Man in Black” wróciliśmy prosto do Mezzocorony. Na tyle szybko, że zdążyłem jeszcze wpaść do baru na ostatnie sześć kilometrów dwudziestego etapu Giro z metą na passo Tonale, gdzie Szwajcar Johan Tschopp zdołał umknąć pogoni asów z Cadelem Evansem na czele.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Vetriolo Vecchio została wyłączona

Maso Corto / Kurzras

Autor: admin o 28. maja 2010

Po dwóch trudnych odcinkach o łącznym przewyższeniu ponad 5200 metrów i zarazem na dwa dni przed największym z naszych wyzwań musiałem nieco wyhamować. Konieczność tą chciałem jednak pogodzić z zasadą optymalnego wykorzystania każdego dnia swego górskiego urlopu. Dlatego nie wchodziły w grę żadne luźne przejażdżki w płaskim terenie. Jak dla mnie kompromis między potrzebą serca czyli apetytem na kolejne góry, a podpowiadanym przez rozum odpoczynkiem mógł być tylko jeden: solidne etapy z jednym wzniesieniem dziennie. Zgodnie z teorią „schładzania silnika” postanowiłem zrobić premię górską najwyższej kategorii w piątek i podjazd na miarę pierwszej kategorii w sobotę. W przededniu wyścigu najlepiej byłoby zapewne całkowicie odpocząć czy choćby ograniczyć się do spokojnego rozjazdu. Niemniej wychodzę z założenia, iż skoro nie jestem asem mogącym walczyć o czołowe lokaty w imprezach Gran Fondo nie muszę stosować się do profesjonalnych reguł kolarskiego treningu i wypoczynku. Niezależnie bowiem od sposobu podejścia do tego rodzaju zawodów i tak skończę wyścig „wyżej niż niżej” (bliżej czoła niż końca peletonu), lecz nigdy na tyle wysoko by zaoszczędziwszy nieco energii tuż przed wyścigiem móc się później włączyć do walki o pudło czy miejsce w top-10.

Wobec tego na piątek 28 maja „umówiłem” nas na spotkanie z Maso Corto (niem. Kurzras) czyli 23-kilometrowym podjazdem w górę doliny Val Senales (niem. Schnalstal). Miała to być wspinaczka o parametrach zbliżonych do Alpe di Siusi, Gardeny i Erbe czyli trzech wzniesień zdobytych przez nas tydzień wcześniej. Podjazd ten raz tylko gościł na trasie Giro d’Italia. Miało to miejsce w 1995 roku podczas edycji, którą zdominował Szwajcar Toni Rominger, prowadzący niezagrożeni od drugiego etapu do samego końca wyscigu. Etap czternasty z finałem w Val Senales miał aż 240 kilometrów i prowadził również przez premie górskie: Renon, Pennes i Monte Giovo. Ten morderczy odcinek wygrał Kolumbijczyk Oliveiro Rincon z ekipy ONCE z przewagą ponad minuty nad młodziutkim jeszcze Austriakiem Georgiem Totschnigiem. Rominger skutecznie odparł ataki dwójki kolarzy Gewissu (Jewgienija Bierzina i Piotra Ugriumowa), zaś w końcówce sam im poprawił, odskoczył na kilka sekund i zdobył jeszcze skromną bonifikatę za trzecie miejsce na kresce. Transmisję z tego etapu śledziłem w niemieckiej stacji DSF. Niemniej zaczynając dopiero swe regularne treningi na szosie nawet nie śniłem, że po 15 latach dane mi będzie osobiście doświadczyć trudów tego wzniesienia.

Chcąc dotrzeć do podnóża Maso Corto alias bramy ku Val Senales musieliśmy pokonać około 80-kilometrowy dojazd po trasie zbliżonej do tej z czwartku. Tym razem jednak trzeba było pokonać dłuższy odcinek po krajówce SS-38 i na wysokości Merano odbić w lewo ku dolinie Val Venosta. Po przejechaniu 16 kilometrów w kierunku zachodnim zatrzymaliśmy się w Naturno (niem. Naturns). Nieudało nam się rozpakować przed miejscowym klubem tenisowym zazdrośnie strzegącym swych miejsc postojowych, więc ostatecznie zatrzymaliśmy się na miejskim parkingu objechawszy centrum miasteczka rozkopane przez roboty drogowe. W trasę ruszyliśmy w samo południe przy niewielkim zachmurzeniu nieba i przyjaznej temperaturze 25 stopni. Zaraz po starcie mieliśmy do pokonania krótki odcinek po drodze SS-38 w poszukiwaniu wlotu do doliny Schnalstal. Pokonawszy półtora kilometra w zupełnie płaskim terenie znaleźliśmy się na progu tego wzniesienia.

Na początek czekała nas niemiła niespodzianka, bowiem już po stu metrach droga wchodziła w tunel na długie 1160 metrów. Szosa w pięła się przy tym w górę całkiem zdrowo bo przy nachyleniu dochodzącym do 8 %. Po walce ze stromizną i klaustrofobią trzeba było się zmierzyć z drugim kilometrem podjazdu wyznaczonym na półce skalnej, gdzie chwilowa stromizna dwukrotnie przekroczyła poziom 11 %. Potem przez trzy kilometry aż po wioskę Rattisio mogłem złapać równy i mocny rytm jazdy na poziomie 20 km/h, gdyż średnie nachylenie terenu spadło do poziomu ledwie 4,5 %. Pod koniec szóstego i na początku siódmego kilometra wspinaczki znów „poprzeczka” podniosła się do 11 %, lecz najgorsze nadejść miało dopiero dwa kilometry dalej tj. po minięciu zjazdu ku wiosce Santa Caterina. Na dziewiątym i dziesiątym kilometrze średnie nachylenie całego 2-kilometrowego odcinka wyniosło 9,9 %, zaś maksymalnie sięgało aż 15 %! Potem znów w stylu charakterystycznym dla tej góry teren odpuścił na dłuższy moment i przez 3800 metrów można było się wspinać szosą o średnim nachyleniu 5,5 %.

W ten sposób przebywszy jakieś 13,6 kilometra dotarłem do uroczej wioski Madonna di Senales z ładnym widokiem po lewej stronie drogi na tamtejsze sanktuarium Matki Boskiej. Niemniej po kolejnych kilkaset metrach pośród wioskowych domków, minąwszy centrum owej osady trzeba się było zmierzyć z kolejną stromizną. Była to seria regularnych serpentyn przecinająca soczyście zieloną łąkę upstrzoną żółtymi kwiatkami gdzie na odcinku 2200 metrów znów było średnio 9,9, zaś max. 15 %. Męki skończyły się zaraz po tym gdy licznik pokazał ukończenie szesnastego kilometra wspinaczki. Na ostatnich metrach stromizny minąłem trzech kolarzy-turystów i znalazłem się na wysokości tamy w Vernago. Najgorsze było już za mną. Co więcej niejako w nagrodę przyszła pora na sporą dawkę luzu. Najpierw szybki i łatwy odcinek wzdłuż północnego brzegu sztucznego zbiornika Lago di Vernago. W sumie 2500 metrów o średnim nachyleniu 1,3 %, gdzie mogłem sobie pozwolić na wrzucenie dużej tarczy i jazdę na przełożeniu 53 / 19 czyli z prędkością dochodzącą do 30 km/h. Potem jeszcze 1500 metrów składające się z odcinka „falsopiano” oraz krótkiego zjazdu, przedzielonych jednak wytrącającym z rytmu niewielkim podjazdem dochodzącym do 9 %.

Po wspomnianym zjeździe do przejechania pozostało jeszcze tylko 3100 metrów, lecz o solidnym średnim nachyleniu 7,1 %. W końcówce nie brakowało prawdziwie wymagających momentów. Szczególnie na ostatniej prostej przed tablicą z napisem Kurzras gdzie licznik pokazał mi nawet 13 %. Stanąłem właśnie przy wjeździe do stacji i tam zrobiłem pierwsze fotki. Dalej droga robiła się płaska, więc uznałem to miejsce za naturalny koniec podjazdu. Dystans 23,12 kilometra pokonałem w 1h 27 minut i 16 sekund z przeciętną prędkością 15,896 km/h. Przewyższenie tego podjazdu do tego miejsca to 1441 metrów co temu nierównemu wzniesieniu daje średnie nachylenie 6,23 %. Mój wskaźnik VAM wyniósł tylko 990 m/h, lecz niewątpliwie został mocno zaniżony przez „płaskie” cztery kilometry za Vernago. Puls w normie i pod kontrolą czyli średnio 151 i max. 164 bpm. Następnie już na spokojnie przejechałem się do centrum Maso Corto gdzie okazało się, że po minięciu kościółka i stacji kolejki linowej można się wspiąć jeszcze odrobinkę wyżej na placyk przed hotelem Kurzras. To znaczy na poziom 2011 metrów n.p.m. uwieczniony na profilu załączonym do tej opowieści.

Na Darka czekałem tylko kilka minut. Po tygodniu górskiej zaprawy mój kolega oczywiście nie był w stanie wrócić do swej życiowej formy, lecz zbliżył się już wyraźnie do kondycji prezentowanej przed rokiem we francuskich Alpach. Ponad 23-kilometry odcinek od zjazdu z Val Venosta do tablicy przy wlocie do ośrodka przejechał w czasie 1h 34 minut i 12 sekund. Na górze przy temperaturze 14 stopni będąc spoconym po długim podjeździe można się było nieco wychłodzić. Kurzras robiło wrażenie typowego ośrodka narciarskiego poza sezonem – pusto i głucho niemal wszędzie. Darek poszukał sklepu z pocztówkami, a następnie schowaliśmy się obaj na dłuższy czas w hotelowej restauracji przy gorącej kawie i ciasteczku. Na zjeździe zrobiliśmy całą masę przystanków. Było na czym oko zawiesić. Począwszy od zaśnieżonych szczytów sięgających 3400 m. n.p.m., poprzez lazurowe wody jeziora Vernago aż po stylowe zabudowania kolejnych wiosek, w tym Madonna di Senales. Tu i ówdzie przyglądali się nam przedstawiciele górskiej fauny: krowy, owce, kozy gruborogie czy też przysposobione na tyrolskiej ziemi lamy. Gdy wraz ze zjazdem powietrze stało się cieplejsze można było trochę pohasać – ja w tunelu rozwinąłem się do 61, zaś Darek max. do 65 km/h.

Jazdę skończyliśmy około 15:30. Dość późno zważywszy na skromny dystans tej wycieczki tzn. 51,1 kilometra przy przewyższeniu 1478 metrów. Do Mezzocorony dojechaliśmy około siedemnastej. Tym niemniej zdążyłem jeszcze wyskoczyć do baru i obejrzeć ostatnie 15 kilometrów akcji z 19 etapu Giro d’Italia. Warto było. Na niepozornym podjeździe do Apriki trójka Włochów czyli: Michele Scarponi, Ivan Basso oraz Vincenzo Nibali nie dała się dogonić pięciu stranierim, wśród których był jadący w „maglia rosa” Hiszpan David Arroyo. Włoski tercet zgodnie współpracując znacznie powiększył przewagę wywalczoną wcześniej na morderczym podjeździe pod Mortirolo. Na mecie mieli zysk ponad trzech minut dzięki czemu lider Liquigasu Basso po czterech długich i burzliwych latach znów założył różową koszulkę lidera.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Maso Corto / Kurzras została wyłączona

Merano 2000 / Falzeben & Palade

Autor: admin o 27. maja 2010

Czwartek 27 maja miał być drugim z dwóch najcięższych etapów przygotowawczych do niedzielnego startu w Gran Fondo Marcialonga. Było tak w istocie, lecz jak się okazało nie tylko z powodu sporej dawki wspinaczek jaką na ten dzień przewidziałem. Po całym tygodniu pięknej kolarskiej pogody aura nieco się popsuła. Co prawda przedpołudniowe niebo nad Mezzocoroną nie wieszczyło nam jeszcze niczego złego, lecz aby dojechać do podnóża obu wybranych wzniesień musieliśmy przejechać ponad 60 kilometrów w kierunku północnym. Celami ósmego etapu naszej wyprawy były bowiem dwa ponad 15-kilometrowe podjazdy w okolicy Merano (niem. Meran) – niegdyś jednego z najsłynniejszych alpejskich uzdrowisk. Pierwszy zaprowadzić nas miał do stacji górskiej Falzeben-Merano 2000 na wysokość 1612 metrów n.p.m. Natomiast drugi skończyć się miał na sięgającej 1516 metrów n.p.m. przełęczy Palade, która oddziela Val d’Adige na północy od Val di Non na południu.

Po zatankowaniu ponad limit pojemności baku w moim samochodzie ruszyliśmy w drogę winnym szlakiem, który w miniony piątek zawiódł nas do podnóża passo Mendola. Po minięciu Appiano pojechaliśmy jeszcze kawałek po drodze krajowej SS-42 i następnie wskoczyliśmy na drogę ekspresową Superstrada Bolzano-Merano. Zjechaliśmy z niej na wysokości Sinigo wjeżdżając na drogę prowincjalną SP-117. Podjazd do stacji Merano 2000 zaczynał się na małym rondzie jakiś kilometr przed miastem, gdzie po przejechaniu Via Nazionale należało skręcić w prawo. Kłopot w tym, że nie bardzo było gdzie się swobodnie rozpakować. Dlatego pojechałem w górę Via Lungo Rio Nova, gdzie dogodne miejsce na przystanek znalazłem dopiero po przejechaniu 4700 metrów. Za przyzwoleniem pracowników Luis Egger – Heizung Sanitar (zajmującej się produkcją instalacji grzewczych) rozładowaliśmy się na firmowym parkingu. Już sam dojazd do tego miejsca pozwolił nam się zorientować z jak trudnym wzniesieniem będziemy mieli wkrótce do czynienia. Całą zabawę musieliśmy jednak zacząć od zjazdu do poziomu 310 metrów n.p.m. czyli wspomnianego ronda między Sinigo a Merano. Szare chmurzyska, porywisty wiatr i duszne powietrze nie były dobrymi zwiastunami czekającej nas wspinaczki.

Podjazd do Falzeben tylko raz wystąpił na Giro d’Italia. Działo się to w roku 1988, a dokładnie nazajutrz po legendarnym etapie do Bormio przez zaśnieżoną przełęcz Gavia. Etap piętnasty z metą w Merano 2000 wygrał Jean-Francois Bernard przez swych rodaków okrzyknięty cokolwiek przedwcześnie następcą wielkiego Bernarda Hinault. Francuz wyprzedził o 32 sekundy Szwajcara Ursa Zimmermanna i o 36 Włocha Flavio Giuponniego. Czwarty na kresce był lider wyścigu Amerykanin Andy Hampsten, który zyskał cenne 27 sekund nad swym najgroźniejszym rywalem Holendrem Erikiem Breukinkiem. Wjazd rozpoczęliśmy około 11:30 przy skromnej jak na ostatnie dni temperaturze 19 stopni. Tylko pierwsze 1300 metrów podjazdu było szybkie, łatwe i przyjemne. Nachylenie ani na moment nie przekroczyło tu 5 %, przy średniej ledwie 3,1 %. Jednak już po chwili zaczęły się schody, albowiem przez kolejne 10 kilometrów droga ani na moment nam nie odpuściła. Średnie nachylenie na tym długim odcinku wyniosło 8,9 %, zaś maksymalna stromizna dwukrotnie przekroczyła poziom 13 %. Pierwsze z tych miejsc znajdowało się zresztą tuż przed naszym miejscem parkingowym. Przez następne pięć kilometrów aż po wioskę Santa Caterina droga szła przez las. W prześwitach między drzewami dostrzec można było położone w dole Merano. Na siódmym kilometrze zaczęło z lekka padać i przed deszczem chwilowo chroniły nas tylko kolejne tunele. Po pokonaniu jednego z nich tuż przed Avelengo należało skręcić w lewo na boczną drogę o sugestywnej nazwie Via Falzeben.

Ostatnie 4,5 kilometra wiodło po węższej i bardziej krętej drodze, która nadal trzymała pod niezłym kątem. Na tym odcinku średnie nachylenie wyniosło 8,1 %, zaś maximum trzykrotnie zbliżyło się do 12 %. Droga szła wśród zielonych łąk, na których oprócz typowych dla naszego kontynentu zwierząt hodowlanych pasły się też lamy! Po drodze minąłem wioski Moar Wiese i Avelengo di Sopra. Po przejechaniu 13 kilometrów przez chwilę wjechałem we mgłę, lecz ogólnie widoczność była jeszcze całkiem niezła. Chwilę później na krótkim odcinku „falsopiano” mogłem zaczerpnąć głębszy oddech na końcówkę podjazdu. Sił mi nie zabrakło. Pomimo znaczącej stromizny do końca kręciłem na przełożeniu 39/24. Drugi dzień z rzędu założyłem też nieszczególnie przeze mnie lubiany pasek na klatkę piersiową służący kontrolowaniu swego wysiłku na pulsometrze. Uznałem, że na najtrudniejsze odcinki spośród tzw. prywatnych etapów oraz oczywiście sam wyścig (z czterema poważnymi podjazdami) odczyt tego rodzaju będzie mi wielce przydatny. Okazało się, że pojechałem nie tylko mocno, ale i równo tzn. przy średniej 155 uderzeń serca na minutę i maximum 165 bpm.

Gdy wjechałem na szczyt postanowiłem nie jechać już dalej tzn. po płaskowyżu do centrum Falzeben, lecz zatrzymałem się przy drewutni na wysokości słupów witających gości przybywających do tej stacji. Według odczytu z licznika podjazd miał 15,79 kilometra co przy przewyższeniu 1310 metrów daje mu średnie nachylenie 8,29 %. Stromizna porównywalna z tą na słynnej Alpe d’Huez, acz Merano 2000 jest wzniesieniem o dwa kilometry dłuższym. Podjechałem je w czasie 1h 11 minut i 40 sekund przy średniej prędkości 13,219 km/h oraz VAM 1096 m/h. Na górze spędziłem blisko pół godziny. Za nim nadjechał Darek mgła czy też może raczej chmury podeszły na naszą wysokość i szosa, którą niedawno przyjechaliśmy stała się prawdziwie mleczną drogą. Ze względu na kiepską widoczność musieliśmy zjeżdżać bardzo ostrożnie. Zresztą i tak nie dali byśmy rady jechać szybko. Na górze było ledwie 8-9 stopni, więc taki chłód w połączeniu z wszechobecną wilgocią przeszywał nas zimnem do kości. Co jakiś czas dostawałem drgawek. Tuż przed Avelengo pewna Samarytanka widząc zmarzniętego nieszczęśnika zaproponowała mi podrzucenie na dół swym samochodem. Oparłem się jednak tej pokusie i zdołałem o własnych siłach przetrwać pozostałe siedem kilometrów zjazdu.

Przy takiej, iście jesiennej pogodzie dojazd do podnóża kolejnego podjazdu samochodem okazał się koniecznością. Zjechaliśmy do Sinigo, przejechaliśmy pod Superstradą i wskoczywszy na drogą SP-101 dotarliśmy do Lana di Sopra, gdzie zatrzymaliśmy się na parkingu przed marketem Euro Spar. Co prawda temperatura sięgała 20 stopni, lecz pogoda była mocno niepewna. Nie cierpiący chłodu Darek w obliczu kolejnej deszczowej przejażdżki postanowił pozostać na dole. Pojechał na północ po płaskim terenie i przebywszy osiem kilometrów dotarł do Merano. Tam urządził sobie blisko godzinne foto-kryterium. Ja zaś przemogłem swe wątpliwości i ruszyłem ku passo Palade czyli na południe drogą SS-238. już po przejechaniu 500 metrów rozpocząłem podjazd. Pierwsze cztery kilometry o średnim nachyleniu 6 % przejechałem na przełożeniu 39/21, potem asekuracyjnie wrzuciłem tryb 24. Po trzech kilometrach minąłem zjazd na prawo ku Foianie (niem. Vollan), zaś po sześciu zjazd na lewo ku Tesimo (niem. Tisens). To ze strony tego miasteczka wbili się na podjazd ku Palade kolarze uczestniczący w tegorocznym Giro d’Italia. Siedemdziesiąt lat po pierwszej konfrontacji kolarzy z tą górą co miało miejsce na osiemnastym etapie Giro 1940 wiodącym z Ortisei do Trydentu.

 

Gdyby nie deszczowa pogoda wzniesienie to uznałbym nawet za całkiem przyjemne. Po drodze przebiłem się musiałem przez trzy niedługie tunele (dwa przed szóstym kilometrem, zaś trzeci na szesnastym). Niemniej zamiast cieszyć się z takiego schronienia drżałem wtedy o własne bezpieczeństwo, gdyż w każdym z nich zamiast asfaltu położona była kostka pamiętająca zapewne czasy cesarza Franza-Josefa. Po ośmiu kilometrach długie proste odcinki przeszły w serię serpentyn, zaś najtrudniejszym fragmentem całego wzniesienia okazał się półtorakilometrowy odcinek przed Caprile (km 9,5 – 11). Szczęśliwie zaraz po nim można było odsapnąć na 500-metrowej prostej w niemal płaskim terenie. Niestety na dwunastym kilometrze zaczęło mżyć. Natomiast po minięciu eleganckiej restauracji około pięciu kilometrów przed szczytem droga ponownie ułożyła się w serpentyny i jej stromizna wyraźnie wzrosła. W teorii nieco łatwiejsze miały być ostatnie dwa kilometry, lecz nasilający się deszcz i chwilowy skok stromizny do ponad 11 % nie ułatwiały zadania do samego końca. Ostatecznie wjechałem na przełęcz w czasie 1h 13 minut i 8 sekund. Podjazd miał 17,89 km długości co przy 1196 metrach przewyższenia daje solidne średnie nachylenie 6,68 %. Mój czas przy tym dystansie i amplitudzie przełożył się na średnią prędkość 14,677 km/h oraz VAM 981 m/h.

 

Całe wzniesienie pokonałem w dobrej formie, ze średnim pulsem 156, przy max. 164 bpm. Ponieważ na passo Palade (niem. Gampenpass) było tylko 9 stopni i nadal padało nie zostałem tam ani chwili dłużej niż było to konieczne dla zrobienia kilku okolicznościowych fotek. Pomógł mi w tym zresztą jeden z dwóch Tyrolczyków, którzy wylegli z tamtejszego Gasthofu. Zjazd okazał się dalece mniej przyjemny niż sam podjazd. Zjechałem ze średnią prędkością 29 km/h robiąc po drodze kilkanaście przystanków nie tylko celem pstryknięcia kolejnych zdjęć, lecz również z będąc zmuszany do rozgrzewania zmarzniętych dłoni. Na swym liczniku cierpliwie odliczałem spadek wysokości i wzrost temperatury. Niestety chłód i wilgoć towarzyszyły mi do samej Lana di Sopra. Gdy przemoczony do suchej nitki dojechałem do samochodu, na dole było tylko 14 stopni. W nogach miałem 68,3 kilometra oraz łączne przewyższenie 2511 metrów. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jazda w tak ciężkich warunkach okaże się znakomitym przetarciem przed GF Marcialonga.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Merano 2000 / Falzeben & Palade została wyłączona

Bordala & Santa Barbara

Autor: admin o 26. maja 2010

Po odpoczynkowym wtorku kiedy to przejechaliśmy niespełna 24 kilometry z przewyższeniem około 710 metrów środa 26 maja była dobrym dniem na podjęcie ambitniejszych wyzwań sportowych. Pokonawszy sześć umiarkowanie trudnych etapów z jednym dużym bądź wielkim podjazdem w końcu należało sobie podnieść poprzeczkę i przejechać dystans dłuższy niż 60-kilometrowy oraz dwie solidne premie górskie czyli odcinek z łącznym przewyższeniem ponad dwóch i pół tysiąca metrów. To był najwłaściwszy moment na zrobienie poważnego testu przed czekającym nas w niedzielę 30 maja Gran Fondo Marcialonga. Układając plan naszej wyprawy uznałem, iż po kilku dniach stopniowej adaptacji do górskiego terenu w środę i czwartek przejedziemy po dwa wzniesienia, aby w dwa ostatnie dni przed wyścigiem znów ograniczyć się do jednej góry. Co ciekawe środowy plan de facto wiązał się z koniecznością pokonania przez nas aż czterech podjazdów na górskim odcinku z Villa Lagarina do Bolognano i z powrotem.

Po pięciu dniach gdy za każdym razem (od piątku do wtorku) z naszej bazy w Mezzocoronie ruszaliśmy samochodem na północ ku rozmaitym podjazdom ulokowanym w prowincji Bolzano tym razem pojechać musieliśmy w kierunku południowym pozostając na terenie prowincji Trento. Naszym celem były przełęcze Bordala (1267 metrów n.p.m.) i Santa Barbara (1169 metrów n.p.m.) – niewysokie, lecz bardzo wymagające z uwagi na bardzo niski poziom startu. Dodatkowo pomiędzy nimi trzeba było pokonać swego rodzaju „siodełko” z parokilometrowymi stromymi podjazdami i zjazdami. Aby dojechać do podnóża Bordali musieliśmy pokonać 40-kilometrowy odcinek po szosie krajowej SS-12. W połowie tej wycieczki minęliśmy stolicę regionu słynną z XVI-wiecznego Soboru Kościoła Katolickiego. Przejechaliśmy też przez Calliano gdzie dwa lata wcześniej pokonawszy Monte Bondone w towarzystwie Piotrka Mrówczyńskiego rozpocząłem podjazd pod Passo Coe. Następnie bez powodzenia próbowaliśmy przedostać się na zachodni brzeg Adygi w miasteczku Nomi. Ostatecznie wypakowaliśmy się na południowym skraju Villa Lagarina w cieniu drzewa czereśni nieopodal zjazdu Rovereto Nord ze słynnej Autostrada del Brennero.

Oba środowe podjazdy mają swój skromny udział w bogatej historii Giro. Santa Barbara w wersji od miasteczka Loppio zadebiutowała na włoskiej wieloetapówce w 2001 roku podczas etapu do Arco na jeziorem Garda. Odcinek ten wygrał po finiszu z 8-osobowej grupki asów Kolumbijczyk Carlos Contreras, lecz najwięcej tego dnia mówiło się i tak o drugim na mecie Wladimirze Bellim. Włoch pod koniec podjazdu wymierzył bowiem celny cios pięścią jednemu z natrętnych fanów Gibo Simoniego za co decyzją jury wyleciał w wyścigu! Rok później pod św. Barbarę wspinano się od Arco (na dobre z Bolognano), po czym należało jeszcze pokonać przeszło 4-kilometrowy dodatek pod Bordalę, a wszystko to na rozgrzewkę przed finałowym podjazdem pod Folgaria-Passo Coe. Ten odcinek przyniósł zwycięstwo Rosjaninowi Pawłowi Tonkowi, zaś koszulkę lidera Paolo Savoldellemu. Pamiętną klęskę poniósł wówczas jadący w różowym trykocie młody Cadel Evans, który niemal stanął z głodu jakieś 9 kilometrów przed metą.

W naszą trasę ruszyliśmy około 11:15 przy przyjemnej temperaturze 27 stopni. Przed naszymi oczami doskonale widoczny był masyw górski, który mieliśmy zdobyć. Zaraz po starcie skierowaliśmy ku wiosce Nogaredo, lecz tam powiodłem nas zbyt szerokim łukiem na południe tzn. gdy za budynkiem merostwa wjechałem na Via per Sasso, zamiast skręcić w prawo ku Via Molini. Tym samym po 2,9 kilometra wspinaczki znaleźliśmy się przy murach Castel di Noarna i niespodziewanie rozpoczęliśmy zjazd. W tym momencie wiedziałem już że coś pokręciłem. Niemniej po kolejnych 900 metrach nasz zjazdowy szlak na opak połączył się ze Stradą Provinciale del Lago di Cei i już byliśmy na właściwej drodze. Mój błąd kosztował nas dodatkowe 1800 metrów dystansu i utratę 63 metrów dopiero co zdobytej wysokości. Od tego miejsca pozostało nam jeszcze 13,5 kilometra do szczytu. Jadąc początkowo przez las, a następnie wśród pól winorośli minąłem wioskę Pedersano. Tu właśnie nachylenie podjazdu skoczyło na chwilę do poziomu 11,5 %. Dalsza wspinaczka zawiodła mnie do urokliwej miejscowości Castellano wyznaczającej m/w półmetek tego wzniesienia. Natomiast po kolejnych dwóch kilometrach podjazdu musiałem zjechać z drogi SP-20 wiodącej ku Lago di Cei na SP-88 prowadzącej w prawo na Bordalę. Średnie nachylenie na odcinku bivio Noarna do bivio Bordala wyniosło 7,4 %.

Finał wspinaczki miał się okazać nieco łatwiejszy. Po dłuższej jeździe w otwartym terenie, a tym samym w pełnym słońcu pod koniec podjazdu od czasu do czasu można się było schować w cieniu drzew. Aczkolwiek średnie nachylenie ostatnich 6 kilometrów wyniosło tylko 6,1 % to bliżej szczytu dwukrotnie trzeba się było zmierzyć z niemal 11,5 % stromizną. Jeden ze znaków pokazywał nawet 16 %, ale naszym zdaniem była to lekka przesada. Chwilę wcześniej stosunkowo szeroka droga przeszła w wąziutką i krętą alejkę, lecz bez najmniejszego wpływu na wysoką jakość nawierzchni. Na takim „dywanie” nawet finał godzinnego podjazdu wydawał mi się przyjemnością. Do szczytu ulokowanego między niewielkim domkiem z kamienia a górskim hotelem dotarłem po przejechaniu 17,24 km w czasie 1h 6 minut i 15 sekund czyli ze średnią prędkością 15,613 km/h. Według oficjalnego przewyższenia 1087 metrów mój VAM na tej górze wyniósł tylko 984 m/h, lecz wykreślając konsekwencje mojego błędu w nawigacji (stracony czas i odzyskiwanie wysokości) mogę przyjąć wartość nawet 1068 m/h. Jednym słowem wspinaczka w marszałkowskiej normie. Chciałem poczekać na Darka, ale gdy po kwadransie zadzwoniłem okazało się, że mój kolega jest w tej chwili dużo niżej niż przypuszczałem. Okazało się, że w początkowej fazie podjazdu zgubił on swe nakrycie głowy i nie chcąc ryzykować przegrzania po pokonaniu 5,5 kilometra zawrócił i jadąc w dół przez blisko trzy kilometry szukał swej zguby na całym odcinku aż do zamku w Noarnie. Zgodnie ustaliliśmy, iż pojadę dalej sam przez Santa Barbarę do Bolognano, zaś Darek poprzestanie na dojechaniu do przełęczy św. Barbary po czym zawróci i poczeka na mnie na przełęczy Bordala.

Z paroma przystankami po drodze zjechałem do położonej na wysokości 950 metrów n.p.m. miejscowości Ronzo-Chienis. Dochodziła godzina 13:00 i w porze sjesty wioska ta wydała mi się całkiem wyludniona. Tymczasem krótka wersja podjazdu pod Santa Barbarę zaczęła się całkiem niespodziewanie w wąskim przesmyku między starymi domami. Od początku było bardzo stromo, także wtedy gdy ze swej wiejskiej uliczki wjechałem na główną drogę wiodącą ku przełęczy od południa czyli ze wspomnianego już Loppio. Nie napinałem się szczególnie chcąc oszczędzić nieco sił na czekające mnie dopiero drugie oblicze Barbary. Tym niemniej odcinek 1,83 km o średnim nachyleniu 9,5 i max. 15 % pokonałem w czasie 9 minut i 11 sekund czyli ze średnią 12,2 km/h. Ponieważ przewyższenie na tym odcinku wyniosło 189 metrów to mój VAM 1234 m/h mógł się wydać imponujący. Niemniej to żadna rewelacja. Zresztą wystarczy porównać VAM „profich” na Zoncolanie, z tym samym wskaźnikiem na Mur de Huy w końcówce Strzały Walońskiej by wiedzieć jak bardzo różni się pokonywanie klasycznych, długich podjazdów od będących jedynie ich namiastką sztywnych, lecz krótkich hopek.

Na górze zabawiłem dosłownie chwilę. Z robieniem zdjęć postanowiłem się wstrzymać do czasu pokonania Santa Barbary od właściwej strony. Blisko 13-kilometrowy zjazd do Bolognano zrobił na mnie bardzo miłe wrażenie. Wąska, kręta alejka poprowadzona po nienagannej jakości asfalcie. Dużo zieleni wokół, zaś w dolnej partii zjazdu kilka ładnych widoków na dolinę i prześwitujące w oddali wody Lago di Garda. Co więcej im niżej zjeżdżałem tym bardziej miałem odczucie zmiany strefy klimatycznej. Liściasty las się przerzedził, a następnie zanikł. Za to na poboczu drogi pojawiły się pierwsze cyprysy, palmy, a nawet drzewka oliwek. Po zjechaniu do Bolognano jadąc przez Via Stazione dotarłem do styku tej ulicy z szosą SS-240 wiodącą z Nago do Arco. Tam też zatrzymałem się na kilka minut celem strawienia małej przekąski. Droga powrotna miała dać odpowiedź na co mnie w tym momencie naprawdę stać. To znaczy jak jestem w stanie pokonać trudny podjazd mając w nogach inne znaczące wzniesienie. No cóż poszło wcale nieźle, ale było bez dwóch zdań było mi ciężko.

Na starcie w miasteczku było 29 stopni – jak dla mnie nieco zbyt ciepło. Lekko i przyjemnie jechało się tylko na pierwszym kilometrze. Potem droga wiodła już tylko ostro do góry i dość szybko musiałem wrzucić największy tryb czyli „27”. Ciężko było przez kolejne 8 kilometrów aż do poziomu osady Monte Velo. O moim zmęczeniu świadczył późniejszy odczyt pulsometru z licznika. Na Bordali miałem średni puls 156, zaś maksymalny 169 bpm. Tymczasem na Barbarze już sama średnia wyniosła 168, zaś max. 176 bpm co oznaczało jazdę ponad mój bezpieczny limit. Niemniej jakoś się wybroniłem, albowiem tą piękną górę o przewyższeniu 1056 metrów, długości 12,58 kilometra i średnim nachyleniu niemal 8,4 % pokonałem w czasie poniżej godziny. Potrzebowałem na to dokładnie 58 minut i 37 sekund co dało mi średnią prędkość 12,876 km/h i VAM 1081 m/h – całkiem dobry jak na drugi podjazd dnia. Tym razem na przełęczy przeczekałem jakieś dwanaście minut zanim złapałem kandydata na fotografa w osobie kolarza z rodziny MTB. Niestety będąc nietutejszy nie mogłem mu się zrewanżować wskazówkami na temat ciekawych tras dla górali w rejonie Santa Barbary. Skontaktowałem się z Darkiem, który właśnie dojeżdżał do Bordali i około piętnastej rozpocząłem zjazd do Ronzo-Chienis.

Zjechawszy do Ronzo zrobiłem sobie dwa przystanki na ulicach tej miejscowości, zaś dwa kolejne na liczącym 4,5 kilometra małym podjeździe pod passo Bordala. W normalnych okolicznościach jadąc pod górę staram się utrzymywać najwyższe tempo na jakie mnie stać, zaś zjazdy traktuje ulgowo i jako okazje do zadbania o fotograficzną oprawę późniejszych relacji. Jednak w tym przypadku mając już w nogach ponad 50 górskich kilometrów i przede wszystkim zdobycie Bordali od znacznie trudniejszej strony pozwoliłem sobie na spokojniejszy przejazd. Gdy wjechałem na przełęcz Darek czekał na mnie na tarasie hotelowej restauracji. Ponieważ słońce nadal ładnie grzało (27 stopni) postanowiłem i ja skorzystać z oferty baru i napić się czegoś bardziej orzeźwiającego. Zjazd do Villa Lagarina zajął nam około 45 minut pomimo kilkunastu foto-przystanków. Pojechaliśmy dokładnie tą samą drogą co pod górę aby bez problemów trafić do naszego samochodu. Pod czereśnią licznik pokazał mi dystans 74 km i łączne przewyższenie aż 2707 metrów. Około 16:30 byliśmy gotowi do odwrotu, a jako że do bazy nie mieliśmy daleko, zaś dzień był jeszcze młody w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na blisko dwie godziny w Trento. Podczas spaceru po ładnej trydenckiej starówce udało mi się poczynić udane zakupy w tamtejszych księgarniach. W moje ręce wpadły bardzo ciekawe dzieła na temat historii Giro d’Italia autorstwa Beppe Contiego.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Bordala & Santa Barbara została wyłączona

Furcia & Plan de Corones (Giro)

Autor: admin o 25. maja 2010

Na wtorek 25 maja do naszego programu wrzuciłem udział w wydarzeniu, które miało nam dodatkowo ubarwić wrażenia z codziennej eksploracji włoskich Dolomitów. Tego dnia aktywny wypoczynek czyli zdobycie kolejnego trudnego podjazdu postanowiłem połączyć z obserwacją tego jak z podobnym wyzwaniem radzą sobie profesjonaliści. Okazja była wyborna, bowiem organizatorzy Giro d’Italia postanowili, iż szesnasty etap ich wyścigu podobnie jak dwa lata wcześniej zostanie przeprowadzony na niespełna 13-kilometrowej trasie z San Vigilio di Marebbe do Plan de Corones (niem. Kronplatz) w wielce atrakcyjnej formie górskiej czasówki. Dla przydrożnego kibica taka formuła etapu jest z pewnością najbardziej przyjazna. Na płaskim etapie zobaczyć można co najwyżej kilka postaci z ucieczki oraz rozmaz kolorowego peletonu mknącego z prędkością 40-50 km/h. Na górskich odcinkach przy dwukrotnie niższej prędkości i na ogół większej dramaturgii wydarzeń nasz ogląd rywalizacji jest wyraźniejszy, zaś emocje bardziej intensywne. Niemniej dopiero śledząc przebieg górskiej czasówki możemy się przyjrzeć każdemu kolarzowi z osobna choćby tylko przez kilka sekund. Co więcej znając aktualną klasyfikację wyścigu z prawdopodobieństwem bliskim pewności możemy przewidzieć, który as jako następny ukaże się naszym oczom, a tym samym przygotować się też na przejazd swego prywatnego faworyta.

Jeżdżąc od siedmiu lat po górskich zakątkach Europy zawsze zdecydowanie przedkładałem własne praktyczne doświadczenia czyli aktywny tryb poznawania przełęczy, które do spółki z mistrzami kolarstwa pisały wielką historię tego pięknego sportu. Jako, że moje górskie ekspedycje ze względów atmosferycznych zawsze przypadały na okres od połowy maja do połowy sierpnia częstokroć traciłem w ten sposób sposobność do pasywnego zbierania wrażeń w roli kibica-telewidza. Z rzadka udawało mi się rekompensować te straty obserwacją największych wyścigów na miejscu wydarzeń. Byłem na mecie dwóch etapów Tour de France z 2005 roku tzn. w Courchevel i Briancon. Widziałem popis duetu z Saunier Duval na mecie pod Tre Cime di Lavaredo podczas Giro d’Italia z 2007 roku. W końcu udało mi się poczuć atmosferę Tour de Suisse na mecie przedostatniego odcinka ubiegłorocznej edycji w Crans-Montanie. Wszystko to były górskie etapy, ale ze startu wspólnego. Teraz nadarzyła mi się jeszcze lepsza (zaś Darkowi pierwsza) okazja by ujrzeć mistrzów dwóch kółek w akcji.

Jednak wcielenie w życie tych pięknych planów wymagało odrobiny poświęcenia. Czekał nas najdłuższy transfer samochodowy podczas dwutygodniowego pobytu w Trentino-Alto Adige. Chcąc zobaczyć słynny szuter na Kronplatzu musieliśmy najpierw przejechać 125 kilometrów z Mezzocorony do Valdaora di Sotto, zaś później rowerami wspiąć się na passo Furcia (1789 m. n.p.m.) od północno-wschodniej strony czyli z przeciwnego kierunku względem trasy pokonywanej przez uczestników Giro. Większą część owego dojazdu zdążyliśmy już poznać w dzień po dniu zapuszczając się coraz dalej w górę Valle Isarco. Tym razem jednak dojechawszy do Bressanone (niem. Brixen) musieliśmy zjechać z SS-12 na SS-49 wiodącej przez Val Austeria. Tam po minięciu Rio di Pusteria (Muehlbach), Vandoies (Vint), Chienes (Kiens) i Brunico (Bruneck) po dojechaniu do wioski Nove Case – nieopodal biatlonowej Anterselvy (Antholz) – skręciliśmy w boczną drogę biegnącą na południe. Jadąc przez Val Pusteria czułem się jakbym był w Austrii. Wszystkie stacje radiowe nadawały po niemiecku. Nic w tym dziwnego. Podczas gdy stolicę prowincji czyli Bolzano w minionych dziesięcioleciach zdążyła już zdominować włoska emigracja z południa to tu tyrolscy tubylcy trzymają się mocno. Dla przykładu we wspomnianym Brunico wciąż 83% ludności mówi po niemiecku.

Na bocznej drodze napotkani policjanci skierowali nas w stronę Valdaory (Olang) około 3-tysięcznej miejscowości administracyjnie podzielonej na trzy części: dolną, środkową i górną. Tuż przed zjazdem do Valdaora di Sotto znaleźliśmy po lewej stronie drogi znaleźliśmy parking przygotowany dla kolarskich kibiców. Skwapliwie skorzystaliśmy z tej opcji postoju i po nieśpiesznym przedzierzgnięciu się z turystów-cywili w sportowców-amatorów krótki przed trzynastą byliśmy gotowi do kolejnej rowerowej wspinaczki. Tym razem jednak poza standardowym zaopatrzeniem się w bidony, cieplejsze ciuchy, telefony komórkowe i aparaty fotograficzne, zapasowe dętki czy w końcu podręczny zestaw naprawczy (łyżki & klucze) zabraliśmy z sobą plecaki, choćby dlatego by na górze zamienić kolarskie buty na bardziej nadające się do pieszych przechadzek. Po przejechaniu 500 metrów podjazdów skręciliśmy w prawo zgodnie ze wskazówkami kierując się ku wiosce Rio Molino i w ten sposób omijając Valdaora di Mezzo. Podobnie jak po przeciwnej stronie Furcii (którą poznałem przed trzema laty) początek podjazdu był stosunkowo łagodny. Moje odczyty z licznika zdają się przeczyć załączonemu do tej opowieści obrazkowi, lecz faktycznie wzniesienie to miało 10,8 kilometra długości, zaś prezentowany profil zaczyna się około 9 kilometrów przed szczytem w okolicy wspomnianej Rio Molino.

Przez pierwsze 2900 metrów ani na chwile stromizna podjazdu nie wykraczała ponad 7 % przy średnim nachyleniu 4,3 %. Będąc bardziej niż zwykle objuczony nastawiłem się na spokojniejszą niż zazwyczaj jazdę. Jednak niezbyt długo wytrwałem w tym postanowieniu. Darek dał mi zielone światło bym jechał własnym tempem. Pierwsze schody zaczęły się około trzeciego kilometra po wirażu we wiosce Casola (Gasel). Przed kolejne 2000 metrów wiodących pośród alpejskich łąk przyszło mi się zmagać ze znacznie trudniejszym terenem. Na tym odcinku średnie nachylenie wyniosło aż 8,6 % przy maximum 13 %. Na szczęście wkrótce nadarzyła się okazja by nieco odsapnąć. Mniej więcej w połowie podjazdu przy przejeździe przez osadę Sora Furcia droga obniża swe wymagania wobec śmiałków na bicyklach. Przez 1300 metrów wznosi się delikatnie na średnim poziomie 3,1 %, zaś na całym szóstym kilometrze wzniesienia max. to ledwie 4,3 %. Koniec tej sielanki jest jednak szybki i przykry dla nieprzygotowanych. Już wyjeżdżając z Sora Furcia spoglądając w lewo widać co się święci. Bardzo stroma kilkusetmetrowa prosta, a po zakręcie dalsze fragmenty szosy poprowadzone w równie morderczym stylu. W sumie półtorakilometrowy odcinek męki o średnim nachyleniu 11,3 % z trzykrotnym wzlotem do maximum na poziomie 15 %.

Piekło kończy się przy barze o wdzięcznej nazwie Margherita co nie oznacza wcale, iż pozostałe trzy kilometry to już tylko przyjemna przejażdżka po samą przełęcz. Owszem na kolejnych 1300 metrach można ponownie złapać swój rytm jazdy, gdyż droga wraca do przyjemnego nachylenia 5,2 % przy maximum 9 %. Niemniej finałowe 1800 metrów rozpoczynające się wjazdem w las zmusza raz jeszcze do wzmożonego wysiłku wobec średniej stromizny 9,1 % i max. 14 %. Ogółem około 740 metrów przewyższenia. W kwestii bezwzględnej wysokości tej przełęczy można mieć nieco wątpliwości co do prawdziwości informacji podanej na przydrożnej tablicy. Według google.maps powinno to być około 1760 metrów n.p.m.. Jednak zważywszy na fakt, iż startowaliśmy z poziomu ledwie 1020 metrów n.p.m. i tak mieliśmy do pokonania około 740 metrów przewyższenia co przy długości podjazdu 10,83 km daje temu wzniesieniu średnią 6,83 %. Mniej więcej o 13:40 byłem na górze. Dojechanie na przełęcz zajęło mi dokładnie 45 minut co odpowiada średniej prędkości 14,439 km/h i VAM 986 m/h. Osiągi nie nadzwyczajne, acz „na usprawiedliwienie” miałem spokojny start i przede wszystkim drobny nadbagaż. Jechało mi się całkiem dobrze. Po drodze minąłem kilkunastu amatorów kolarstwa na szosówkach i góralach. Nie my jedni ciągnęliśmy w stronę osławionego Kronplatz. Co by jednak nie powiedzieć liczba zmechanizowanych fanów była nieporównywalnie mniejsza od tej jaka napotkałem niegdyś przy podobnej okazji podjeżdżając wraz z Piotrem Mrówczyńskim, Tomkiem Wienskowskim i Jackiem Śliwińskim na metę w Courchevel.

Darek wspinaczkę pod Furcię potraktował bardziej turystycznie i z paroma drobnymi przystankami dojechał na przełęcz w niespełna 57 minut. Zrobiliśmy sobie zdjęcia na tle tablicy i niewielkiego sztucznego jeziorka. Stojąc w tym miejscu słyszeliśmy już dobrze odgłosy dobiegające z areny wielkiego kolarskiego spektaklu. Ledwie 300 metrów dalej i około 20 metrów poniżej przełęczy znajdowało się miejsce, w którym uczestnicy górskiej czasówki brali szeroki zakręt o kącie blisko 180 stopni by z asfaltu i otwartego terenu wjechać na wąziutką, niesłychanie stromą aby bardziej cementową niż szutrową ścieżką pokonać ostatnie 5250 metrów ku Plan de Corones (2273 metrów n.p.m.). Dochodziła dopiero godzina czternasta i sądziłem, że nie przegapimy przejazdu nikogo istotnego. Przede wszystkim chodziło trzeba było zobaczyć naszego wspólnego znajomego z Liquigasu. Wyliczyłem sobie, że Sylwester Szmyd jako 74. zawodnik w „generalce” wystartuje niespełna dwie godziny przed liderem czyli około 15:00. Tymczasem organizatorzy zdecydowali się puścić 157 kolarzy w około 50-osobowych grupach z godzinnymi przerwami pomiędzy każdym z oddziałów. Gdy po zmianie butów dotarliśmy do zakrętu gdy przejeżdżał właśnie wicemistrz olimpijski z Pekinu Gustav-Erik Larsson, a Sylwek jako startujący kilkanaście minut przed Szwedem musiał już się zbliżać do mety. Jak się później okazało spisał się tego dnia znakomicie. Po przejechaniu 105 zawodników z dwóch pierwszych grup prowadził z czasem 43:40, zaś ostatecznie wykręcił piętnasty czas o 2:12 gorszy od zwycięzcy etapu.

Z początku zajęliśmy miejsce po zewnętrznej stronie zakrętu na wysokości barierki, którą zdążyli ustawić ochroniarze próbujący powstrzymać (prośbą lub groźbą) co ambitniejszych kibiców od dalszej jazdy ku górze. Oficjalnie od tego miejsca można już było się tylko przemieszczać na pieszo prowadząc rowery. Zrobiliśmy sobie krótki spacer do pierwszego wirażu za lasem, który przezwany został nazwiskiem włoskiego mistrza z lat międzywojennych Gaetano Belloniego. Obejrzeliśmy z bliska specyficzną nawierzchnię tej drogi. Ostatecznie ja wróciłem na swe wcześniej upatrzone miejsce w strefie zmiany podłoża, zaś Darek pozostał na łące powyżej wirażu nr 13. Później okazało się, że to mój kolega lepiej uczynił. Ja stojąc w zacienionym miejscu nawet przy użyciu programu shoot & select nie mogłem zatrzaskać cyfrówką zdjęć należytej jakości. Dario nie miał tych problemów. Primo przyczaił się w miejscu o lepszym nasłonecznieniu, a po drugie gdzie droga była już na tyle stroma, że kolarze jechali już odpowiednio wolniej i byli przez to łatwiejsi do ustrzelenia. Na asów światowego peletonu przyszło nam jednak poczekać blisko półtorej godziny, albowiem pierwszy zawodnik ostatniej grupy Białorusin Wasilij Kirijenka wystartował z San Vigilio di Marebbe dopiero o 15:10. Jako, że w międzyczasie zakupiłem od sprzedawcy z kolumny wyścigu egzemplarz „La Gazzetty” byłem już dobrze przygotowany na kolejnych bohaterów tego filmu w odcinkach. Czytając różowy dziennik zostałem zaczepiony przez fotografa i dziennikarza z jakiegoś anglojęzycznego czasopisma. Załapałem się na zdjęcie i krótką rozmowę, ale dla kogo oto już zapomniałem zapytać.

Telefonicznie udało mi się porozmawiać z Tomkiem Jarońskim przed jego wejściem do studia w Eurosporcie, lecz podobna próba włączenia się przez mnie z komentarzem do relacji dla polskich telewidzów na skutek problemów technicznych i hałasu na miejscu wzmaganego przez krążące śmigłowce już się nie powiodła. Potem pojawił się Wasilij Kirijenka, a zanim niekiedy dwójkami kolejni ściganci. Dopiero ostatnia dziesiątka „generalki” nadjechała w większym porządku z uwagi na trzyminutowe odstępy czasu. Etap jak wiemy zakończył się sporą niespodzianką. Wygrał stary mistrz Stefano Garzelli z Acqua e Sapone w czasie 41:28, który aż o 42 sekundy wyprzedził Cadela Evansa i o 54 sekundy Johna Gadret. Późniejsi dominatorzy czyli: Nibali, Scarponi i Basso stracili do 37-letniego Włocha nieco ponad minutę. Co ciekawe czas Garzellego przed dwoma laty dałby mu jedynie siódme miejsce co część obserwatorów skłoniło do optymistycznych opinii o wygrywanej walce z dopingiem w kolarskim peletonie. Jako, że tak Garzelli jak i Gadret wystartowali na trasę czasówki z około dwudziestej pozycji nie byli zaliczani do faworytów tej próby. Ponoć wydatnie pomógł im korzystny wiatr w górnej części podjazdu pod Furcię czyli na końcówce asfaltu. Faworyci pojechali na remis z lekkim wskazaniem na Evansa. Niespodziewany lider David Arroyo wykręcił czas o 4 sekundy słabszy od Sylwka i stracił do swych najgroźniejszych rywali od minuty do półtorej. Kwadrans po siedemnastej było już po wszystkim. Odnaleźliśmy się w tłumie, ponownie przebraliśmy obuwie i rozpoczęliśmy nasz odwrót w stronę Val Pusteria. Na zjeździe rozpędziłem się do 66 km/h o co na paru wspomnianych odcinkach nie było trudno. Pod koniec podjazdu zahaczyliśmy jeszcze o pominięta wcześniej Valdaora di Mezzo. W długiej drodze powrotnej do Mezzocorony straciliśmy nieco czasu w korkach nieopodal Brunico. Według różowych piktogramów umieszczonych na znakach drogowych aż po Bolzano jechaliśmy trasą siedemnastego etapu Giro, który uczestników wyścigu miał zawieść do górskiej stacji termalnej Peio Terme.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Furcia & Plan de Corones (Giro) została wyłączona

Erbe

Autor: admin o 24. maja 2010

Nowy tydzień zaczęliśmy w starym stylu czyli kontynuując podróż w górę rzeki Isarco. Po zdobyciu w weekend stacji Alpe di Siusi i przełęczy Gardena chcąc dopiąć nasz hat-trick potężnych wzniesień na wschodnim skraju Valle Isarco musieliśmy jeszcze wspiąć się na przełęcz Erbe (2004 m. n.p.m.). Miałem ku temu okazję już 30 czerwca 2007 roku tzn. w przededniu Maratona dles Dolomites. Niemniej wspólnie z Piotrem Mrówczyńskim uznaliśmy wówczas, iż przebyta właśnie wspinaczka pod Passo Furcia (od Longegi) będzie dla nas wystarczającą rozgrzewką przed czekającym nas nazajutrz startem w najsłynniejszym i skądinąd bardzo trudnym włoskim Gran Fondo. Dlatego odpuściliśmy sobie wówczas atak na Passo delle Erbe, który można było wykonać ze strony Val Badia z początkiem we wiosce Piccolino. Po trzech latach w towarzystwie Darka Kamińskiego mogłem wrócić do tego tematu, przy czym teraz ze względów logistycznych w grę wchodziło przyjrzenie się owej przełęczy od strony zachodniej. Tym samym czekało nas realnie ponad 1600 metrów wspinaczki, zamiast niespełna 1100 jakby to miało miejsce w wersji wschodniej.

Zasadniczo są dwie wersje pokonania tej wspinaczki od strony Valle Isarco. Południowo-zachodnia czyli ponad 25-kilometrowy podjazd przez Val di Funes oraz północno-zachodnia 29-kilometrowa, która prowadzi przez Valle di Eores. Obie o zbliżonym stopniu trudności. Wybrałem ten drugi wariant ze startem w 20-tysięcznym miasteczku Bressanone. Wzniesienie to po raz pierwszy pojawiło się na trasie Giro d’Italia dopiero w 1993 roku na etapie trzynastym z Asiago do Corvara alta Badia. Kolarze pokonali je wówczas od zachodu i jadąc właśnie przez Eores. Ostatnimi czasy zagościło jeszcze na Giro w 2005 roku z podjazdem od strony Piccolino oraz miało być w programie wyścigu z 2006 roku (ponownie ze startem w Bressanone), lecz fatalna pogoda zmusiła wówczas dyrekcję wyścigu do skrócenia etapu i ominięcia owej przełęczy, a także przesunięcia mety z Plan de Corones na Passo Furcia.

Droga do Bressanone w swej znakomitej większości była nam już dobrze znana. Tym razem czekało nas jednak ponad 80 kilometrów dojazdu, po szosie SS-12. Po zjechaniu z krajówki skręciliśmy w Viale Mozart i jadąc po tej alei przeprawiliśmy się na wschodni brzeg rzeki Isarco. Tam zaś zaparkowaliśmy na parkingu przed marketem SPAR. Udało nam się znaleźć miejsce zacienione co tego dnia było o tyle istotne, iż w ten pogodny i bardzo ciepły dzień po powrocie nie wsiądziemy do „piekarnika”. Tymczasem już na starcie naszej wspinaczki czyli około godziny 11:35 termometr w moim liczniku pokazał 32 stopnie. Pierwsze kilometry czyli wyjazdowe z miasta wiodły po ulicy Via Plose. Po pokonaniu 850 metrów od startu zaczęło się odliczanie kolejnych kilometrów podjazdu na przydrożnych znakach. Wzniesienie nie dało czasu na „aklimatyzację”. Niemal od razu droga wypiętrzyła się pod solidnym kątem około 7 % i trzymała tak przez dobre 16 kilometrów jeśli nie liczyć 500 metrów łatwiejszego odcinka w okolicy Meluno.

Początkowe 7 kilometrów wiodło licznymi serpentynami pośród alpejskich łąk. Dopiero po wyjeździe z wioski Sant’Andrea in Monte gdzie naszą uwagę przykuły dwa ładne kościółki oddzielone nienagannie utrzymanym cmentarzem można się było schować w lesie. Dzięki temu przez 3200 metrów mogłem jechać w cieniu przy temperaturze niższej o 5 stopni niż w otwartym terenie. Pomoc natury nie do przecenia przy tak intensywnym i długotrwałym wysiłku jaki nas jeszcze czekał. Leśny odcinek skończył się tuż przed San Giacomo di Eores w miejscu gdzie solidne, acz równomierne nachylenie podjazdu na chwilę skoczyło do blisko 11 %. Odtąd znów trzeba było się prażyć w 26-stopniowym ciepełku pośród zielonych łąk. W teorii po przejechaniu wioski Eores (niem. Afers) stromizna wzniesienia miała nieco zelżeć. W praktyce nie zauważyłem szczególnej różnicy. Dłuższa chwila wytchnienia czekała na nas dopiero po przejechaniu 16,15 kilometra tzn. na wysokości blisko 1700 metrów n.p.m. Jest to miejsce gdzie skręcając w lewo na Valcroce (niem. Kreuztal) można dotrzeć do stacji narciarskiej Plose (2032 m. n.p.m.). Dojechanie do tego rozdroża zajęło mi w sumie 1h 4 minuty i 34 sekundy przy średniej prędkości 15,007 km/h oraz VAM 1053 m/h.

Ponieważ naszym celem była przełęcz Erbe musieliśmy jechać prosto na wschód. Co z kolei oznaczało, iż na pozostałych 13 kilometrach dwukrotnie zostaniemy wybici z rytmu jazdy przez dwa dość długie odcinki zjazdowe. Jednym słowem wzniesienie to przypomniało nam poznane przed rokiem we Francji podjazdy pod Val Thorens i Col de la Croix de Fer. Pierwszy zjazd o długości 2700 metrów prowadzący przez soczyście zieloną łąkę ozdobioną żółtymi kwiatami (obrazy jak z pocztówki) sprowadził nas do poziomu 1570 metrów n.p.m. Po nim trzeba było pokonać 5700 metrów podjazdu do schroniska Halshutte, w tym przez półtora kilometra (20-21,5 km) po kiepskiej nawierzchni. Jakość drogi poprawiła się znacząco dopiero od miejsca gdy 8,5 kilometra przed szczytem nasza droga zbiegła się z tą prowadzącą przez Val di Funes. Około 24 kilometra podjazdu stromizna zapikowała na moment do 10 %. Po minięciu Halshutte przyszła pora na drugi mini-zjazd. Ten z kolei był kręty i bardzo wąski oraz przedzielony na dwie części za sprawą „hopki” o stromiźnie do 7 %. Na szosie leżało sporo drobnych kamyczków co groziło nam złapaniem gumy.

Spadek terenu skończył się niemal dokładnie 3 kilometry przed finałem. W tym miejscu mieliśmy piękny widok szczyt Sass de Putia (2875 m. n.p.m.), zaś nasza droga złączyła się z biegnącą prosto z północy szosą z Luson. Po przejechaniu kilkuset metrów spotkała nas niemiała niespodzianka czyli zerwany asfalt i konieczność jazdy po szutrze, na szczęście jak się szybko okazało tylko przez około 100 metrów. Do jakości pozostałej części tej drogi nie można było się przyczepić. Wąska alejka niemal do końca podjazdu wiodła przez las tu i ówdzie przecięty rwącym strumieniem czy osuwiskiem skalnym. Jedynie na ostatnich kilkuset metrach wyjeżdżało się na otwarty teren po długiej prostej ku samej przełęczy. Według wskazań mojego licznika podjazd liczył sobie 29,92 kilometra co wobec oficjalnego przewyższenia 1441 metrów dawałoby mu skromne średnie nachylenie na poziomie 4,8 %. Niemniej trzeba mieć na uwadze wynik ten mocno zaniża w sumie aż 5 kilometrów zjazdu pokonywanego na dwie raty. Natomiast wobec konieczności odzyskiwania utraconej w ten sposób wysokości faktycznie do pokonania w pionie mieliśmy aż 1626 metrów. Na przejechanie blisko 30-kilometrowego odcinka takiej trasy potrzebowałem 1h 46 minut i 12 sekund przy przeciętnej 16,903 km/h i VAM 918 m/h.

Na przełęczy oprócz innych kolarzy-amatorów nie brakowało też samochodów osobowych i dostawczych z logami Skody czy Esta-The. Był to widomy znak tego, iż nieopodal zamieszkał peleton 93. Giro d’Italia. Z naszej przełęczy do San Vigilio de Marebbe gdzie nazajutrz „profi” mieli wystartować na trasę górskiej czasówki pod Kronplatz było wszak tylko 25 kilometrów. Osoby z kolumny wyścigu najwyraźniej wykorzystały drugi dzień przerwy w „La Corsa Rosa” na przyjemną górską wycieczkę. Podobnie jak na Gardenie Darek zjawił się po upływie kwadransa – podjazd zajął mu m/w 2h i 1 minutę odliczywszy krótki przystanek na początku dziewiątego kilometra. Na przełęczy mimo sporej wysokości bezwzględnej panowała przyjazna temperatura 21 stopni stąd zabawiliśmy tam dobre 20 minut. Po czym rozpoczęliśmy zjazd powrotny przerywany licznymi przystankami. Dzień był bardzo słoneczny, powietrze bardzo przejrzyste – światło wręcz idealne do robienia foto-pamiątek z naszej wycieczki. Do samochodu wróciliśmy o 15:25, po przejechaniu 60 kilometrów i 1806 metrów łącznego przewyższenia, które siłą rzeczy podkręciliśmy nieco na zjeździe. Z uwagi na dzień przerwy w Giro do bazy nie musieliśmy się śpieszyć. Namówiłem Darka na wjazd do Bolzano czyli stolicy prowincji po drogach, której kręciliśmy się od czterech dni. Liczyłem, iż podczas spaceru po tamtejszej starówce uda mi się skutecznie zapolować na jakieś książki z dziedziny kolarskiej historii czy geografii. Niestety ku memu rozczarowaniu poniedziałek 24 maja okazał się lokalnym świętym i wszystkie sklepy, w tym księgarnie były zamknięte.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Erbe została wyłączona

Gardena

Autor: admin o 23. maja 2010

Jako się rzekło niedzielne przedpołudnie zaczęliśmy od samochodowej przejażdżki bliźniaczo podobnej do tej z dnia poprzedniego. Jednym słowem dojazd bocznymi drogami przez Rovere della Luna do Salurno i dalej spory odcinek po drodze SS-12 ku Valle Isarco. Tym razem dłuższy o blisko 14 kilometrów jako, że na miejsce postojowe najlepiej nadawała się miejscowość Ponte Gardena, położona m/w w połowie drogi między Bolzano a Bressanone (niem. Brixen). Tego dnia chciałem bowiem poznać w pełnym wymiarze słynną Dolinę Gardeny i pokonać od najtrudniejszej strony podjazd pod przełęcz o tej samej nazwie. Prawdę mówiąc wjechałem już na nią wcześniej i to trzykrotnie, lecz nigdy w sposób, który mógłby mnie samego przekonać, że to wzniesienie mogę uważać za zdobyte. Za każdym razem „szturmowałem” Gardenę od tej samej zachodniej strony, lecz nigdy od samego dołu.

Po raz pierwszy wdrapałem się na nią 18 lipca 2003 roku wraz z Krzyśkiem Żmijewskim, po wcześniejszym pokonaniu passo Pordoi (od strony Canazei) i górnej części podjazdu pod passo Sella. Było to podczas trzeciego dnia mojej pierwszej wyprawy w Alpy. Rok później czyli 27 lipca 2004 roku znów tam wjechałem podczas pierwszego etapu drugiej wyprawy. Tym razem w przejażdżce wokół Masywu Sella towarzyszył mi inny Gdynianin (acz dziś mieszkaniec szwedzkiego Malmo) Jarek Chojnacki. Znów jednak moja droga ku Gardenie wiodła przez Sellę. Nie inaczej za trzecim razem gdy porankiem 1 lipca 2007 roku stanąłem wraz z Piotrkiem Mrówczyńskim na starcie najbardziej prestiżowego z włoskich Gran Fondo czyli Maratona dles Dolomites. Program tych zawodów w swej początkowej fazie przewidywał przejazd przez przełęcze: Campolongo (od Corvary), Pordoi (od Arabby), górną część podjazdu pod Sellę i Gardenę – w znanej mi już wersji od rozdroża zwanego Plan di Gralba. Jednym słowem za każdy razem moja potyczka z Gardeną ograniczała się do pokonania ledwie 250 metrów przewyższenia na dystansie 5,9 kilometra przy skromnym nachyleniu 4,2 %. W końcu nadarzyła się okazja na to by przejechać ten podjazd w całości i poznać odcinek drogi znany mi dotąd jedynie zza szyb samochodu.

Gdy po zjeździe z „krajówki” nr 12 przejechaliśmy most nad rzeką Isarco znaleźliśmy się na rondzie, za którym jadąc na wprost po SS-242 niemal od razu wjeżdżało się w tunel ku Val Gardena.  Podjazd pod passo Gardena po raz pierwszy pojawił się na trasie Giro już w 1949 roku, acz w swej krótszej wschodniej wersji.  Jako pierwszy na przełęcz wdrapał się wtedy Fausto Coppi podczas solowego rajdu na 220-kilometrowym etapie z Bassano do Bolzano.  My tymczasem wjechawszy do wspomnianego tunelu nie mieliśmy gdzie stanąć, więc zdecydowaliśmy się zatrzymać nieco wyżej na pierwszym dostępnym poboczu. Znaleźliśmy je po około pięciuset metrach. Dlatego gdy około 11:20 byliśmy już gotowi do zasadniczej części naszej niedzielnej wycieczki rozpoczęliśmy ją od krótkiego zjazdu ku wspomnianemu rondu. Jak coś robić to dobrze, w tym przypadku od początku do końca czyli od poziomu 467 do 2121 metrów n.p.m. Teoretycznie moglibyśmy ów podjazd zacząć też nieco dalej północ w miasteczku Chiusa (niem. Klausen) czyli z pułapu 516 metrów n.p.m., lecz ten dłuższy i mniej stromy wariant trasy uznał za niedostatecznie atrakcyjny. Poza tym to w Ponte Gardena zaczynał się finałowy podjazd do Ortisei (niem. Sankt-Ulrich) podczas trzynastego etapu Giro d’Italia 2005, kiedy to peleton „różowego wyścigu” po raz ostatni przemierzał te tereny. Podsumowując walory techniczne jak i historyczne południowo-zachodniego wariantu przemawiały za rondem w Ponte Gardena jako początkiem naszej kolejnej wspinaczki.

Oznaczało to jednak, iż będziemy musieli się zmierzyć z nadspodziewanie trudnym odcinkiem w pierwszej fazie tego niewątpliwie długiego, lecz stosunkowo łagodnego podjazdu. Sam początek wiodący to po jednej do drugiej stronie rzeczki otoczonej gęstym liściastym lasem wręcz zachęcał do szybkiej jazdy. Niemniej już krótka ścianka o nachyleniu 13 % po przebyciu 2,5 kilometra mogła ostudzić takie zapędy. Wkrótce droga wyszła z lasu na łąką i niemal do końca szóstego kilometra pięła się przyjemnie na poziomie nie większym niż 8 %. Najgorsze przyszło między szóstym a dziewiątym kilometrem tzn. bezpośrednio przed osadą Pontives. Spociłem się nie na żarty i to bynajmniej nie z uwagi na fakt, iż w otwartym ternie temperatura skoczyła właśnie do 30 stopni. Nogi zapiekły, w płucach zakuło i nic dziwnego – zbyt szybko wystartowałem, a tu tymczasem przyszło mi się użerać z 3-kilometrowym fragmentem podjazdu o średnim nachyleniu 9,3 % oraz maximum aż 14 %! Męki skończyły się w miejsce gdzie droga z Ponte Gardena schodziła się z tą z Chiusy. Przeskok ze stromizny w łatwiznę był dość radykalny. Podczas gdy jeszcze przed chwilą mozolnie się wspinałem ze średnią prędkością 13,5 km/h teraz przez kolejne 5200 metrów mogłem gnać ze przeciętną 22,3 km/h, albowiem teren ani na moment nie wznosił się ponad 5 %. Z szybszej jazdy na twardszym przełożeniu wytrącił mnie nie tylko niespełna minutowy postój z uwagi na czerwone światło i wahadłową organizację ruchu.

Po drodze minąłem wspomniane Ortisei gdzie przed pięciu laty najpiękniejszy weekend w swej sportowej karierze zaczął Kolumbijczyk Ivan Parra – młodszy brat słynnego Fabio. Miałem wówczas okazję komentować ten etap dla widzów Europortu (u boku Tomka Jarońskiego) i pamiętam, że właśnie tego dnia na stromej końcówce podjazdu do Pontives zaczęły się kłopoty lidera Ivana Basso. Kolarz CSC na mecie w Ortisei oddał prowadzenie w wyścigu Paolo Savoldelliemu, zaś dzień później w drodze ku Livigno ostatecznie pogrążył się na niebotycznej przełęczy Stelvio. Załączony do niniejszej opowieści profil podjazdu jest pewnym uproszczeniem, acz generalnie wiernie dokumentuje fakt, iż po przejechaniu Pontives kolarz-amator nie ma szczególnych zmartwień aż do dwudziestego trzeciego kilometra. Fragment z Ortisei do San Cristina jest niewiele trudniejszy od tego z Pontives do Ortisei, a to głównie za sprawą kilometrowego odcinka o nachyleniu 7-8 %, który znajduje się na przełomie piętnastego i szesnastego kilometra podjazdu. Na wysokości San Cristiny trzeba było przejechać dwa kilkusetmetrowe tunele. Pierwszy płaski o długości 425 metrów, zaś drugi krótszy bo 375-metrowy, lecz zajmujący więcej czasu ponieważ szosa wiedzie w nim pod górę.

Po przejechaniu ponad dwudziestu kilometrów dojechałem do słynnej miejscowości Selva di Valgardena. W najnowszej historii kolarstwa znanej przede wszystkim z siedemnastego etapu Giro d’Italia 1998 jako miejsce, w którym po raz pierwszy w swej karierze różową koszulkę założył legendarny Marco Pantani. Etap ten za przyzwoleniem Pirata wygrał wówczas Giuseppe Guerini, zaś dwaj włoscy górale popisali się wtedy piękną akcją od passo Fedaia przez passo Sella aż po metę w Selvie. Niemniej kurort ten kolarzy gości jedynie od święta, lecz żyje tak naprawdę z narciarzy i co roku podejmuje u siebie również tych najszybszych. Chociaż przemykałem przez ulicę Selvy ledwie pod koniec maja to ośrodek ten reklamował kolejne zawody Pucharu Świata na swych stokach! Po powrocie do kraju sprawdziłem, w dniach 17 i 18 grudnia odbędą tu się pucharowe przejazdy supergiganta i zjazdu, poprzedzone oczywiście dwoma treningami w tej ostatniej specjalności. Inną sprawą, która rzuciła mi się w oczy w środkowej części doliny Gardena, lecz na ulicach Selvy w sposób najbardziej dobitny były niesamowita ilość rzeźb i innych wyrobów z drewna, którymi szczycą się rzemieślnicy z tych stron.

Po wyjechaniu z Selvy rozpoczęły się dość gęste serpentyny, lecz jednocześnie znacznie pogorszyła się jakość drogi. Był to widomy znak tego, iż jestem już dość wysoko na poziomie m/w 1600 metrów n.p.m. i zima ostrzej obchodzi się tu ze śladami ludzkiej cywilizacji. Śladów zimy jeszcze niebyło, ale temperatura zdążyła już spaść do 16 stopni. Nierówna, a miejscami dziurawa droga nie ułatwiała dalszej wspinaczki. Stromizn o nachyleniu powyżej 10 % na szczęście tu nie było, lecz odcinek 5600 metrów o średniej 7,3 % zmuszał do należytego wysiłku. Po około czterech kilometrach jazdy w takim terenie minąłem Plan di Gralba i skręciwszy w lewo dopiero wróciłem na „stare śmieci” czyli dobrze mi już znane finałowe sześć kilometrów. Gdy na poziomie blisko 2000 metrów n.p.m. skończył się ostatni stromy fragment podjazdu było już tylko 12 stopni i na poboczu pojawiły się pierwsze ślady po minionej zimie. Teraz przyszła pora na liczący sobie około dwa kilometry płaski odcinek „quasi-piano” pośród strzelistych skał masywu Sella. Rozpędzić się do ponad 30 km/h to nie był problem. Gorzej, że rozgrzanym i spoconym będąc można było się odrobinę wychłodzić – szczególnie przejeżdżając obok wysokich na dwa metry więcej łach zmrożonego śniegu. Dlatego też bez żalu pożegnałem ten z pozoru odpoczynkowy odcinek wjeżdżając na finałowe 1600 metrów, które prowadzącą klasycznymi serpentynami o niezbyt stromym nachyleniu 6,2 %. W samej końcówce przyśpieszyłem do 19 km/h i ukończyłem całą 31,5-kilometrową wspinaczkę w czasie 1h 46 minut i 4 sekundy – jeśli odliczyć ową minutkę straconą na przymusowym postoju. Średnia prędkość czyli 17,841 km/h wygląda dość okazale, z kolei wskaźnik VAM tzn. 935 m/h nader skromnie. Wszystko to jest jednak równocześnie zasługą jak i winą specyfiki owego podjazdu. Bezsprzecznie potężnego bo z przewyższeniem 1654 metrów, lecz długimi okresami mocno spłaszczonego, szczególnie w środkowej fazie od Pontives po Selva di Valgardena.

W ten oto sposób po raz pierwszy poznałem Gardenę w całej okazałości i zarazem w wiosenno-zimowej szacie. Pomimo rześkich 13 stopni na przełęczy i tym razem nie zabrakło większej liczby motocyklistów. Po upływie 21 minut doszlusował do mnie Darek, który po drodze zrobił sobie cztery przystanki kosztujące go w sumie jakieś 6 minut. Realnie kwadrans różnicy, co przy ponad 30-kilometrowym wzniesieniu był widomym znakiem tego, iż forma Darka pomimo zdawkowych wiosennych treningów i zatrucia pokarmowego tuż przed samym wyjazdem spokojnie rośnie. Około 13:30 zrobiliśmy sobie sesję fotograficzną na przełęczy, w tym przy znaku drogowym z nazwą przełęczy w językach: niemieckim, włoskim i przede wszystkim ladino czyli lokalnym dialektem reto-romańskim. Na zjeździe z racji piękna dziwów natury, rzemiosła i architektury zatrzymałem się bez mała kilkanaście razy. Mimo tego była miałem też okazję oswoić się z nieco większą niż dotąd prędkością – max. 64,8 km/h. Tymczasem Darek w samej końcówce zjazdu „rozbujał się” 72 km/h. Według danych z mego licznika tego dnia przejechaliśmy 63,4 kilometra z łącznym przewyższeniem 1616 metrów. Niemniej znając oficjalną amplitudę samego wzniesienia śmiało można dodać do tego ostatniego wyniku jakieś 3% wartości. Do samochodu zjechaliśmy około 14:50. Dlatego wróciwszy do domu Carla zdążyliśmy jeszcze wyskoczyć do Centro Polivalente Sottodossi. Tam w grupie miejscowych fanów kolarstwa obejrzałem końcówkę 15 etapu Giro tzn. przygrywkę na podjazdach pod passo Duron i Sella Valcalda oraz wielki finał na Monte Zoncolan, gdzie Ivan Basso zmorzył mistrza świata Cadela Evansa.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Gardena została wyłączona

Alpe di Siusi

Autor: admin o 22. maja 2010

Trzy kolejne dni naszej trydenckiej ekspedycji miały wyglądać bardzo podobnie. To znaczy po wyruszeniu z Mezzocorony jedziemy samochodem w ponad godzinną przejażdżkę na północ zapuszczając się głęboko w strefę języka niemieckiego. Niemniej tym razem lokalnymi drogami poruszamy się tylko do miejscowości Salorno (niem. Salurn) gdzie wskakujemy na krajówkę SS-12, którą to szosą poprzez Orę (Auer) docieramy do czyli Bolzano (Bozen). Po przejechaniu stolicy północnej prowincji kontynuujemy swą jazdę po „12-stce” czyli w górę Valle Isarco. Każdego dnia wybieramy na miejsce postoju inną miejscowość w owej dolinie by już na rowerach odbić w górę ku wschodowi. Głównymi celami etapów nr 3-4-5 naszego górskiego Giro d’Italia były bowiem trzy pojedyncze, acz potężne podjazdy, z których każdy liczył sobie po 25-30 km długości i co najmniej 1500 metrów przewyższenia. W sobotnie przedpołudnie musieliśmy zatrzymać się w Prato all’Isarco, albowiem w naszym programie na ten dzień znalazł się podjazd do górskiej stacji Alpe di Siusi (1844 m. n.p.m.).

Przyznam się, że o wzniesieniu tym usłyszałem po raz pierwszy dopiero przy okazji prezentacji trasy Giro d’Italia 2009. Stało się tak gdyż dopiero w ubiegłym roku ten niebanalny podjazd zadebiutował na trasie największego z włoskich wyścigów. Posłużył on wówczas za metę piątego, 125-kilometrowego etapu, ze startem w San Martino di Castrozza. Odcinek ten wygrał późniejszy zwycięzca całego Giro czyli Rosjanin Denis Mienszow, który na kresce o dwie sekundy wyprzedził Włocha Danilo Di Lukę oraz o pięć ówczesnego lidera wyścigu Szweda Thomasa Lovkvista. Z mojego punktu widzenia poznanie i pokonanie tego wzniesienia miało dodatkową wartość z uwagi na wyczyn jaki tego dnia dokonał mój bliski sąsiad i dobry kolega Sylwek Szmyd. „Sylwas” pociągnął topniejącą czołówkę przez dobre cztery kilometry w takim tempie, iż jeden po drugim strzelali tracąc od blisko trzech do ponad pięciu minut zawodnicy tej klasy co Damiano Cunego, Lance Armstrong, Michele Scarponi czy Stefano Garzelli.

Po przybyciu do Prato all’Isarco wyładowaliśmy się przed jakimś małym zakładem pracy po prawej stronie drogi, na wysokości wjazdu do tunelu, w którym de facto zaczynał się nasz podjazd. W teorii blisko 25-kilometrowa wspinaczka pod Alpe di Siusi ma aż 1519 metrów przewyższenia co jednak przy tym dystansie daje niezbyt imponujące średnie nachylenie 6,1 %. W praktyce jednak podjazd ten składa się z trzech wyraźnych odcinków tzn. dwóch wymagających i jednego znacznie od nich łatwiejszego. Pierwsza tercja to 7,5 kilometra o średnim nachyleniu 7,1 % (max. 15 % po przejechaniu 6,2 km) od Prato all’Isarco do Fie allo Sciliar (Vols am Schlern). Przez długi czas po lewej ręce mamy ładny widok na dolinę i wijącą się w niej Autostradę Brennero czyli A-22. Z kolei po prawej stronie najpierw las, potem łąki, zaś po drodze mija się też małe rondo, na którym można odbić w prawo ku przełęczom Nigra i Costalunga. Przy wjeździe do Fie allo Sciliar podróżnych witali czterej rycerze z blachy reklamujący zapewne jakiś miejscowy festyn. Odcinek ten pokonałem w 29:11 przy średniej prędkości 15,501 km/h.

Po wyjeździe z tej uroczej miejscowości, w której aż 95 % mieszkańców uznaje niemiecki za swój język ojczysty przyszedł czas na szybką drugą tercję podjazdu aż po miejscowość Siusi (Seis). Kolejne 6,6 kilometra ma średnie nachylenie zaledwie 2,0 % stąd jazda na twardszym obrocie, nawet z użyciem dużej tarczy dla średnio wytrenowanego amatora nie powinna stanowić problemu. Moja średnia prędkość na tym odcinku „falsopiano” wyniosła 24,6 km/h. Przedwcześnie go zresztą skończyłem, albowiem zobaczywszy znaki drogowe na Alpe di Siusi skręciłem w prawo, zamiast jak powinien w lewo gdzie prowadziła droga do miasteczka Siusi. Na skutek owego błędu w nawigacji po niespełna 400 metrach podjazdu znalazłem się na parkingu przez dolną stacją kolejki linowej do Alpe di Siusi. Trzeba więc było obrócić się na pięcie i zawrócić ku właściwej drodze. Wskutek tej pomyłki straciłem ponad trzy minuty czasu i nadrobiłem 780 metrów dystansu. Gdy wróciłem na właściwy szlak miałem jeszcze tylko 700 metrów luźnego terenu, zanim tuż po przejechaniu przez uliczki Siusi zaczęła się trzecia tercja tego podjazdu o długości 10,1 kilometra o średnim nachyleniu 8 %.

Po kilkuset metrach należało skręcić w prawo z drogi, która gdybyśmy pojechali prosto zawiodła by nas do miejscowości Castelrotto (Kastelruth) i dalej przez passo Pinei, nawet ku dolinie Gardena przewidzianej dopiero na niedzielę. Pierwsze dwa kilometry po zakręcie wiodły jeszcze wśród alpejskich łąk. Następnie po minięciu ronda wjechałem w las gdzie przez kolejne 2,5 kilometra średnie nachylenie wynosiło aż 9 %, przy maximum 13 %. To w tym miejscu zaczął swą czarną robotę Gatto Silvestro. Na ostatnich kilometrach podjazdu kilkakrotnie niezbyt wysoko nad moją głową przejechały wszerz drogi błękitne wagoniki wspomnianej kolejki linowej. Niespełna 3 kilometry przed szczytem niemiłe zdarzenie jedyne w swoim rodzaju podczas tej wyprawy. Dogonił mnie włoski kolarz-amator, którego minąłem wcześniej gdy jechał spokojnie w towarzystwie swej partnerki na płaskim odcinku przed Siusi. Pomimo, że podjazd dobrze wytrzymałem i dla przykładu końcowe 9,5 kilometra o stromiźnie ponad 8 % przejechałem ze średnią 14 km/h nie byłem w stanie utrzymać mu koła. Po dwustu-trzystu metrach próby musiałem odpuścić i dokończyć wspinaczkę własnym tempem. Do osady Compaccio (Compatsch) dojechałem po upływie ponad półtorej godziny od opuszczenia Prato all’Isarco. Odliczywszy zbędne metry oraz stracone minuty i sekundy przy stacji kolei linowej podjazd miał 25,06 kilometra, na pokonanie których potrzebowałem 1h 30 minut i 26 sekund co dało mi przeciętną 16,626 km/h oraz VAM 1007 m/h – z pozoru skromny, lecz siłą rzeczy wydatnie zaniżony ze względu niemal płaski środek wzniesienia.

Na górze było dość ciepło jak na tą wysokość czyli 17 stopni. Pojechałem jeszcze do końca asfaltowej drogi na płaskowyżu po czym zrobiłem kilka zdjęć, zjadłem małą porcję frytek i spocząłem na ławie w oczekiwaniu na Darka. Zajęło mi to znacznie dłużej niż się spodziewałem, gdyż Dario zjawił się w Compaccio dopiero po 50 minutach. Podobnie jak ja stracił kilka minut na dojeździe do stacji kolejki, lecz przede wszystkim musiał wielokrotnie przystawać i dokręcać zbyt luźno ustawione korby. Przed naszym wyjazdem wprowadził sporo nowinek sprzętowych w swym rowerze m.in. sprawił sobie tytanowy suport i karbonowe korby, których jednak z przesadnej ostrożności nie dokręcił dostatecznie mocno. Mój kolega chcąc poniekąd nadrobić nieuniknione w swym przypadku zaległości treningowe postawił na eksperymenty sprzętowe, niekiedy bardzo oryginalne, które konserwatywnym ekspertom z tej branży wydałyby się dość wątpliwe. Tymczasem w piątek problem z piastą, w sobotę kłopot sprawiły mu korby czyli na starcie naszej podróży innowacje te nie zapowiadały niczego dobrego. Niemniej później wszystko zagrało już jak trzeba i Darek z dnia na dzień miał więcej przyjemności ze swej jazdy.

W Compaccio spędziliśmy razem jeszcze 25 minut i po wspólnych zdjęciach oraz wysłaniu przez Darka okolicznościowej widokówki do rodziców rozpoczęliśmy długi zjazd ku Prato all’Isarco. Na zjeździe oczywiście wielokrotnie się zatrzymywałem m.in. w Siusi gdzie moją uwagę przykuł oryginalnych kształtów konar drzewa przerobiony na drewnianego pterodaktyla. Darek pognał przodem, rozpędzając się do 65 km/h i niemal bez przystanków zanim w okolicy wspomnianej miejscowości nie spowolnił go kolejny defekt – tym razem pęknięta szprycha, która zakłóciła pomiary jego licznika do tego stopnia, że naliczanie dystansu ustało po niespełna 36 kilometrach, lecz chwilę wcześniej pokazawszy maksymalną prędkość rzędu 334 km/h! W rzeczywistości tego dnia przejechaliśmy 53,15 km z łącznym przewyższeniem 1527 metrów – czyli o 202 metry więcej niż w piątek zgodnie z planem stopniowego podwyższania sobie poprzeczki. Około 15:20 byliśmy już przy samochodzie, zaś niedługo po szesnastej dojechaliśmy do Mezzocorony.

Dzięki temu po wyjściu na spacer około 16:45 natknęliśmy się jeszcze na sporą grupę dzieci w profesjonalnie wyglądających strojach i na mini-rowerkach. Okazało się, że lokalny klub US Velo Sport Mezzocorona zorganizował zawody kolarskie dla dzieci w wieku od 7 do 12 lat. Młodzi adepci kolarstwa podzieleni rocznikami na sześć kategorii musieli pokonać różną ilość nieco ponad kilometrowych rund z metą na Via Romana. Niestety same zawody zakończyły się tuż przed naszym wyjściem na miasto. Po powrocie do bazy Darek podłubał nieco przy swym rowerze i około 19-tej pojechał na kontrolną przejażdżkę po ulicach Mezzocorony. Chcąc zaś sprawdzić świeżo dokręcone korby udał się na sztywny podjazd w kierunku Groty z Madonną. Test wypadł pomyślnie, a przy okazji dowiedzieliśmy się, iż miejscowa „ściana płaczu” ma 69 metrów przewyższenia co przy ledwie 470 metrach dystansu  oznacza, iż droga pnie się do góry ze średnim nachyleniem aż 15,5 %!

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Alpe di Siusi została wyłączona