banner daniela marszałka

Archiwum dla lipiec, 2012

GF Leggendaria – Charly Gaul

Autor: admin o 22. lipca 2012

W sobotę mieliśmy zaplanowany poranny odpoczynek, rowerową przejażdżkę w godzinach południowych oraz wycieczkę do Trydentu i załatwienie w tym mieście formalności rejestracyjnych przed niedzielnym startem w GF Charly Gaul. W przededniu trudnego górskiego wyścigu rozsądnym rozwiązaniem byłby całodzienny relaks. Tym bardziej, że w nogach mieliśmy już ni mniej ni więcej trzynaście górskich etapów od Słowenii, przez Friuli po rejon Veneto. Jednym słowem potężną dawkę wspinaczek, szczególnie jak na możliwości kolarskich amatorów. Tym niemniej nie zwykłem marnować żadnego dnia w górach, więc i tym razem chciałem namówić kolegów na jakiś rowerowy rekonesans. Opcji było kilka. Najłatwiejsza zakładała zjazd z Vigolo Vattaro do Trento, po czym nawrót i niezbyt trudny podjazd z powrotem do naszej bazy. W sumie około 25 kilometrów dystansu, w tym podjazd drugiej kategorii o wymiarach 11 km przy średnim nachyleniu 4,7 %. Dodam, że przetestowany w sezonie na trasie drugiego etapu Giro del Trentino. Warto wspomnieć, że wzniesienie to zostało również sprawdzone na jedenastym etapie Giro d’Italia z roku 1990. Premię górską w Vigolo Vattaro wygrał wówczas Francuz Gerard Rue, zaś na mecie etapu w Baselga di Pine trzeci finiszował nasz nieodżałowany mistrz świata z Chambery Joachim Halupczok.

Bardziej ambitne plany na aktywne spędzenie trydenckiej soboty wiązały się z wypadem na północny-wschód do Valsugana. Z doliny tej bierze swój początek szereg trudnych podjazdów, w tym nie jeden znany organizatorom wielkiego Giro. W zasięgu niedługiej rowerowej wycieczki mieliśmy przełęcze Vezzena i Redebus oraz podjazdy do Vetriolo Terme i Rifugio Panarotta. Nieco dalej na wschód czyli z krótkim dojazdem samochodem przełęcze Brocon i Manghen oraz podjazd do Rifugio Carlettini w dolinie Campelle. Uznałem, iż w obliczu niedzielnego wyzwania rozsądnym rozwiązaniem będzie trasa nie dłuższa niż 60 kilometrów i tylko jeden, nieszczególnie trudny podjazd. Do tej wizji najlepiej pasowała mi wspinaczka z Pergine Valsugana na Passo del Redebus (1453 m. n.p.m.) czyli 16,1 km przy średniej 6 %. Tym sposobem moglibyśmy poznać podjazd, który trzy miesiące wcześniej dwukrotnie przejechali „profi” na etapie Giro del Trentino do Sant’Osola Terme. Niestety tego rodzaju plany pokrzyżowała nam pogoda. Nie było z nią jakiejś wielkiej tragedii, ale po słonecznym poranku przez kolejne aura zmieniała się jak w kalejdoskopie. Raz słońce, raz deszcz z mocniejszym akcentem na to drugie zjawisko. W dodatku momentami lało całkiem zdrowo fajerwerkami w postaci piorunów. Przy tak niepewnej atmosferze nikt z nas nie miał specjalnej ochoty męczyć się i moknąc na kilkanaście godzin przed najtrudniejszym dniem tej podróży.

Aby nie kwitnąć zbyt długo w czterech ścianach naszego hotelu uznaliśmy, iż jak tylko się przejaśni pojedziemy do Trento pozwiedzać miasto. Ja chciałem przede wszystkim odwiedzić poznane w maju 2010 roku księgarnie. Dla Adama i Piotra była to bardziej wycieczka turystyczna. Tylko Darek, który dwa lata wcześniej zwiedzał już ze mną stolicę Trydentu wolał pozostać w łóżku i zbierać siły na niedzielę. Postanowił nam towarzyszyć dopiero podczas drugiego „służbowego” wyjazdu do Trento zaplanowanego na godziny wieczorne. Dlatego też za pierwszym razem ruszyliśmy do miasta w składzie trzyosobowym. Zwiedzaliśmy miasto wczesnym popołudniem czyli w porze sjesty. Wypad na ksiązki udał się jedynie połowicznie. Niewiele było nowości o kolarskiej tematyce. Tym niemniej udało mi się kupić włoską wersję ksiązki Daniela Friebe: „Mountain High – Europe’s 50 Greatest Cycle Climbs” oraz kilka „przewodników” z serii wydawniczej „Passi e Valli in Bicicletta”. Około piętnastej wróciliśmy do Casa Vigolana. W hotelowej ofercie telewizyjnej mieliśmy Eurosport, więc mogliśmy obejrzeć „live” jak Bradley Wiggins miażdży swych rywali na kolejnej czasówce i tym samym na mecie w Chartres może się już cieszyć ze zwycięstwa w 99. Tour de France. W końcu około osiemnastej, tym razem oczywiście w komplecie, raz jeszcze zjechaliśmy do Trento. Najpierw udaliśmy się do biura wyścigu potwierdzić swój udział w GF Leggendaria i odebrać swe numery startowe, chipy oraz paczki zawierające m.in. okolicznościowe koszulki z krótkimi rękawkami. Potem ruszyliśmy na poszukiwanie obiadokolacji godnej naszych wygłodniałych żołądków. W trakcie poszukiwań nasze drogi się rozeszły i ostatecznie nasyciliśmy się w dwóch różnych miejscach. „Starszyzna” wyprawy zjadła pizzę w lokalu „3 Pontoni”.

Nazajutrz czekała nas oczywiście wczesna pobudka. Tym niemniej i tak mogliśmy mówić o względnym szczęściu, bowiem start GF Leggendaria zaplanowano dopiero na godzinę 8:00, a nie godzinę czy półtorej wcześniej jak zdarzyło mi się doświadczyć przy paru podobnych okazjach. Po zjechaniu do Trento zaparkowaliśmy nasze auta w centrum miasta, skromne dwie-trzy minuty spokojnej jazdy od Piazza Duomo gdzie wyznaczono start tej imprezy. Siódma edycja tego wyścigu znalazła się w wymyślonym przez włodarzy z Aigle cyklu UCI World Cycling Tour czyli swego rodzaju Pucharu Świata dla mastersów. Szczerze mówiąc twór to dość sztuczny jak na możliwości kolarzy amatorów, których raczej nie stać na podróże po całym świecie. Dobór imprez do tego kalendarza również jest dość przypadkowy. W samych Włoszech możnaby znaleźć kilka wyścigów bardziej prestiżowych i trudniejszych niż to skądinąd zacne Gran Fondo poświęcone pamięci Charly Gaul’a. Dziwić może nieco czemu patronem włoskiego wyścigu jest kolarz z Luksemburga skoro Trentino może się pochwalić własnymi tytanami szos by wspomnieć tylko Francesco Mosera i Gilberto Simoniego. Zagadka wyjaśnia się po bliższym zapoznaniu się ze szlakiem tego wyścigu oraz historią kolarstwa szosowego. Trasa przebiega w przeważającej mierze po zboczach masywu Monte Bondone, zaś ta nazwa kojarzy się przede wszystkim z nazwiskiem człowieka, którego nazywano niegdyś „Aniołem Gór”. Stało się tak za sprawą jego wyczynu z 8 czerwca 1956 roku.

Gaul zdaniem swych rywali nadużywający amfetaminy był kolarzem tyleż genialnym co nieobliczalnym. Podczas Wielkich Tourów miewał słabsze dni i zaskakujące kryzysy szczególnie przy upalnej pogodzie. Po czym potrafił zmiażdżyć rywali wielokilometrową ucieczką, najlepiej przeprowadzoną w zimnych i deszczowych warunkach atmosferycznych. Dwukrotnie wygrał Giro d’Italia (w latach 1956 i 1959) oraz raz Tour de France (1958) za każdym razem przechylając na swą korzyść szalę generalnego zwycięstwa solowym rajdem na miarę Fausto Coppiego. Pierwszy tego rodzaju popis dał na dwudziestym etapie Giro 1956 gdy na 242-kilometrowym etapie z Merano przez przełęcze Costalunga, Rolle i Brocon dotarł do mety ponad Trento z przewagą odpowiednio 7:44 i 12:15 (!) nad kolejnymi zawodnikami czyli Alessandro Fantinim i Fiorenzo Magnim. Ze względu na fatalną aurę czyli marznący deszcz i padający śnieg organizatorzy przenieśli metę do Vanaze czyli na wysokość około 1300 metrów n.p.m. Mimo tego na trasie wycofała się przeszło połowa peletonu, a dokładnie 46 z 89 zawodników m.in. dotychczasowy lider Pasquale Fornara. W późniejszych latach obywało się już bez takich dramatów. Monte Bondone wróciło na trasę wielkiego Giro w roku 1968 gdy pierwszy na premii górskiej był Hiszpan Julio Jimenez. W sumie podczas wyścigu Dookoła Włoch wzniesienie to wykorzystano aż dwanaście razy. Najczęściej jeżdżone było od strony północnej, a ściślej północno-wschodniej ze startem wspinaczki w Trento. Wyjątkiem był rok 1975, gdy górę zaatakowano od strony zachodniej. Pierwszym dwukrotnym zdobywcą tego wzniesienia był w latach 1972 i 1978 Wladimiro Panizza. Czternaście lat później w jego ślady poszedł Giorgio Furlan, gdy wygrał etap z dwoma podjazdami na Monte Bondone, najpierw od strony północno-wschodniej i następnie północno-zachodniej. Ostatnim zwycięzcą na tej górze był zaś Ivan Basso, który w 2006 roku o blisko półtorej minuty wyprzedził Simoniego.

0722_GF Charly Gaul_altimetria Na dzień 22 lipca 2012 roku organizatorzy przygotowali dla ponad tysiąca amatorów kolarstwa aż trzy trasy. Najkrótsza o długości 53 kilometrów i łącznym przewyższeniu 2060 metrów kończyć się miała klasycznym podjazdem z Trento do Vason. Niewiele dłuższe Medio Fondo liczyć miało 69 kilometrów o sumie amplitud „tylko” 2003 metry z identycznym początkiem, lecz finałem od strony południowej czyli podjazdem z Aldeno na Viote i następnie dojazdem do Vason już po płaskowyżu. Znacznie trudniejszym wyzwaniem miało być nasze Gran Fondo. Dystans 138 kilometrów, z pewnością nie maratoński, lecz zbliżony do bywałych na Maratona Dolomites, GF Dolomiti Stars czy Marcialonga Cycling. Większe wrażenie mogło robić anonsowane łączne przewyższenie tzn. 4014 metrów. Na tą liczbę składały się przede wszystkim dwie zasadnicze wspinaczki czyli Monte Bondone w wersjach południowej i północno-zachodniej oraz dwie-trzy mniejsze górki, w tym „na rozgrzewkę” podjazd do Palu’ di Giovo, rodzinnej miejscowości familii Moserów oraz Gibo Simoniego. Wszyscy czterej wystartowaliśmy na tej samej, najdłuższej trasie, choć z uwagi na różnice w metrykach podpadaliśmy pod różne kategorie wiekowe. Dario kwalifikował się do oddziału Masters-4, ja do Master-2, Adam do Master-1, zaś Piotrek jako jedyny w naszym gronie „młodzieżowiec” do Elite Sport. Ja wraz z młodszymi kolegami po dotarciu na główny plac trydenckiej starówki zająłem miejsce w środku wielkiego peletonu. Darek w swoim stylu przybył na miejsce w ostatniej chwili i zawadiacko rzucił wyzwanie organizatorom. Ustawił się w pierwszym rzędzie pośród faworytów wyścigu i innych VIP-ów chcąc obejrzeć początek wyścig z nowej dla siebie perspektywy. Pierwsze cztery kilometry wyścigu prowadziły ulicami Trento z paroma zakrętami i częściowo po bruku. Dlatego dbając o bezpieczeństwo uczestników zawodów organizatorzy przewidzieli jazdę przy prędkości ograniczonej do 40 km/h czyli bez wyprzedzania samochodów dyrektorskich.

Start ostry wyznaczono po przejechaniu 3,6 kilometra tzn. na wyjeździe z miasta w okolicy Gardolo. Przez następne kilka kilometrów jechaliśmy prosto na północ do miejscowości Lavis. Na tym szybkim i łatwym odcinku drogi aby nie tracić pozycji trzeba było utrzymywać prędkość w okolicy 45-50 km/h. Starałem się przynajmniej przesunąć do przodu, a przynajmniej nie stracić z pola widzenia Piotra i Adama. Darek, który wystartował ramię w ramię z najszybszymi chartami chciał na wysokiej pozycji dotrzeć do podnóża pierwszego podjazdu. Następnie stopniowo spłynąć, lecz na tyle powoli by na dłuższy odcinek w dolinie pokonać w środkowej części stawki. Jak samokrytycznie przyznał realia szybko zweryfikowały te plany. Jego sąsiedzi byli zawodnikami z zupełnie innej ligi, a on sam niewiele w tym roku trenujący nie był im w stanie nawet przytrzymać koła na płaskim terenie. Na wysokości Lavis (225 m. n.p.m.) zjechaliśmy z drogi krajowej SS12  by pokonać pierwsze tego dnia wzniesienie czyli podjazd do Palu’ di Giovo (582 m. n.p.m.). Była to szybka, lecz nieregularna wspinaczka o długości 8,3 km przy średniej 4,3 % i max. 16 %. Jako, że od startu minęło ledwie kilkanaście kilometrów grupa nie była jeszcze rozciągnięta. Tym samym na drodze było zbyt ciasno na to by można było je pokonać sobie właściwym i możliwie równym tempem. Na nerwowym zjeździe w tłoku starałem się stracić możliwie jak najmniej by wrócić do Lavis w jakiejś grupce. Udało mi się to nie najgorzej i czekający mnie teraz ponad 20-kilometrowy odcinek w dolinie Adygi rozpocząłem w towarzystwie kilku osób. Na długiej prostej z powrotem na południe grupki zaczęły się powolutku łączyć. Na szczęście znalazł się wśród nas mocarz z dużym motorem co wydatnie ułatwiło nam dojechanie do bezpośrednio poprzedzających nas konkurentów.

Wkrótce ponownie znaleźliśmy się w Trento rozpoczynając kilkukilometrowy odcinek trasy wzdłuż lewego (wschodniego) brzegu rzeki. Na 34 kilometrze wjechawszy na most San Lorenzo przeskoczyliśmy na drugą stronę Adygi. Tym samym znaleźliśmy się na drodze SP90 w cieniu masywu Monte Bondone. Moja grupa powiększona już chyba do rozmiarów 30-osobowego peletoniku gnała dalej na południe. Minęliśmy Romagnano aby po 45 kilometrach dotrzeć do Aldeno gdzie zacząć się miał bodaj najtrudniejszy podjazd tego wyścigu. Szybko okazało się podczas teoretycznej części przygotowań do wyścigu ściągnąłem sobie z „archivio salite” niewłaściwy profil południowego wariantu tego wzniesienia. Spodziewałem się więc podjazdu o stosunkowo umiarkowanym nachyleniu na pierwszych 5 kilometrów i bardzo ciężkiej przeprawy na 3 kilometrach za wioską Garniga Vecchia. Tymczasem okazało się, że prawdziwy podjazd do Viote (1563 m. n.p.m., 20,3 km przy średniej 6,7 % i max. 12,6 %) najtrudniejszy jest na samym początku. Pierwsze 2900 metrów do tunelu przed wioska Covelo ma średnio aż 10,3 %. Nieco łatwiej robi się dopiero wraz z wjazdem na drogę SP25, lecz i tu blisko 4-kilometrowy odcinek na dojeździe do Cimoneri trzyma cały czas na wysokim poziomie 8-9 %. Następnie po łatwej środkowej części wzniesienia kolejny trudny odcinek zaczyna się w połowie dwunastego kilometra po wyjechaniu z Garniga Vecchia. Mniej więcej w tym miejscu doszedł mnie Adam, więc ostatnie 8 kilometrów wspinaczki mogliśmy pokonać razem. Jechało nam się całkiem przyjemnie bo dość szybko wyprzedzaliśmy kolejnych rywali. Czułem się dobrze i nadawałem tempo naszemu duetowi. Mimo, że przez długie 6 kilometrów nachylenie nie schodziło poniżej 8 % do sprawnego kręcenia wystarczało mi przełożenie 39×24. To oznaczało, że mam jeszcze spory zasób sił.

W górnej części wzniesienia nie brakowało ciasnych serpentyn. Droga schowała się lesie, by dopiero na łatwiejszej końcówce wyskoczyć na otwarty teren w postaci górskich hal. Na górze przy słonecznej pogodzie widok był wprost olśniewający. Gdybyśmy mieli więcej wolnego czasu niż sportowych ambicji zatrzymałbym się na dłużej w strefie bufetu by popstrykać zdjęcia. W kierunku północnym roztaczał się przed nami piękny widok na masyw Paganella. W strefie napitku i popasu zagościłem tylko przez pół minuty. Adam zapewne około dwóch minut, bowiem na punkcie pomiaru czasu usytuowanym niewiele dalej zmierzono mi czas 2h 44:48, zaś jemu oraz Piotrowi, który do niego dojechał czas o 1:42 gorszy. Na 17,5-kilometrowym zjeździe do Lasino w naszym gronie doszło do przetasowań. Ja jak zwykle straciłem nieco czasu i miejsc, a jedną z osób, która wyprzedziła mnie podczas tego szusowania był Pietro. Za Lasino na drodze SP84 czekał wszystkich najpierw płaski odcinek do Cavedine, zaś następnie niewielki i dość delikatny wjazd na passo San Udalrico (556 m. n.p.m.), który jednak przy mocny przeciwnym wietrze okazał się przeszkodę kosztującą nieco zdrowia. Po jej przejechaniu za miejscowością Vigo przyszedł czas na krótki zjazd do Dreny, gdzie na 92 kilometrze wyznaczono kolejny punkt kontroli. Tu pierwszy z nas zameldował się Piotrek w czasie 3h 25:23. Ja traciłem do niego 43 sekundy, zaś Adam dokładnie półtorej minuty. Za Dreną jeszcze kawałek zjazdu kończącego się ostatecznie na wysokości niespełna 250 m. n.p.m.

Na dole skręt w prawo i jazda na północ stronę Lago de Cavedine. Wzdłuż tego jeziorka rzuciłem się w pogoń za liczniejszą grupką zawodników i po dłuższym czasie w okolicy Ponte Olivetti moje wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem. Tym sposobem na odcinku między Sarche a Padergnone (107 km) czyli między jeziorami Lago di Toblino oraz Lago di Santa Massenza mogłem nieco odpocząć. Cos tam przegryźć i napić się na spokojnie przed trudnym finałem. Nie oznacza to bynajmniej, że migałem się od roboty zmianowej. Na płaskim terenie dałem dwie-trzy zmiany na czele naszej grupy. Za Padergnone zaczął się niewielki podjazd przed, którym przestrzegał mnie Włoch, z którym początkowo goniłem rywali będących w zasięgu wzroku. Podjazd do Lon (112,3 km) był ledwie hopką z gatunku trzeciej kategorii. Liczył on sobie w sumie 5,1 kilometra o średnim nachyleniu 5,9 %, przy czym ostatnie 2,1 kilometra za Vezzano miało 7,1 %. Bez specjalnego wysiłku zostawiłem w tyle wszystkich kompanów z mego oddziału i pod koniec podjazdu ujrzałem przed sobą w oddali Piotrka. Jednak w pofałdowanym terenie między Lon a Terlago zbliżałem się do niego bardzo powoli. Dojechawszy do tego drugiego miasteczka trzeba się było zmierzyć z technicznym odcinkiem specjalnym po wąskich uliczkach. Organizatorzy przepuścili nas po takich zakamarkach owej mieściny, że przypomniała mi się jazda po „podwórkach” Willer-sur-Thur w trakcie czerwcowego Les 3 Ballons. Piotr znikł mi na parę minut z pola widzenia. Jeszcze kilka kilometrów w dość łatwym terenie, przejazd przez wioskę Travolt i Cadine, po czym na 122 kilometrze, za rondem  na drodze SP45 bis rozpoczął się finałowy podjazd do Vason.

Przeszło 16-kilometrowy, północno-zachodni wariant wjazdu na masyw Monte Bondone jest nieco łatwiejszy od klasycznej wersji z początkiem w Trento. Podstawowa różnica polega na tym, iż w tym przypadku wspinaczka zaczyna się jakieś 250 metrów wyżej tj. na wysokości około 440 metrów n.p.m. Obie opcje północnego podjazdu łączą się ze sobą w Candriai na wysokości 965 metrów n.p.m. Górna część tego wzniesienia była mi więc znana z czerwcowej wycieczki roku 2008. Obie „połówki” są do siebie dość podobne. Pierwsze 7,2 kilometra ma średnie nachylenie 7,3 %, zaś wspólne 9,1 kilometra ma przeciętna 7,6 %. Na trzecim kilometrze wspinaczki minęliśmy miasteczko Sopramonte, lecz wbrew nazwie było to dopiero początek góry. Niewiele później czyli jakieś 13 kilometrów przed finałem w końcu dogoniłem Piotrka i zaproponowałem koledze holowanie. Pietro debiutujący w tego rodzaju imprezie nieco osłabł, ale wciąż trzymał się dzielnie, więc był w stanie skorzystać z mojej propozycji i trzymać się na kole. Razem dojechaliśmy do Candriai od czasu do czasu mijając jakiegoś konkurenta. Tymczasem na 7 kilometrów przed metą dopadł nas Adam. Nasz kolega mający w nogach niejeden szosowy maraton wyglądał z nas najlepiej i pewnie mógłby pomknąć do mety sobie właściwym tempem. Tym niemniej zgodnie uznaliśmy, iż skoro po 130 kilometrach trasy nic nas nie dzieli zacnie będzie wspólnie dotrzeć na szczyt, zamiast kierować się egoizmem i przekraczać linię mety w niewielkich odstępach czasowych. Ja na zmianę z Adamem nadawałem tempo, zaś Piotr starał się dotrzymać nam kroku i w miarę możliwości nie spowalniać swych starszych kolegów. Na każdym kilometrze do samego końca wyścigu udawało nam się przy tym wyprzedzać po dwóch, a niekiedy nawet trzech rywali. Przejechaliśmy przez Vaneze, następnie Norge i dobiliśmy do Vason. Na ostatnich 100 metrach trzeba było odbić z drogi SP85 w prawo by osiągnąć metę w pobliżu nasłonecznionej polany na której ustawiono miasteczko wyścigowe.

Zawody ukończyliśmy w czasie 5 godzin 34 minut i 42 sekund (przeciętna prędkość 24,47 km/h) zajmując miejsca od 212 do 214 w gronie około pięciuset zawodników, którzy przejechali trasę Gran Fondo. Wyprzedziło nas 203 dżentelmenów i trzeba uczciwie przyznać także osiem dzielnych niewiast. Nasz realny czas był o 3 minuty i 40 sekund lepszy od oficjalnego. Nasza trojka zajęła miejsca w czwartych dziesiątkach swych kategorii wiekowych, więc oczywiście nie mieliśmy się co zgłaszać na podium po odbiór nagród które wręczał m.in. gość honorowy imprezy „Gibo” Simoni. Wyścig wygrał Włoch Mateo Cappe z Team Maggi-FRW w czasie 4 godzin 25 minut i 1 sekundy, który na finiszu wyprzedził swego rodaka Alfonso Falzanaro. Włoskie podium uzupełnił Allessandro Bertuola, który stracił do powyższej dwójki 1:42. W czołowej dziesiątce znalazło się tylko dwóch „stranierich” tzn. Hiszpan na piątym oraz Francuz na szóstym miejscu. Z kolei drugą dziesiątkę klasyfikacji otwierało i zamykało dwóch Słoweńców. Darek ukończył ściganie w czasie 6 godzin 56 minut i 39 sekund zajmując 455 miejsce. Czekając na przyjazd naszego kolegi udaliśmy się do wielkiego namiotu po zasłużony poczęstunek. Po kilkugodzinnym wysiłku nawet nie wyszukana strawa na bazie makaronu potrafi przypaść do gustu. Około piętnastej niebo zaczęło się chmurzyć, więc gdy tylko Darek zdał swego chipa organizatorom rozpoczęliśmy odwrót czyli przeszło 20-kilometrowy zjazd do Trento. Na szczęście niebo okazało się łaskawe i wraz z Darkiem mogliśmy sobie pozwolić na liczne postoje by dorzucić sporą dawkę zdjęć do albumu z wyprawy. Zjechawszy do centrum Trydentu, przebraliśmy się przy samochodach i niemal z marszu ruszyliśmy z powrotem do kraju. Na jedyny dłuższy postój pozwoliliśmy sobie w południowej Bawarii stając na kolacji przy okazji tankowanie w Irschenbergu. Po owym posiłku podziękowaliśmy sobie za dwutygodniową współpracę i każdy z samochód ruszył w dalszą drogę do Ojczyzny właściwym sobie tempem i szlakiem.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania GF Leggendaria – Charly Gaul została wyłączona

Nevegal-La Casera & Cima di Campo

Autor: admin o 20. lipca 2012

W trakcie tygodniowego pobytu w Ovaro zaliczyliśmy „wspólnymi siłami” niemal wszystkie najciekawsze najlepsze podjazdy w regionie Friuli-Venezia Giulia. Piszę tu o pracy zbiorowej, gdyż w drugiej połowie tego okresu byliśmy od siebie niezależni pod względem transportowym, dzięki czemu każdy mógł zwiedzać takie góry jakie mu w danym dniu pasowały. Jednym słowem działaliśmy wedle hasła każdemu wedle potrzeb i możliwości. Z tej przyczyny każdy z nas zaliczył inną liczbę i nieco inny zestaw wzniesień. Adam zdobył piętnaście kolarskich gór, ja czternaście, Piotr dwanaście, zaś Darek dziesięć. Dodam, iż były to podjazdy o amplitudach od 792 metrów (Monte Croce Carnico) do 1450 metrów (Monte Crostis), a więc bez żadnego wyjątku premie górskie pierwszej i najwyższej kategorii. W piątkowe przedpołudnie przyszło nam z żalem opuścić wygodną bazę w Casa „In Clementa”. Na zakończenie całej wyprawy czekał nas w niedzielę 22 lipca wyścig GF Leggendaria – Charly Gaul na blisko 140-kilometrowej trasie wokół Trento. Z myślą o tej imprezie zarezerwowałem dla nas pokój w hotelu Casa Vigolana w miejscowości Vigolo Vattaro oddalonej zaledwie 12 kilometrów od Trydentu. Czekał nas długi transfer na zachód, w przeważającej części przez rozdzielający Friuli od Trentino region Veneto. Oczywiście nie interesował nas pusty przelot czyli kilka godzin w samochodzie bez kolejnej przygody na rowerze. Po drodze było aż nadto górskich propozycji do rozważenia. Uznałem, że możemy sobie pozwolić na dwa przystanki. Pierwszy wyznaczyłem nam w Belluno z myślą o Nevegal / La Casera (1398 m. n.p.m.), zaś drugi w niewielkiej miejscowości Arsie celując w Cima di Campo (1435 m. n.p.m.).

Ovaro opuściliśmy dopiero po godzinie jedenastej. Do Belluno zdecydowaliśmy się dojechać autostradami. Dlatego najpierw za Tolmezzo wskoczyliśmy na A23 i pojechaliśmy nią na południe aż do Palmanovy. Tu skręciliśmy na zachód wjeżdżając na A4 do Portogruaro. Następnie wybraliśmy A28, którą dojechaliśmy do okolic Conegliano. W końcu zaś pozostało nam już tylko wjechać na A27 i pojechać nią na północ mijając po drodze Vittorio Veneto. Na miejsce dojechaliśmy dopiero około wpół do drugiej. Zatrzymaliśmy się przy Viale dei Dendrofori, na dużym płatnym parkingu pod miejscową starówką. Kolejny raz żar lał się z nieba. Gdy wyjąłem swój rower z samochodu licznik wskazywał mi – zapewne nieco na wyrost – temperaturę 42 stopni Celsjusza! Darek i Piotr zrezygnowali z jazdy w tych warunkach wybierając spacer po starej części Belluno. Jako, że rzadko zbaczam z obranego kursu postanowiłem się trzymać wcześniej opracowanego planu. Do towarzystwa miałem Adama. Kilka minut przed czternastą byliśmy gotowi do drogi i wypróbowania swych sił na podjeździe, który już czterokrotnie został sprawdzony na Giro d’Italia. Po raz ostatni ledwie rok wcześniej podczas czasówki, dzięki czemu mogliśmy się „porównać” z najlepszymi góralami globu. Góra ta wpadła w oko organizatorom Giro w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy aż trzykrotnie wysłano na nią kolarzy. Wygrywali na niej wyłącznie Włosi tzn. w 1962 roku Guido Carlesi, rok później Arnaldo Pambianco, zaś w sezonie 1968 Lino Farisato. W dwóch pierwszych przypadkach zdobycie góry równoznaczne było ze zwycięstwem etapowym.

Natomiast w 2011 roku na trasie szesnastego etapu z Belluno do Nevegal (1047 m. n.p.m.) zorganizowano tu górską czasówkę. Wspinaczkę wygrał Hiszpan Alberto Contador. „El Pistolero” pokonał dystans 12,65 kilometra w czasie 28 minut i 55 sekund czyli ze średnią prędkością 26,351 km/h. Wyprzedził on swych włoskich rywali: Vincenzo Nibalego i Michele Scarponiego odpowiednio o 34 i 38 sekund. W tym miejscu należy powiedzieć, iż podjazd z Belluno do stacji narciarskiej Alpe di Nevegal liczy sobie m/w 11 kilometra. Jednak podczas ubiegłorocznej czasówki startowano z położonego na wzgórzu centrum miasta. Pomiędzy Piazza Martiri a Ponte della Vittoria na dystansie 1,85 kilometra zjechano więc 45 metrów. My dwaj wspomniany most mieliśmy dosłownie po sąsiedzku. Nasz podjazd miał się skończyć przeszło 350 metrów wyżej po pokonaniu 16,1 kilometra o średnim nachyleniu 6,5 %. Włączyłem licznik tuż za rzeką Piave, gdy tylko szosa zaczęła się wznosić. Po dwustu metrach dojechaliśmy do ronda, na którym należało wybrać drugi zjazd czyli drogę SP 31 – Via Col Cavalier. Pierwszy kilometr ma przyzwoite nachylenie 5,3 %. Jednak po zakręcie w lewo na wysokości niespełna 400 metrów n.p.m. szosa wypłaszcza się i to na dobre trzy kilometry. Na trzecim kilometrze przejechaliśmy przez Castion (2,5 km) dojeżdżając następnie do okolic Caleipo (3,7 km). Tu na końcu długiej prostej ujrzeliśmy przez sobą stromą ścianę, która oznaczała początek zdecydowanie najtrudniejszej, środkowej części podjazdu. Dla porównania. Na pierwszych czterech kilometrach średnie nachylenie podjazdu wynosi ledwie 3 %. Tymczasem między początkiem piątego a połową dziesiątego kilometra przeciętna stromizna to 9,5 % przy max. 14 %. Na tym odcinku jest dziewięć wiraży, łączonych na ogół długimi prostymi. Nie muszę dodawać, że na tak stromym fragmencie góry z trudem dotrzymywałem kroku swemu koledze wagi lekkiej.

Stromizna skończyła się po przejechaniu około 9,3 kilometra. Chwilę później znaleźliśmy się na łatwym odcinku drogi przed Piano Nevegal (1012 m. n.p.m. – 10,2 km). Pół kilometra dalej dojechaliśmy do ronda, na którym trzeba było się rozstać z drogą SP 31, która w tym miejscu zawraca na północ w kierunku Cadoli i Ponte Nelle Alpi. My na rondzie musieliśmy wybrać pierwszy zjazd czyli odbić w prawo aby dojechać do centrum ośrodka, który poza uczestnikami Giro gościł m.in. narciarzy obu specjalizacji podczas XII Zimowej Uniwersjady w roku 1985. Minęliśmy linie mety wspomnianej czasówki i przejechawszy 11,2 kilometra w okolicy Albergo Slalom odbiliśmy w prawo ku osadzie Faverghera (12,9 km). Do obranego przeze mnie finału brakowało jeszcze niespełna pięciu kilometrów. Najpierw jedzie się po długiej prostej mijając po lewej stronie drogi Santuario della Madonna di Lourdes (11,9 km), które przyznam przeoczyłem. Na ostatnich czterech kilometrach szosa wije się już nieustannie pokonując aż trzynaście wiraży na dystansie ledwie 3,8 kilometra. Ostatnie 4,9 kilometra ma średnio 7 %, więc serpentynki są tu pewnym ułatwieniem dla kolarza-amatora. Do karczmy La Casera dojechaliśmy razem w czasie 1 godziny 4 minut i 13 sekund z przeciętną prędkością 15,042 km/h. VAM poniżej normy czyli 982 m/h, zapewne z uwagi na „płaskie” trzy kilometry w pierwszej ćwiartce podjazdu. Na górze temperatura spadła do przyjaznych 22 stopni. Teoretycznie można było pojechać jeszcze wyżej tzn. w kierunku schronisk na Col Visentin (1763 m. n.p.m.). Początkowo po bardzo stromej, zaś jakościowo po ledwie cementowej ścieżce. Tym niemniej dojazd do La Casera w zupełności spełnił moje ambicje. Poza tym nie mieliśmy czasu na przedłużenie tej wspinaczki. Do Vigolo Vattaro pozostało nam przeszło 100 kilometrów. W dodatku w planach mieliśmy do pokonania jeszcze jeden i to nieco dłuższy podjazd oraz obowiązkowo jakieś zakupy spożywcze po drodze.

Na parking pod Belluno zjechałem kwadrans po szesnastej. Darek i Piotrek wrócili już wcześniej ze swego turystycznego rekonesansu i byli gotowi do dalszej drogi. Trzeba się było szybko spakować i ruszyć dalej na zachód. Mieliśmy teraz przejechać 44 kilometry po drodze krajowej SS50. W teorii miało nam to zająć około 50 minut. Tym niemniej już po 11 kilometrach zatrzymaliśmy się na dłuższy czas u „Kangura” czyli w supermarkecie pod Sedico. Adam z Darkiem nie mieli dotąd okazji zrobić większych zakupów przed powrotem do Polski i to była jedna z ostatnich ku temu okazji. W dalszej drodze najpierw minęliśmy odchodzącą na północ drogę N203, którą można dojechać do podnóża kilku sławnych w kolarskim światku podjazdów, by wymienić tylko: Duran, Valles czy Fedaia-Marmolada. Potem przejechaliśmy przez Feltre, które dobrze poznałem w czerwcu 2008 roku szykując się do startu w Gran Fondo Campagnolo (obecnie GF Sportful). Na ostatnich kilometrach dojazdu do Arsie po lewej ręce mieliśmy wielki masyw Monte Grappa. Dosłownie przemknęliśmy obok Seren del Grappa i Caupo, w których rozpoczynają się dwie z pięciu kolarskich dróg na tą słynną górę. W końcu około wpół do siódmej zjechaliśmy z SS50 w kierunku północnym i zatrzymaliśmy się przy Via Dante Alighieri niespełna kilometr na zachód od Arsie. Podjazd na Cima di Campo zaczyna się w samym centrum tego miasteczka przy Piazza Guglielmo Marconi. Na Giro przejechano go tylko raz w 1999 roku na etapie z Castelfranco Veneto do Alpe di Pampeago wygranym przez Marco Pantaniego. Jednak na znajdującej się w środkowej części tego etapu premii górskiej jako pierwszy zameldował się znany nam również z trasy Tour de Pologne Mariano Piccoli.

Drogi na Cima di Campo są dwie: wschodnia (wenecka) i zachodnia (trydencka), bowiem płaskowyż znajduje się na pograniczu tych dwóch regionów. Interesowała nas ta pierwsza, wypróbowana przez GdI opcja. Obie wersje góry mają ponad 1100 metrów przewyższenia i stawiają bardzo zbliżone wymagania. Podjazd od strony Grigno ma 20,9 kilometra o średnim nachyleniu 5,6 %, zaś ten z początkiem w Arsie 18,6 kilometra z przeciętną stromizną 6 %. Wspinaczkę rozpoczęliśmy dopiero kwadrans przed dziewiętnastą przy temperaturze 29 stopni. Od początku mocne tempo narzucił Piotrek. Najwyraźniej dobrze wypoczęty po rezygnacji z wycieczki na Nevegal. W dolnej części wzniesienia przejeżdża się przez kilka wiosek. Na początku trzeciego kilometra mija się Mellame (2,1 km), zaś półtora kilometra dalej osadę Borgo San Lorenzo (3,6 km). Na początku piątego kilometra bierze się ostry zakręt w lewo wjeżdżając na Via Dolomiti we wiosce Rivai (4,1 km). Pod koniec piątego kilometra kończą się ostatnie zabudowania i przez kolejne sześć kilometrów wąska, acz dobrze utrzymana droga chowa się w leśnej głuszy. Monotonię jazdy przerywa na wysokości około 1000 metrów n.p.m. przejazd przez wioskę Col Perer (10,8 km) pełną domów letniskowych. Podjazd jest przyjemny, bo regularny co umożliwia jazdę w jednostajnym rytmie. Pierwsze 4,5 kilometra ma średnie nachylenie 5,9 %, zaś kolejne 6,3 kilometra niewiele więcej bo 6,6 %. Z trudniejszych odcinków: pierwsza połowa piątego kilometra ma 8,3 %, zaś cały dziewiąty kilometr 8,4 %. Maksymalna stromizna na krótszym odcinku wynosi tylko 9,5 %.

Za Col Perer do przejechania pozostaje jeszcze 7,8 kilometra. Droga staje się dwukrotnie węższa i ponownie wjeżdża w las. Jeszcze przez 700 metrów prowadzi na północ, potem zawraca na południe, aby z początkiem czternastego kilometra ostatecznie przybrać kierunek zachodni. Pierwsza połowa górnego odcinka trzyma na poziomie 6 %, zaś druga ma już tylko 4,6 %. Aczkolwiek to właśnie na siedemnastym kilometrze trzeba pokonać odcinek 550 metrów o średnim nachyleniu 8,2 %. W połowie piętnastego kilometra na pewien czas wyjeżdża się z lasu przejeżdżając przez polanę, przy której położone jest Agriturismo Malga Celado (15,1 km). Następnie na końcu długiej prostej przez las i przejechaniu 16,7 kilometra dojeżdża się do ciasnego wirażu w prawo. Z tego miejsca odchodzi szutrowa ścieżka do Malga Campo oraz wybudowanego na kilka lat przed I Wojną Światową fortu Leone. Na kolejnych 500 metrach jest kilka serpentyn, na których każdy zakręt w lewo oznacza wspinaczkę, zaś w prawo jazdę po niemal płaskim terenie. Ostatnie półtora kilometra to już delikatny podjazd na poziomie nie przekraczającym 4 %. Zatrzymaliśmy się na wysokości białego domku, w którym mieści się Trattoria Cima Campo. Dalej droga zaczyna zjeżdżać w kierunku oddalonego zaledwie 1800 metrów regionu Trentino. Zgodnie współpracując przejechaliśmy całą górę w 3-osobowym składzie w czasie 1 godziny 7 minut i 43 sekund (przeciętna 16,480 km/h i VAM 987 m/h). Darek, który po defekcie wystartował kilka minut później wykręcił czas netto 1h 17:12. Na górze tuż przed dwudziestą było jeszcze 18 stopni. Niestety ze względu na późną porę zaczynało brakować światła. Dlatego na zjeździe im niżej tym trudniej było o przyzwoite zdjęcia z podróży. Do samochodu zjechałem już po 21-wszej, a pozostało nam jeszcze do przebycia 35 kilometrów. Jadąc drogami SS47 i SP1 dotarliśmy do Casa Vigolana już po zmroku. Tego dnia na „weneckiej” ziemi przejechałem rowerem 72 kilometry o łącznym przewyższeniu 2167 metrów.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Nevegal-La Casera & Cima di Campo została wyłączona

La Crosetta & Piancavallo

Autor: admin o 19. lipca 2012

W ciągu sześciu dni od wkroczenia do Italii zaliczyłem tuzin najciekawszych podjazdów we włoskiej części Alp Julijskich i Karnickich. W pobliżu Ovaro zaczęło mi brakować „smakołyków” do dalszej degustacji. Co najwyżej mogłem zdobyć jedną czy drugą spośród już poznanych gór, lecz od przeciwnej strony. Dlatego podczas ostatniego dnia naszego pobytu we Friuli-Venezia Giulia wolałem sobie poszukać „delicji” dalej od domu. Moja wyprawa do tego regionu Włoch nie byłaby kompletna gdybym nie zafundował sobie wspinaczki do stacji narciarskiej Piancavallo (1267 m. n.p.m.). Pomimo upływu lat w pamięci miałem emocjonujący pojedynek jaki w trakcie Giro d’Italia z roku 1998 stoczyli na tej górze śp. Marco Pantani, Rosjanin Paweł Tonkow i Szwajcar Alex Zulle. Jednak aby dotrzeć do podnóża tego wzniesienia trzeba było się zdecydować na około dwugodzinną podróż samochodem i to w jedną stronę. Nie każdy z nas miał na to ochotę. Adam i Darek wybrali stricte rowerowe wycieczki po najbliższej okolicy. Tym niemniej na wspólną wyprawę ku zachodnim krańcom regionu Friuli udało mi się namówić Piotra. Aby nadać większy sens kilku godzinom w aucie uznałem, iż trzeba będzie jak zwykle zrobić nie jedno, lecz dwa wzniesienia. Do tej koncepcji znakomicie pasował porównywalnie trudny i również widywany na Giro podjazd do osady La Crosetta (1118 m. n.p.m.) leżącej na płaskowyżu Piancansiglio. To od niego postanowiłem zacząć czwartkową potyczkę z kolarskimi górami, zaś następnie resztki naszych sił rzucić na Piancavallo. Na dojazd w rejon obu gór wybrałem szlak krótszy dystansem, lecz w teorii bardziej czasochłonny. Do Caneva di Sacile leżącej u podnóża Crosetty na wysokości ledwie 51 metrów n.p.m. dojechaliśmy drogami: SR 355, SS52, SR 552, SP 2, SP 69 i SP 29. Wybraliśmy więc szlak przez Villę Santina, Priuso, przełęcz Forcella di Monte Rest, Tramonti di Sopra, Meduno, Maniago i obrzeża Aviano.

Na miejscu byliśmy około wpół do pierwszej. Dzień był słoneczny i od razu zdaliśmy sobie sprawę z tego, że równie trudnym przeciwnikiem co górski teren będzie upalna pogoda. Wschodni podjazd na La Crosetta zaczyna się na północnych obrzeżach miasteczka u styku Via Zat Sereno i Via Rupolo D. Na górze tej czterokrotnie podczas wyścigu Dookoła Włoch wyznaczano linię górskiej premii. Tym niemniej bodaj nigdy nie zdobywano jej od najtrudniejszej wschodniej strony. Nie mam pewności co do wariantu wykorzystanego w roku 1962, gdy pierwszy na górze zameldował się Nino Defilippis. Tym niemniej ustaliłem, iż w latach 1966, 1968 i 1978 jeżdżono tylko od strony północnej lub zachodniej po starcie w Farra d’Alpago lub Anzano w regionie Veneto. Następcami Piemontczyka w roli zdobywcy tego wzniesienia byli jego mniej znani rodacy Pietro Scandelli i Lino Farrisato oraz Szwajcar Ueli Sutter. Pierwsze 1100 metrów ma średnie nachylenie 5,4 % i na końcu tego odcinka otwiera się widok na wybudowany na pobliskim wzgórzu zamek. Drugi kilometr jest łatwiejszy za sprawą krótkich zjazdów. Po pokonaniu 1,9 kilometra dociera się uprawy winorośli prowadzonej w gospodarstwie agroturystycznym Le Favole. Kolejne 800 metrów łatwego terenu poprzedza cały kilometr o przeciętnej 10,1 %. Mniej więcej w połowie tego trudnego odcinka bierze się ostry zakręt w lewo i do góry zostawiając po prawej ręce zjazd do miasteczka Sarone. Po zakręcie jedzie się drogą SP 61, niezmiennie w terenie odsłoniętym mijając pojedyncze domy wakacyjne. Pokonując wiraże na piątym kilometrze podjazdu razi w oczy widok pobliskiego kamieniołomu.

Na starcie naszej wspinaczki temperatura wynosiła 29 stopni, lecz w połowie wzniesienia wzrosła aż do 35. Dlatego w pobliżu rozgrzanych skał czułem się jakbym przejeżdżał obok otwartego piekarnika. W tym ukropie minąłem zjazd ku osadzie Malorla (7,3 km) i Agriturismo La Genzianella (10,3 km). Do końca jedenastego kilometra wspinaczki za plecami miałem piękny widok na Nizinę Padańską. Widok masztów w okolicy restauracji Coda del Bosco (11,1 km) zwiastował bliski koniec najtrudniejszej części wzniesienia. Poprzedzające ten lokal osiem kilometrów miało średnie nachylenie 8,6 % przy max. 15 %. Jeszcze tylko kilkaset metrów w pełnym słońcu i po przebyciu 11,7 kilometra mogłem schować się przed słońcem w cieniu lasu. Do początków czternastego kilometra podjazd trzymał jeszcze na poziomie 7-8 %. W lesie drzewa iglaste mieszały się z liściastymi, zaś pomiędzy nimi aż roiło się od białych skałek. Na ostatnich 2800 metrach droga wiedzie cały czas pograniczem regionów Friuli i Veneto. Końcówka w cieniu i łatwiejszym terenie wygląda jak nagroda za wcześniejsze cierpienia. Najpierw 600 metrów podjazdu na poziomie 4,8 %. Potem 1,4 kilometra płaskiego terenu, nawet z krótkim zjazdem do Strada Vecchia dell’Istria i na koniec 800 metrów o nachyleniu 5,1 %. Wspinaczkę o długości 16,1 kilometra przy średniej 6,6 % ukończyłem w czasie 1 godziny 5 minut i 10 sekund czyli z przeciętną prędkością 14,731 km/h. Piotrek, który odpuścił moje koło już na samym początku spisał się całkiem zgrabnie docierając na szczyt w czasie 1 godziny i 11 minut. Na przełęczy jest kilka budynków m.in. restauracja „Stella Alpina” oferująca swym gościom kuchnię domową. Z tablicy informacyjnej można się dowiedzieć, iż gminę Fregona zamieszkują Cimbri czyli ludność pochodzenia germańskiego przybyła w te strony z terenów Bawarii jeszcze w średniowieczu.

Z Canevy do Piedemonte di Aviano gdzie zaczyna się podjazd do Piancavallo mieliśmy ledwie 18 kilometrów. Zjechawszy na dół około piętnastej nie musieliśmy się więc zanadto śpieszyć. Dojechawszy na miejsce skręciliśmy z SP 29 na via Monte Cavallo i po stu metrach podjazdu zatrzymaliśmy samochód w zatoczce po prawej stronie drogi. Czekał nas podjazd o długości 13,8 kilometra i średnim nachyleniu 8 %, przy max. 13,5 %. Został on dwukrotnie przetestowany na wielkim Giro. Po raz pierwszy w roku 1998 gdy walkę o zwycięstwo na czternastym etapie stoczyli tu główni aktorzy tamtego wyścigu czyli Pantani, Tonkow i Zulle. Wygrał Włoch z przewagą 13 sekund nad Rosjaninem i Szwajcarem. Niespełna pół minuty do zwycięzcy stracił Giuseppe Guerini, który parę dni później w Dolomitach pomógł słynnemu „Piratowi” pokonać cudzoziemską opozycję. Na piątym miejscu, ale ze stratą już blisko dwóch minut etap ukończył jednodniowy lider Andrea Noe’, który tym samym utracił różową koszulkę na rzecz Zulle. Na swój drugi występ w Giro Piancavallo poczekało do roku 2011. Znalazło się wówczas na początku morderczego etapu piętnastego, który przez pięć sporej wielkości podjazdów wiódł do mety przy Rifugio Gardeccia. Premię górską w Piancavallo wygrał Włoch Emanuele Sella, lecz sam etap padł łupem Baska Mikela Nieve. Stacja narciarska u podnóża Monte Cavallo (2251 m. n.p.m.) powstała w latach sześćdziesiątych XX wieku. Jako pierwsza we Włoszech została wyposażona w system sztucznego dośnieżania. Od roku 1979 przez kilkanaście sezonów gościła najlepszych alpejczyków na zawodach o Puchar Świata. Oprócz osiemnastu tras zjazdowych ma też 30 kilometrów tras biegowych. Można się do niej dostać również od strony wschodniej z początkiem wspinaczki w miejscowości Barcis. Ten wariant dojazdu jest bardziej przyjazny dla amatorów kolarstwa, gdyż liczy sobie 15,3 kilometra o umiarkowanym nachyleniu 5,7 %.

Wspinaczkę zaczęliśmy kwadrans przed szesnastą przy obłędnej temperaturze 39 stopni Celsjusza! Piotrek ruszył na górę z parominutowym zapasem tak abyśmy osiągnęli metę wzniesienia mniej więcej w tym samym czasie. Po spokojnych 600 metrach kolejny kilometr ma już średnio 10,6 %. Na początku tego trudnego odcinka pokonuje się pierwszą z piętnastu serpentyn. Na drugim wirażu znajdującym się 1,3 kilometra po starcie znak drogowy ostrzega przed nachyleniem rzędu 15 %. Niemniej na pierwszych pięciu kilometrach nie odnotowałem takich stromizn. Odcinek między 1,6 a 5,1 kilometra podjazdu miał średnio 8,6 %, ale przy max. około 10 %. W tym czasie mija się Albergo Bornass (2,1 km) i Pra’de Plana (3,0 km). Pomiędzy początkiem czwartego a połową siódmego kilometra przy Rifugio Bornas (6,4 km) droga wiedzie po długich prostych przedzielonych sześcioma wirażami. Zdecydowanie najtrudniej jest na szóstym kilometrze, gdzie na przestrzeni blisko 900 metrów podjazd trzyma na średnim poziomie 13 %. Chwilowo sięga więc pewnie obiecywanej niżej piętnastki. Za schroniskiem czeka kolejne wyzwanie czyli 1200 metrów o średniej 11 %. Na początku ósmego kilometra czyli znacznie wcześniej niż się spodziewałem wyprzedziłem Piotra. Pokonawszy 7,8 kilometra najgorsze miałem już za sobą. Na pozostałych sześciu kilometrach nachylenie poszczególnych odcinków nie przekraczało już 8 %. Natomiast po osiągnięciu wysokości 900 metrów n.p.m. temperatura po raz pierwszy spadła poniżej poziomu 30 stopni. Dalej trzeba było pokonać przeszło dwa kilometry o średniej 6,8 % i półkilometrowy odcinek falsopiano na poziomie tylko 2,9 %. Praktycznie do końca jedenastego kilometra z drogi na szczyt widać wybudowane nieopodal Aviano lotnisko wojskowe NATO obsługiwane przez wojsko amerykańskie. Łatwy odcinek kończy się na wysokości Castaldii (10,6 km) skąd w prawo odchodzi boczna droga na Collalto. Tym szlakiem również można dotrzeć do Piancavallo najpierw wspinając się na wysokość 1365 metrów n.p.m. by następnie zjechać do stacji.

Po minięciu pagórka z pięcioma masztami na początku dwunastego kilometra przejeżdża się przez długą galerię. Momentami jest tu prawie płasko, zaś całe 1200 metrów ma średnie nachylenie tylko 4,8 %. Ostatnim trudniejszym kawałkiem jest półtora kilometra o średniej 6,9 %. Droga biegnie przez las, który w pewnym miejscu zagospodarowano do celów rozrywkowych. Ostatnie 500 metrów mija szybko za sprawą skromnego nachylenia 3,3 %, zaś cały podjazd kończy się na dużym rondzie, przy którym łączą się drogi z Barcis i Aviano. Na pokonanie wzniesienia potrzebowałem 1 godziny 3 minut i 15 sekund. Wspinałem się więc z przeciętną prędkością 13,090 km/h przy wartości VAM 1050 m/h. Pietro na dobicie do ronda potrzebował 1 godziny i 12 minut. Przez następne dwadzieścia minut obejrzeliśmy sobie dokładnie całe centrum tego ośrodka. Do samochodu zjechałem kilka minut przed osiemnastą, a mimo to zegar na pierwszej prostej wzniesienia pokazywał temperaturę 35 stopni! W tego rodzaju cieplarnianych warunkach przejechaliśmy w sumie 61,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2174 metrów. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy hipermarkecie w Roveredo in Piano. Zrobiliśmy w nim duże zakupy w celach importowych. Do Ovaro wróciliśmy nizinnym szlakiem przez Pordenone, Codroipo, Udine, Gemonę i Tolmezzo. Nasi dwaj kompani również w tym dniu nie próżnowali. Darek wjechał na Sella Ciampigotto (1790 m. n.p.m.) przez Val Pesarina. Natomiast Adam spróbował dojechać na Monte Crostis od strony Ravascletto, lecz zatrzymał się u skraju asfaltu na wysokości 1871 m. n.p.m. Następnie zjechał do Val But i zaatakował Monte Zoncolan od wschodu. Jednak inaczej niż Dario przed dwoma dniami. To znaczy nie od Sutrio, lecz krótszym i bardziej stromym wariantem z Prioli. Ta nieodkryta jeszcze przez Giro wersja wzniesienia ma tylko 8,9 kilometra, ale o średnim nachyleniu aż 12,8 %!

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania La Crosetta & Piancavallo została wyłączona

Monte Zoncolan & Sella di Razzo

Autor: admin o 18. lipca 2012

W połowie drugiego tygodnia przyszedł w końcu czas na starcie z zachodnim Monte Zoncolan (1730 m. n.p.m.) czyli przetestowanie swych wątłych sił na najtrudniejszej górze kolarskiej Europy. Po udanej wyprawie na Monte Crostis byłem optymistycznie nastawiony do konfrontacji ze słynną ścianą z Ovaro. Wspinaczką o długości 10,2 kilometra przy średniej 11,8 %. To niezbyt wysokie, ani tym bardziej długie, wzniesienie dzięki swej niebywałej stromiźnie szybko stało się legendą w kolarskim światku. Jak dotąd stanowi ono kulminacyjny punkt trwającej od ponad dwóch dekad włosko-hiszpańskiej wojny na procenty. Giro i Vuelta od zarania dziejów żyją się w cieniu wielkiego Tour de France. Nie mogąc przeskoczyć starszego brata pod względem rozmachu, prestiżu czy obsady zapragnęły go pobić na otwartym polu kolarskiej geografii. W 1991 roku Włosi pokazali światu gorsze oblicze Mortirolo. Osiem lat później Hiszpanie przebili tą ofertę za sprawą Alto de Angliru. Ripostą Włochów na podjazd z Asturii był właśnie Zoncolan. Do dnia dzisiejszego czterokrotnie pojawił się na trasie Giro d’Italia. Za pierwszym razem „zrobiono go” od łatwiejszej wschodniej strony, zaś przy trzech kolejnych okazjach już od zachodu. Zarówno w 2003 jak i 2007 roku pierwszy na mecie etapu był znakomity włoski góral Gilberto Simoni. Za pierwszym razem „Gibo” wyraźnie wyprzedził swych dwóch rodaków: o 34 sekundy Stefano Garzellego i o 39 Francesco Casagrande. Natomiast cztery lata później wjechał na szczyt w towarzystwie kolegi z drużyny Leonardo Piepolego dystansując o skromne 7 sekund rewelacyjnego 22-latka z Luksemburga Andy Schlecka. W roku 2010 prawdziwy popis jazdy dał Ivan Basso, który o minutę i 19 sekund wyprzedził Australijczyka Cadela Evansa oraz o półtorej Michele Scarponiego. Natomiast w sezonie 2011 czołowym kolarzom Giro urwał się Bask Igor Anton. Góral z ekipy Euskaltel wyprzedził o 33 sekundy lidera wyścigu Hiszpana Alberto Contadora oraz o 40 faworyta gospodarzy Vincenzo Nibalego.

Jako się rzekło Darek miał już Zoncolan w nogach i to w podwójnej dawce. Dlatego mógł sobie pozwolić na relaks do południa albo i dłużej. Natomiast ja w towarzystwie Adama i Piotra wyjechałem na szosę m/w kwadrans po dziesiątej. Podjechaliśmy do styku szosy SR 355 z prowadzącą na Zoncolan drogą SP 123. Po chwili postoju poświęconej na ustawienie liczników ruszyliśmy do boju. Adam od razu wysforował się do przodu. Na dojeździe do Liariis starałem się jechać równym tempem na przełożeniu 39 x 28 utrzymując stratę 10-15 metrów do naszej gazeli. Piotr od początku zamykał doborową stawkę trójmiejskich górali. Pierwsze 1700 metrów na tej górze ma średnio 8,5 %, acz ponad półkilometrowy odcinek między kościołem w Lenzone (0,55 km) a mniejszym Chiesetta del Carmine (1,1 km) trzyma na poziomie 11,3 %. Po wjechaniu do Liariis skręca się w prawo i przez 500 metrów jedzie się niemal po płaskim. W tym miejscu dogoniłem Adama, który bynajmniej mi nie uciekał. Mieliśmy dosłownie minutkę czasu by chwiać głębszy oddech przed tym co miało dopiero nastąpić. Po przejechaniu 2,2 kilometra minąwszy ostatni kamienny dom po lewej stronie drogi dojeżdża się do zwężenia drogi. Odtąd na szczyt prowadzi 8-kilometrowa ścieżka o ledwie trzymetrowej szerokości. Jej pierwsze sześć kilometrów kończące się przy skręcie ku Malga Pozof (1569 m. n.p.m.) ma średnie nachylenie aż 14,9 %, przy max. 20 %! Już pierwsza prosta pozbawia złudzeń i zmusza do wrzucenia najlżejszego z przełożeń czyli w moim przypadku oryginalnej kombinacji 39×32. Na pierwszych 500 metrach średnia stromizna wynosi 15,6 %. Na kolejnym kilometrze waha się na nieco niższym poziomie 13,4-13,8 %. Na całej długości drogi co kilkaset metrów ustawiono tablice ze zdjęciami legend kolarstwa szosowego.

Na dole wszystkich śmiałków wita Ottavio Bottecchia, za nim na cierpiących amatorów kolarstwa spoglądają: Alfredo Binda (500 m), Louison Bobet (1000 m), Charly Gaul (1300 m), Federico Bahamontes (1500 m), Jacques Anquetil (1900 m), Felice Gimondi (2500 m), Eddy Merckx (3100 m), Francesco Moser (3500 m), Bernard Hinault (4000 m), Giuseppe Saronni (4500 m), Gianni Bugno (5000 m), Miguel Indurain (5700 m), Marco Pantani (6800 m), pomiędzy tunelami czai się Fiorenzo Magni (7100 m), zaś powyżej nich stoją jeszcze: Gino Bartali (7300 m), Fausto Coppi (7500 m) i Simoni (7600 m). Wspina się więc istną aleją gwiazd. Dodać jednak trzeba, że poza „Gibo”, żaden z wyżej wymienionych mistrzów nie napotkał na swej drodze do sławy tego makabrycznego podjazdu. Przyznam, że ze swoim kompanem wagi lekkiej wytrzymałem tylko kilkaset metrów. Trzynaście kilogramów różnicy szybko dało o sobie znać. Nie było sensu, ani też chyba szans, trzymać się dłużej jego koła. Musiałem rozpocząć własną walkę z grawitacją. Tym niemniej już na wysokości Bahamontesa miałem poważne wątpliwości czy sobie poradzę. Pozostało mi tylko przepychać pedały i liczyć na to, że jakoś to będzie. Tymczasem już sto metrów za „Orlem z Toledo” na wysokości drzeworytu z obliczem św. Antoniego (3,8 km) zaczynał się jeden z najtrudniejszych fragmentów wspinaczki czyli 750 metrów o średnim nachyleniu 19,5 %! W tych warunkach ciążył mi każdy z moich 75 kilogramów, szczególnie te dwa-trzy ostatnie, które można było realnie zrzucić przy poważniejszym treningu na wiosnę. Tym niemniej przetrwałem tą ciężką próbę i w nagrodę mogłem odrobinę odpocząć na znacznie łatwiejszym odcinku 250 metrów o średniej „tylko” 8,4 %. Wraz z końcem piątego kilometra ustabilizowałem oddech, złapałem właściwy sobie – czyli w tych warunkach – żółwi rytm i zacząłem nawet odczuwać swego rodzaju masochistyczną radość z jazdy. Nadal było piekielnie ciężko, ale już wiedziałem że wytrwam do końca tzn. nie postawię stopy na szosie i pokonam „potwora”.

Czekały na mnie jeszcze dwie super-strome ściany a’la Zonco. Najpierw między Gimondim a Merckx’em 600 metrów o średniej 17,3 % i następnie między Hinault a Saronnim 400 metrów o średniej 20,3 %! Po minięciu tablicy z wizerunkiem Beppe do końca środkowej części wzniesienia zostało jeszcze półtora kilometra. Niemniej bez przesadnych stromizn czyli z maximum rzędu 14 %. Po wcześniejszych ściankach takie kilkanaście procent nie robiło już większego wrażenia. Na szóstym kilometrze napotkałem wypisane na szosie nazwiska i numery startowe naszych dwóch doborowych górali. Niżej widziałem też bardziej efektowne dzieło czeskich kibiców czyli pająka krzyżaka z podpisem Kreuziger. Za bivio Malga Pozof było już znacznie „łatwiej”. Finałowy fragment Zoncolanu pod względem stromizny nie różni się bowiem od setek innych alpejskich podjazdów. Przedostatni kilometr ma średnio tylko 7 %, zaś ostatni rozpoczynający się przejazdem przez trzy krótkie tunele również nie trzyma wysokich standardów tej góry wobec przeciętnej 9,1 %. Tunele pomimo że krótkie są ciasne i mokre, a przede wszystkim tak ciemne, że można stracić orientacje gdzie się człowiek znajduje. W jednym z nich straciłem równowagę i musiałem wypiąć nogę z pedałów aby się podeprzeć. Na szczyt wjechałem w czasie 1h 09:49 czyli z przeciętną ledwie 8,765 km/h przy VAM 1035 m/h. Dla porównania Adam wyrobił się w czasie 1h 04:05, Piotr który ścigał mnie dzielnie w dolnej połowie podjazdu 1h 11:45, zaś Darek dzień wcześniej potrzebował 1h 29:41. Niedługo po nas na szczyt wjechał Nicolo drugoroczny junior z regionu Friuli, który wyrobił się w czasie 56 minut. Myślę, że będąc w optymalnej formie mógłbym pojechać na poziomie zbliżonym Adama. Cztery lata wcześniej od strony Sutrio dotarłem na szczyt w czasie 1h 05:42, a tamten podjazd choć minimalnie mniejszy jest wyraźnie dłuższy, gdyż liczy sobie 13,45 kilometra. na górze pokręciliśmy się trochę po placu z widokiem na Monte Crostis (2251 m. n.p.m.) po północnej stronie i Monte Arvenis (1968 m. n.p.m.) na południu. Zrobiliśmy zdjęcia na tle pomnika i tablicy, po czym spokojnie czyli z licznymi przystankami zjechaliśmy do Ovaro na półgodzinną przerwę w Casa „In Clementa”.

W domu natknęliśmy się na Darka, który właśnie ruszał na spotkanie z Monte Crostis. Pół godziny później ruszyliśmy jego śladem czyli drogą SR 355 w kierunku północnym. Tym niemniej naszym celem była Sella di Razzo (1739 m. n.p.m.), do której wiedzie podjazd pod każdym względem inny od zaliczonego przed południem Zoncolanu. Zaczyna się on we wiosce Patusera trzysta metrów za mostem nad potokiem Degano. Przez pierwsze 22 kilometry przemierza całą Val Pesarina nazywaną też Doliną Zegarów. W sumie wzniesienie to ma 26,5 kilometra przy średnim nachyleniu 4,6 % i max. 10 %. Na most skręca się po pokonaniu 2400 metrów od centrum Ovaro tj. w miejscu oddalonym ledwie 700 metrów od początku podjazdu na Crostis. Wyścig Dookoła Włoch jak dotąd nie zahaczył o Sella di Razzo. Tym niemniej trzy miesiące później okazało się, iż podobnie jak Cason di Lanza czy Altopiano del Montasio góra ta zostanie po raz pierwszy przetestowana na Giro już w 2013 roku. Stanie się to na jedenastym etapie z Tarvisio do Vajont. Aczkolwiek premię górską wyznaczono na położonej nieco wyżej i jakieś 2,5 kilometra dalej na zachód przełęczy Sella Ciampigotto (1790 m. n.p.m.). Podjazd zaczyna się bardzo niewinnie. Pierwsze 4,6 kilometra od Patusery do największej miejscowości na szlaku czyli Prato Carnico ma średnie nachylenie ledwie 2,9 %. Na początku trzeciego kilometra przy bocznej drodze do Sostasio (2,2 km) mija się zegar reklamujący produkt, z którego słynie ta dolina. Kolejna wioska to położona w połowie czwartego kilometra Avausa. Na dojeździe do Prato robi się niemal zupełnie płasko. W położonej nieco wyżej osadzie Pieria (5,3 km) uwagę zwraca krzywa wieża. Nie tak efektowna jak ta w Pizie, lecz i ta dzwonnica jest nieźle oderwana od pionu.

Następnie wjeżdża się do Oasis (6,3 km) by po pokonaniu kolejnego kilometra dotrzeć do słynącej ze starych domostw z kamienia wioski Pesariis (7,3 km). W okolicy tej miejscowości odpadł od nas Piotrek. W połowie dziewiątego kilometra na szerokim łuku w lewo mija się rozciągniętą wzdłuż prawego skraju drogi Fabrykę Zegarów (8,5 km). Podjazd do końca czternastego kilometry cały czas jest łagodny. Maksymalne nachylenie nie przekracza tu 6 %. Mija się pojedyncze domki, kapliczkę, kamienny mostek i przebija przez długą galerię. Trudniej robi się dopiero w okolicy osady Rio Bianco (14,1 km). Poprzedzający to miejsce ponad 9,5-kilometrowy odcinek za Prato Carnico ma średnio ledwie 3,8 %. Po przejechaniu 16,7 kilometra na końcu szerokiego łuku w prawo mija się sporych rozmiarów hotel Pra di Bosco. Niespełna kilometr dalej znajduje się kilka drewnianych domków w tym Osteria Pian di Casa (17,6 km). Za nią wjeżdża się na liczącą aż 1300 metrów prostą, na które wypadł mi bidon, po który musiałem zawrócić. Adam poczekał na mnie. Na początku dwudziestego kilometra szosa chowa się w lesie, staje się kręta i bardziej stroma, ale bez przesady czyli max. 7,2 %. Na tym odcinku Adam zaczął mieć problemy, zrezygnował z oferty holowania i dał mi wolną rękę jeśli chodzi o tempo jazdy na ostatnich sześciu kilometrach tego podjazdu. Niewątpliwie ten typ wzniesienia pasował mi bardziej niż przeraźliwie stromy Zoncolan. Po przejechaniu 21,4 kilometra wjeżdża się do regionu Veneto w rejonie Cadore. Na znajdującym się 1100 metrów dalej rozjazdu trzeba skręcić w lewo tzn. na wysokości Forcella Lavardet (22,5 km) zjechać z drogi SS 465 na SS 614. Pokonany właśnie odcinek 8,4 kilometra od Rio Bianco do Lavardet ma średnio blisko 5 %.

Od rozdroża do Casera di Razzo pozostaje jeszcze 3900 metrów pośrednim nachyleniu 5,3 %. Trudne jest jedynie pierwsze pół kilometra o średniej 9,6 %. W końcówce minęli mnie z naprzeciwka nasi dwaj znajomi Czesi. Ze względu na zmęczenie i różnice prędkości nie poznałem ich od razu. Teren w końcówce podjazdu jest mniej atrakcyjny dla oka niż dolne i środkowe partie tego wzniesienia. Zbocza góry zostały ogołocone z trawy, zaś postępująca w tych warunkach erozja gleby zmusiła drogowców do zabezpieczenia skarp betonowymi osłonami. Po przejechaniu 26,1 kilometra mija się dochodząca do naszego szlaku drogę SS 619, która jest przedłużeniem SP 73 rozpoczynającej się w Ampezzo i wiodącej na Sella di Razzo przez Lago di Sauris. Do tablicy na wysokości otwartej latem Casera di Razzo, w której można kupić lokalne specjały brakuje już tylko 350 metrów. Wspinaczkę czy może raczej gładki przejazd ukończyłem w czasie 1 godziny i 28 minut czyli z prędkością 18,034 km/h. Na Adama przyszło mi czekać dwie minuty, na Piotra dziewięć. Poprzestaliśmy na dotarciu do tego miejsca, choć jak wspomniałem można by pojechać nieco dalej i wyżej na Ciampigotto pokonawszy 2,6-kilometrowy odcinek falsopiano. Na górze było tylko 18 stopni czyli o dobre 15 mniej niż na początku podjazdu w okolicy mostu nad Degano. Powietrze było przejrzyste, więc z polany rozpościerały się przepiękne widoki na pasma górskie po obu stronach drogi. Na południu szczyt Monte Tiarfin (2417 m. n.p.m.), zaś na północy Monte Terza Grande (2585 m. n.p.m.). Na przełęczy posiedzieliśmy razem dobry kwadrans. Długi zjazd ze wszystkimi przystankami zajął mi ponad godzinę. Do bazy zjechałem za dwadzieścia piąta. W nogach miałem w sumie 80,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2422 metrów. O wpół do szóstej wraz z młodszą połową naszej ekipy ruszyłem na zwiedzanie pobliskiego Tolmezzo.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Monte Zoncolan & Sella di Razzo została wyłączona

Monte Crostis & Pura

Autor: admin o 17. lipca 2012

W połowie drugiego tygodnia był już najwyższy czas na zajęcie się najtrudniejszymi podjazdami we włoskich Alpach Karnickich. Jak już wspomniałem zachodni Monte Zoncolan czyli najtrudniejszą z wielkich gór kolarskiej Italii czy nawet całej Europy mieliśmy dosłownie pod nosem. Do podnóża Monte Crostis, najwyższego i największego asfaltowego podjazdu w regionie Friuli-Venezia Giulia, wystarczyło podjechać kilka kilometrów. Ze względu na dogodną lokalizację kusiło więc by zaliczyć za jednym zamachem wspinaczki pod te premie górskie najwyższej kategorii. Taki pomysł miałem nawet wpisany w oryginalny program naszej wycieczki. Jednak ostatecznie zdecydowałem się rozdzielić owe atrakcje na dwa kolejne dni dołączając do każdego z ekstremalnych podjazdów po jednym łatwiejszym wzniesieniu pierwszej kategorii. Tym sposobem na wtorek przygotowałem sobie Monte Crostis (1982 m. n.p.m.) w parze Passo del Pura (1428 m. n.p.m.). Natomiast na środowe drugie danie po Zoncolanie zaserwowałem podjazd na Sella di Razzo, acz od strony wschodniej, a nie południowej do której się przymierzałem. Skoro na Monte Crostis mogliśmy ruszyć rowerami z naszej bazy w Casa „In Clementa” to oznaczało leniwy poranek czytaj dłuższy sen i późniejsze śniadanie. Tym niemniej był wśród nas niespokojny duch o imieniu Adam, który zerwał się z łóżka o brzasku i już kilka minut po godzinie szóstej wybrał się na pierwszą wycieczkę. Gdy nasza trójka jeszcze spała on wjechał na Monte Arvenis dojeżdżając na wysokość 1645 metrów n.p.m. Góra ta jest najbliższym sąsiadem słynnego Zoncolanu. Nawet dzieli z nim pierwsze kilkaset metrów, po czym na wysokości wioski Lenzone szlak na Arvenis odbija w kierunku południowym. Wedle danych z „archivio salite” to 6,5 kilometra asfaltu o średnim nachyleniu 11,5 % z finałem na wysokości 1281 m. n.p.m. Jednak dla Adama nie straszna była i gorsza nawierzchnia. Pojechał znacznie wyżej i zrobił w sumie podjazd o długości 9,65 km przy średniej 11,57 % czyli z przewyższeniem 1117 metrów.

Na Monte Crostis wyruszyliśmy kwadrans po jedenastej w składzie 3-osobowym. O ile Adam uchodzić mógł w naszym gronie za skowronka, o tyle Darek był bez dwóch zdań sową. Dario postanowił nie śpieszyć z wyjazdem i ostatecznie wsiadł na rower około wpół do drugiej. Mając kilka ciekawych podjazdów w najbliższej okolicy Ovaro mogliśmy zapomnieć o korzystaniu z samochodu. Dzięki temu byliśmy od siebie organizacyjnie niezależni, więc na dobrą sprawę każdy z nas tak w środę jak i czwartek mógł jechać gdzie chce i to o każdej porze dnia. My pojechaliśmy na północ czyli w górę Val Degano ku Comeglians. Podjazd na Monte Crostis oficjalnie zaczyna się z chwilą zjechania z szosy SR 355 na drogę SR 465 stąd cały dojazd zajął nam ledwie 3,5 kilometra. Na pierwszych kilkuset metrach przejeżdża się przez Comeglians. Po siedmiuset metrach od startu należy opuścić drogę SR 465 czyli tuż za wioską nie skręcać w prawo ku Ravascletto, lecz pojechać na wprost czyli po kostce ku tunelowi, który jawi się niczym brama do „zakazanego” Monte Crostis. Podjazd ten miał pojawić się na trasie czternastego etapu Giro d’Italia z 2011 roku i poprzedzać finałową wspinaczkę na Monte Zoncolan. Niemniej po wcześniejszym śmiertelnym wypadku Woutera Weylandta w ostatniej chwili zrezygnowano z tej wspinaczki obawiając się wydarzeń na niebezpiecznym (częściowo szutrowym) zjeździe do Ravascletto. Za tunelem skręca się w prawo i jeszcze przez blisko kilometr jedzie się po łatwej drodze o nachyleniu nie przekraczającym 3,5 %. Po przejechaniu 1100 metrów od startu mija się łącznik z drogą SR 355 ku Rigolato i Sappadzie, by po przebyciu 1,4 kilometra dotrzeć do mostku nad rzeczką Margo. Dopiero za nim rozpoczyna się zasadnicza część wzniesienia czyli 14,1 kilometra o średnim nachyleniu aż 10,1 %.

Stosunkowo szybko zgubiliśmy Piotra, który w obliczu tak trudnej góry rozsądnie uznał, iż lepiej nie walczyć za wszelką cenę o utrzymanie się na kole moim i Adama. W połowie trzeciego kilometra dojechaliśmy do pierwszej z trzech osad na szlaku czyli wioski Mieli (2,5 km). Następnie jadąc cały czas po drodze o średnim nachyleniu 9,3 % minęliśmy Noiaretto (4,0 km) by wraz z końcem piątego kilometra dotrzeć do Tualis. Kto nie czuje się na siłach dalsze 10,5 kilometra podobnej i jeszcze trudniejszej wspinaczki może w tym miejscu odbić w prawo i zjechać do Ravascletto. Nieustraszonym amatorom dwóch kółek pozostaje jazda na wprost i jeszcze blisko 1100 metrów przewyższenia do zdobycia. Trzeba przyznać, iż góra została znakomicie przygotowana na przybycie uczestników 94. Giro d’Italia. Przy drodze co kilometr czy dwa ustawiono różowe tablice w kolarze wyścigu informujące kolarzy o tym na jakiej wysokości aktualnie się znajdują, ile kilometrów zostało im do szczytu oraz jak stromy będzie kolejny odcinek wspinaczki. Tuż za Tualis na ponad sześć kilometrów wjeżdża się do lasu świerkowo-jodłowego. Droga staje się węższa, bardziej chropowata i miejscami zabrudzona rożnego rodzaju naleciałościami z lasu. W lesie jest aż osiemnaście wiraży, lecz na ogół na tyle ciasnych i ciężko złapać głębszy oddech. Na prostych nachylenie trzyma na poziomie od 10 do 14 %. Po drodze spotykaliśmy grupki pieszych turystów, a także drwali zajętych wycinką drzew. Z szacunku dla naszego wysiłku jedni nas pozdrawiali, drudzy przerywali pracę by umożliwić nam przejazd na wąziutkiej ścieżce. Jechałem głownie na przełożeniu 39 x28, czasami pozwalając sobie na skorzystanie z trybu 24. Pod koniec dwunastego kilometra las przerzedza się na wysokości ponad 1500 m. n.p.m. czyli w okolicy gospodarstwa Casera Agar di Galante (11,7 km). Pół kilometra dalej na wirażu w lewo straszy znak ostrzegający przed nachyleniem rzędu 20 %.

Jednak w rzeczywistości na stromiznę tego typu trzeba jeszcze trochę poczekać. O ile 8-kilometrowy odcinek za Tualis ma średnie nachylenie 9,7 % o tyle przeciętna na dwóch kolejnych kilometrach czyli czternastym i piętnastym wynosi aż 12,1 % z maximum sięgającym aż 18 %. Niewątpliwie w pokonaniu tych stromych ścianek pomaga świadomość, że już bardzo niewiele zostało końca tej pięknej wspinaczki. Na szczęście stromizna wiedzie po dziewięciu serpentynach, która w razie potrzeby można wziąć nieco szerzej. Ostatnie kilometry to jazda w terenie odsłoniętym wśród alpejskich hal i nielicznych drzewek, z pięknymi widokami na zielone górskie szczyty i położone daleko w dole doliny. Po zmęczeniu morderczych dwóch kilometrów do końca podjazdu pozostaje już tylko 500 metrów po drodze stopniowo coraz łatwiejszej. Podjazd pokonaliśmy w czasie 1 godziny 24 minut i 56 sekund czyli z przeciętną prędkością 10,737 km/h i VAM 1024 m/h. Piotrek dojechał do nas po dziesięciu minutach (Darek dzień później zdobył tą górę w czasie 1 godziny 44 minut i 28 sekund). Patrząc w prawo ze szczytu wzniesienia widzimy w dole gospodarstwo agroturystyczne Casera Chiadinis. Za nim zaś pierwszy kilometr zjazdu do Ravascletto, przechodzący w płaską, lecz szutrową Panoramica della Vetta o długości sześciu kilometrów, która to wystraszyła uczestników wspomnianego Giro. W oddali widać bandy w kolorze niebieskim, które ustawiono tuż przed wyścigiem na każdym z zakrętów tej niebezpiecznej drogi. Nie mieliśmy zamiaru przyglądać im się z bliska. Zrobiliśmy sobie zdjęcia pod pomnikiem z łabędziem ufundowanym przez Frulijskie Stowarzyszenie Dawców Krwi. Wymieniliśmy się wrażeniami z dwoma spotkanymi na górze Czechami (Oswaldem i Lukasem z Ostrawy), którzy dosłownie na kilka dni wpadli w te strony w tym samym co my celu. Po czym tą samą drogą zjechaliśmy do gorącej doliny Degano, w której około godziny czternastej było aż 32 stopni Celsjusza.

Wróciwszy do domu zrobiliśmy sobie niemal trzygodzinną sjestę. Po pierwsze dla odpoczynku po ciężkiej górze, po drugie z chęci uniknięcia dalszej jazdy w panującym na zewnątrz ukropie. Tym niemniej do siedemnastej temperatura ani odrobinę nie spadła. Nie było jednak na co czekać. Wsiedliśmy w auta by drogami SR 355 i SS 52 podjechać do Ampezzo. Według pierwotnego planu mieliśmy jednego dnia zrobić Monte Crostis i Monte Zoncolan ze startem w Ovaro, zaś następnego Sella di Razzo i Passo del Pura ze startem w Ampezzo właśnie. Po rozdzieleniu dwóch „potworów” postanowiłem, że nie będziemy sobie robić dwóch wycieczek do tego miasteczka, zaś do Casera di Razzo dojedziemy od wschodu czyli startując z domu i wspinając się przez Val Pesarina. Po 22 kilometrach transferu zatrzymaliśmy się w zatoczce przy głównej drodze, jakieś 300 metrów przed budynkiem lokalnego merostwa. Na pierwszym i drugim kilometrze przejechaliśmy ze wschodu na zachód całe Ampezzo. W międzyczasie po przebyciu 1,2 kilometra minęliśmy zjazd na SP 73. Ta droga to południowy wariant podjazdu na Sella di Razzo, a przy tym pierwsze 9 kilometrów alternatywnego, północno-wschodniego szlaku na przełęcz Pura. My jednak chcieliśmy zdobyć tą górę od trudniejszej, zachodniej strony. Dlatego trzymaliśmy się szosy SS 52 jeszcze przez trzy kilometry. Po przejechaniu 3,9 kilometra dotarliśmy do zajazdu Albergo al Pura. Dwieście metrów za nim trzeba było zjechać z głównej drogi tzn. odbić w prawo by zacząć prawdziwą wspinaczkę na bocznej via San Valentino. Na zakończonych właśnie czterech kilometrach średnie nachylenie wyniosło ledwie 4,2 %. Tymczasem na pozostałych ośmiu, między wspomnianym zakrętem a samą przełęczą niemal 8,8 % przy max. na poziomie 12-13 %.

Pierwszą tercje podjazdu przejechałem, więc na przełożeniu 39 x 21. Natomiast na drodze św. Walentego w użyciu miałem już tylko tryby 24 i 28. Po kilkusetmetrowym wstępie następne pięć kilometrów z hakiem trzyma na poziomie od 8,1 do 10,4 %. Pomiędzy 5,5 a 8,4 km od startu trzeba pokonać siedem wiraży. Pomiędzy 10,9 a 11,2 km dwa kolejne. W końcówce jest nieco łatwiej, bowiem ostatnie 2,4 kilometra ma średnio 6,9 %. Droga jest wąska i chropowata. W prześwitach między drzewami można złapać ładny widok na leżące w dole Ampezzo. Na ostatnich kilkuset metrach wyjeżdża się na obszerną polanę, która rozpościera się po lewej stronie wjeżdżających. Wspinaczkę ukończyłem w towarzystwie Adama. Na zdobycie góry potrzebowaliśmy 51 minut i 20 sekund co dało przeciętną prędkość 14,142 km/h i VAM 1032 m/h. Piotrek odpadł na początku ósmego kilometra i stracił około trzech minut. Na górze spędziliśmy dobry kwadrans. Korzystając ze słonecznej pogody robiliśmy sobie zdjęcia na tle postawionej tam kapliczki. Natomiast na tablicy znaleźliśmy dowód na to, że „nasi już tu byli” czyli nalepkę z frazą „Droga do Urzędowa – Penisula Iberica 2012”. Po drugiej stronie przełęczy widzieliśmy położone w odległości dwustu metrów schronisko Tito Piaz. Tego dnia ja i Piotrek przejechaliśmy 62 kilometry o łącznym przewyższeniu 2330 metrów. Adam ze 20 kilometrów więcej o sumie amplitud blisko 3450 metrów. Operujący niezależnie od nas Dario również nie próżnował. Wykazał się wielką fantazją i sporym hartem ducha. Przejechał Monte Zoncolan od obu stron! Najpierw pokonał jej wariant zachodni z początkiem w naszym Ovaro, zaś w drodze powrotnej zdobył ścianę wschodnią ze startem w Sutrio.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Monte Crostis & Pura została wyłączona

Val di Lauco, Monte Croce Carnico & Malga Valdajer

Autor: admin o 16. lipca 2012

Poprawa pogody w niedzielne popołudnie zachęciła mnie do większej aktywności u progu drugiego tygodnia wyprawy. Pierwotnie na poniedziałek zaplanowałem tylko wycieczkę do Paluzzy i zaliczenie z tego miejsca dwóch podjazdów w centralnej części rejonu Carnia. Mieliśmy wjechać na znaną z Giro d’Italia przełęcz Monte Croce Carnico (1360 m. n.p.m.) oraz dotrzeć do położonego w cieniu góry Monte Paularo hotelu Castello Valdajer (1340 m. n.p.m.). Przy stosunkowo krótkim dojeździe i wspólnym dla obu wzniesień miejscu startu mogliśmy się z tym zadaniem uwinąć w kilka godzin. Zaplanowaliśmy ten wypad na godziny popołudniowe. Miałem więc dość wolnego czasu by obejrzeć jeszcze coś ciekawego w najbliższej okolicy. Postanowiłem aktywnie spędzić również poniedziałkowe przedpołudnie. Dlatego w ostatniej chwili dodałem do swego friulijskiego menu podjazd na Val di Lauco (1180 m. n.p.m.). Darek z Piotrem woleli się trzymać oryginalnego planu, ale Adama nie trzeba było długo przekonywać do śmiałej koncepcji pt. „trzy w jednym”. Dojazd samochodem do Villa Santina zajął nam ledwie kwadrans. Zatrzymaliśmy się na małym parkingu przed miejscowym supermarketem i około 9:45 byliśmy już gotowi do spotkania z południowym sąsiadem Zoncolanu. Drogą SS-52 podjechaliśmy sto metrów w kierunku ronda, na którym trzeba było wybrać pierwszy zjazd i wbić się na prowadzącą do góry drogę SP-44.

Czekało nas 14,7 kilometra podjazdu o średnim nachyleniu 5,6 %. Z suchych danych wyłania się obraz wzniesienia o umiarkowanej stromiźnie. Nic bardziej mylnego. Sprawcą owego fałszerstwa jest zjazd w środkowej części podjazdu. Wspinaczka zaczyna się całkiem przyjemnie, bowiem na pierwszym kilometrze średnie nachylenie wynosi 5,8 %, zaś droga jest szeroka i dobrej jakości. Aczkolwiek my w okolicy pierwszego wirażu natrafiliśmy na krótki odcinek „tarki” czyli chwilowo zdartego asfaltu. Na pierwszych dwóch kilometrach jest w sumie siedem serpentyn. Potem szerokim łukiem mija się polanę, na której po lewej stronie drogi stoi kilka domostw. W połowie czwartego kilometra po pokonaniu jeszcze trzech wiraży mija się zjazd w lewo ku wiosce Avaglio. Kilometry od drugiego do piątego mają średnie nachylenie 6,5 do 6,9 %. Droga odpuszcza na około 700 metrów na dojeździe do największej osady na tym szlaku czyli Lauco (5,8 km). Za wioską trudne 1100 metrów o nachyleniu 8,9 % i łatwiejsze półtora kilometra z przejazdem przez Porteal (7,9 km). Śmignął tędy na zjeździe peleton Giro z roku 2003, podczas pierwszego w historii etapu z metą na Monte Zoncolan. Jednak sam podjazd nie został jak dotąd przetestowany przez „profich”. W połowie dziewiątego kilometra zaczyna się wspomniany zjazd. Na 1700 metrach przed wioską Vinaio traci się w sumie 65 metrów ze zdobytej wcześniej wysokości. U jego kresu mija się odchodzącą w prawo drogę ku Buttea, Fusea i Tolmezzo.

Chcąc dotrzeć do Val di Lauco należy jechać prosto. Do pokonania zostaje jeszcze 4,5 kilometra, z czego 3600 metrów o średnim nachyleniu 9,9 %. Ponieważ w samej końcówce zjazdu dobiłem felgę na dziurawej w tym miejscu drodze i mieliśmy przymusowy przystanek na wymianę przebitej gumy. Po naprawieniu defektu ruszyliśmy dalej i zaraz po restarcie czekał na sztywny kilometr o średnim nachyleniu 11,1 %. Następnie kilkaset metrów względnego odpoczynku i jeszcze trudniejsze 900 metrów o stromiźnie średniej 13,1 i max. 16 %. Po czym raz jeszcze kilkaset łatwiejszych metrów i jako ostatnie wyzwanie 500 metrów o średniej 11 %. Pech chciał, że na samym początku najtrudniejszego z hardcorowych odcinków wąziutką drogę na szczyt zablokowała koparka obsługiwana przez dwóch robotników drogowych. Nie było jej jak ominąć i trzeba się było wypiąć z pedałów. Po ominięciu owej blokady miałem niemały problem z ponownym startem przy takim nachyleniu stoku. Ostatecznie byłem zmuszony podejść do najbliższego wirażu by tam na kilku metrach łatwiejszego terenu ponownie wskoczyć na rower. Za ostatnim stromym odcinkiem drogi do końca wzniesienia pozostało już tylko 900 metrów w typie „falsopiano”. Zakończyliśmy wspinaczkę w czasie 1 godziny 2 minut i 3 sekund (przeciętna 14,117 km/h) na samym końcu parkingu wybudowanego w centrum osady Val di Lauco. Droga ciągnie się jeszcze niespełna dwa kilometry w kierunku północnym, ale po ledwie pofałdowanym terenie. Kończy się za wioską Trischiamps, położoną w cieniu Monte Arvenis. Ten odcinek musieliśmy sobie podarować z uwagi na brak czasu.

Do Paluzzy wyruszyliśmy około trzynastej. Tym razem w pełnym składzie czyli dwoma wozami technicznymi. Najkrótszy droga z Ovaro do owego miasteczka wiedzie przez Comeglians, Ravascletto i Sutrio. Dlatego po trzech dniach przemierzania tam i z powrotem szosy nr 52 chętnie skorzystaliśmy z północnego szlaku. Prowadzi on drogą SR 465 przez przełęcz Sella Valcada (958 m. n.p.m.), która w minionym ćwierćwieczu czterokrotnie pojawiła się na trasie wyścigu Dookoła Włoch. W końcówce owego dojazdu minęliśmy też wrota do wschodniego podjazdu pod Monte Zoncolan czyli miejsce, w którym rozpoczął się romans Giro z tym słynnym wzniesieniem. Wjechawszy na drogę prowincjonalną nr 111 skręciliśmy na północ, przejechaliśmy przez osadę Rivo i zatrzymaliśmy się przy moście nad potokiem But. W zasięgu wzroku mieliśmy Paluzzę, zaś tuż przed sobą rozdroże, z którego rozchodzą się drogi SP-111 i SP 24. Uznałem, że na pierwsze danie połkniemy dłuższy, lecz łagodny podjazd na graniczne Monte Croce Carnico (niem. Plockenpass). Przełęcz ta trzykrotnie znalazła się na trasie Giro. Przy dwóch pierwszych okazjach tj. w latach 1990 i 2006 zdobywana była jednak od austriackiej strony. Jedynie za trzecim podejściem tzn. w sezonie 2011 peleton forsował ją od południa, kiedy to jako pierwszy na górze zameldował się Białorusin Bronisław Samojłow. Trzeba powiedzieć, że Croce Carnico to dość nietypowa góra jak na Carnię. Rejon ten podobnie jak bodaj cały region Friuli słynie z podjazdów niezbyt wysokich czy długich, lecz przede wszystkim stromych. Skrajnym przypadkiem potwierdzającym ową regułę jest oczywiście każdy z trzech wariantów podjazdów pod Monte Zoncolan. Tymczasem południowy szlak na Górę Kryża Karnickiego ma 17,4 kilometra o średnim nachyleniu tylko 4,5 % i skromnym maximum 9 %. Dzięki temu mogłem niemal cały czas jechać na przełożeniu 39 x 21, zaś w łatwiejszych momentach korzystać z 18-tki.

Wystartowaliśmy kwadrans przed czternastą przy temperaturze 30 stopni. Darek ruszył jako pierwszy. Pozostała trójka razem, parę minut później. Na pierwszym kilometrze kończącym się przejazdem nad potokiem Pontaiba omija się od zachodu wspomnianą Paluzzę. Dwa pierwsze kilometry są łatwe, lecz już trzeci i czwarty trzymają na solidnym poziomie 6,7 %. Tu nasza grupka rozsypała się, po czym każdy z nas przegonił Darka. Dario czuł się tego dnia przemęczony i uznał, że przejedzie tylko jedno wzniesienie i to bardzo na spokojnie. Pierwsza faza wspinaczki kończy się na wysokości wioski Cleulis (5,1 km), po czym można wrzucić dużą tarczę na minimalnym zjeździe do Timau (7,3 km). Następnie przez cztery kilometry droga wiedzie niemal prosto na zachód. Na dziesiątym kilometrze przejeżdża się pod długą galerią. Natomiast pod koniec jedenastego po lewej stronie drogi stoi dom gościnny Casetta in Canada (10,8 km). Pół kilometra za nim znajduje się pierwszy z tuzina wiraży numerowanych w kolejności od góry do dołu. Serpentyny dodatkowo ułatwiają jazdę na tym niezbyt trudnym wzniesieniu. Niektóre zakręty chowają się tunelach i galeriach. Niemal przez cały czas jedzie się w terenie o nachyleniu od 5 czy 6 %. Najtrudniejszy jest odcinek za Cantonierą (13,4 km), dawnym budynkiem dróżników czyli 800 metrów o średnim nachyleniu 7 %. Na ostatnich kilometrach po każdym zakręcie w lewo dobrze widać górujący nad przełęczą szczyt Creta della Collinetta (2238 m. n.p.m.). Ostatnia galeria kończy się ledwie 200 metrów przed finałem podjazdu. Ukończyłem go w czasie 56 minut i 30 sekund czyli z przeciętną 18,371 km/h. Na górze o tak łagodnym profilu moje 75 kilogramów nie stanowiło żadnego problemu. Na przełęczy stoją schroniska, są też pomniki poświęcone żołnierzom poległym w czasie I Wojny Światowej, zaś po austriackiej stronie nawet małe muzeum poświęcone tej wojnie. Jest tu nawet monument z czasów rzymskich, gdyż droga na Monte Croce Carnico to dawna via Iulia Augusta, której budowę ukończono w 15 roku p.n.e.

Po zjeździe z przełęczy zrobiliśmy sobie przeszło pół godzinną przerwę. Darek postanowił zostać przy samochodach i wykorzystać wolny czas na dokładny przegląd techniczny swego roweru. Jako pierwszy na spotkanie z „zameczkiem” Valdajer ruszył Piotrek. Ja w towarzystwie Adama rozpocząłem wspinaczkę parę minut później. Na rozdrożu trzeba było pojechać w prawo czyli wybrać drogę SP 24. Dlatego tym razem na pierwszym kilometrze objechaliśmy Paluzzę od wschodniej strony. Po przebyciu 2,1 kilometra przejechaliśmy  mostek nad potokiem Orteglas, zaś wraz z końcem trzeciego kilometra dotarliśmy do wioski Troppo Carnico przeskakując na prawy brzeg potoku Pontaiba. Za wioską pokonaliśmy jeszcze jeden mostek, tym razem nad potokiem Mauran, dopływem Pontaiby. Pierwsze cztery kilometry miały średnie nachylenie zaledwie 4,3 %. Znacznie trudniej zrobiło się od połowy piątego kilometra, po minięciu bocznej drogi ku osadom Tavielle i Tausia. To w tym miejscu spotkaliśmy Piotra, który nie był pewien jak dalej jechać. Czekały nas teraz trzy ciężkie kilometry o średnim nachyleniu 9 % i maximum sięgającym 13 % na ciasnych zakrętach w pobliżu Ligosullo (6,6 km). Na odcinku pomiędzy 5,5 a 7,2 kilometra od startu jest ich aż jedenaście. Dokładnie w połowie ósmego kilometra trzeba było w końcu zjechać z drogi SP 24 na wysokości gospody Camoscio (7,5 km). Gdybyśmy dalej trzymali się tej drogi to po około dwóch kilometrach dotarlibyśmy do przełęczy Forcella Duron (1076 m. n.p.m.), która podczas Giro z 2010 roku została zdobyta od wschodniej strony przez Francuza Ludovica Turpina. Działo się to na etapie zakończonym słynnym pojedynkiem Basso i Evansa na Zoncolanie.

Tym niemniej nas interesowało nieznane „profim” Castello Valdajer czyli trudniejszy podjazd o długości 10,8 kilometra przy średniej 7,1 %. Trzecia tercja tego wzniesienia czyli odcinek między rozdrożem a hotelem jest nawet nieco trudniejszy od środkowej fazy wspinaczki. Ma bowiem w sumie 3,3 kilometra o średniej 9,4 % i prowadzi po wąskiej, leśnej drodze o nawierzchni słabej jakości. Wybierając ten podjazd zastanawiałem się czy będziemy zmuszeni skończyć wspinaczkę na wysokości hotelu. Czy też może uda nam się pojechać dalej w kierunku góry Monte Paularo (2043 m. n.p.m.). Taką możliwość sugerował kupiony przeze mnie dwa lata wcześniej atlas Włoch z serii „Touring Editore”. Okazało się, że nasza droga mija zameczek, po czym rozchodzi się na dwie strony. Szlak lewy na Monte Paularo wyglądał jednak zaledwie na kamienisty dukt przystosowany co najwyżej do jazdy rowerem górskim. Więcej nadziei dawała opcja prawa czyli wąska i bardzo stroma asfaltowa ścieżka o kiepskiej jakości. Pojechaliśmy więc w prawo, lecz na górę nie dotarliśmy razem. Zatrzymał mnie jeden z progów do odprowadzania wody z górskich zboczy. Po restarcie swoją wspinaczkę zakończyłem przed Malga Valdajer na wysokości 1464 m. n.p.m. Tym samym finałowy kilometr za Castello Valdajer miał średnio 12,4 % z max. 18 % na ostatniej prostej. Jednak na końcu swej drogi nie spotkałem Adama. Okazało się, że mój kolega tuż przed finałem odbił w prawo i przejechał niespełna czterysta metrów docierając do poziomu 1491 m. n.p.m. Poczekałem przed gospodarstwem na przyjazd kolegów, po czym sam sprawdziłem końcówkę podjazdu wybraną przez Adama. Tego dnia obaj przejechaliśmy w sumie 91 kilometrów o łącznym przewyższeniu aż 2610 metrów.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Val di Lauco, Monte Croce Carnico & Malga Valdajer została wyłączona

Altopiano del Montasio & Sella di Sampdogna

Autor: admin o 15. lipca 2012

Region Friuli Venezia-Giulia nie przywitał nas dobrą pogodą. Zachmurzone niebo w piątek. W sobotę przelotne opady deszczu, w tym wieczorna nawałnica. Niedzielne przedpołudnie wcale nie wyglądało lepiej. Dlatego nie mieliśmy dobrego powodu by spieszyć się z opuszczeniem Ovaro. Czekaliśmy na przejaśnienie i ruszyliśmy się z domu dopiero około jedenastej gdy stało się jasne, że na poprawę aury możemy się nie doczekać. Podobnie jak w sobotę czekała nas wycieczka ku dolinie rzeki Fella. Tym razem nieco krótsza czyli 45 kilometrów drogi do naszego pierwszego przystanku w okolicy miasteczka Chiusaforte. Na ten dzień mieliśmy zaplanowane trasy we włoskiej części Alp Julijskich. Dwie wspinaczki rozpoczynające się przy drodze krajowej nr 13 i biegnące ku wschodowi w górę dolin wyznaczonych przez górskie potoki Raccolana i Dogna. Pierwszym miał być ponad 20-kilometrowy podjazd na Altopiano del Montasio (1515 m. n.p.m.), zaś drugim niewiele krótszy wjazd na Sella Sampdogna (1392 m. n.p.m.). Najpierw 21,3 kilometra o średnim nachyleniu 5,3 %, a następnie 17,8 kilometra o średniej 5,4 %. Dwa wzniesienia pierwszej kategorii i każdy o przewyższeniu około tysiąca metrów. Bez dwóch zdań cenne nabytki do mojej kolekcji górskich skalpów. Trzy miesiące później okazało się, że na wspomnianym płaskowyżu zakończy się dziesiąty etap Giro d’Italia 2013. Dla kolarzy, którzy staną na starcie tego wyścigu będzie to pojedynek w trudnym i nieznanym terenie. Tak Altopiano del Montasio jak i poprzedzający ów finał podjazd na Cason di Lanza nie zostały dotąd przetestowane na żadnym większym wyścigu kolarskim.

W drodze do Chiusaforte towarzyszył nam deszcz. Po zjechaniu z SS-13 chcieliśmy znaleźć jakieś zadaszone miejsce, aby spokojnie przygotować się do pierwszej wspinaczki. Nie zatrzymaliśmy się w miasteczku, lecz skręciliśmy w drogę SP-76 przejeżdżając na wschodni brzeg rzeki. Chwilę po minięciu wioski Raccolana zjechaliśmy w prawo znajdując sobie miejsce postojowe pod wiaduktem, na którym biegnie autostrada A-23. Około południa było tylko 17 stopni i padał deszczyk. Ubraliśmy się stosownie do okazji i zdecydowaliśmy się ruszyć w drogę na przekór pogodzie. Pierwsza tercja tego podjazdu czyli odcinek kończący się na wysokości Ponte di Tamaroz ma średnie nachylenie zaledwie 2,3 %. Jedyny w miarę kłopotliwy fragment to pierwsza połowa drugiego kilometra kończąca się na wysokości kościółka stojącego po prawej stronie drogi. Tym niemniej jazda nie była łatwa i przyjemna. Z każdym kilometrem padało coraz mocniej, zaś na trzecim i czwartym lało już jak z cebra. W dodatku zaczął nas bombardować grad. Dlatego po przejechaniu 4,1 kilometra daliśmy za wygraną zatrzymując się przy gospodarstwie w okolicy Pezzeit. Schowaliśmy się na kilkanaście minut do szopy stojącej na tyłach tego domu. W tym miejscu przeczekaliśmy najgorsze. W tym czasie minął nas Darek, który już wcześniej stanął by ubrać się jak najcieplej. Gdy deszcz zaczął słabnąć ja i Piotr zdecydowaliśmy się na dalszą jazdę. Natomiast Adam wolał jeszcze trochę poczekać. Później okazało się, że gospodarze zaprosili go do środka, poczęstowali gorącą herbatą i dali do ubrania ciuchy zgoła nie kolarskie, lecz skutecznie chroniące przed chłodem i wszechobecną wilgocią. Po restarcie czekało nas jeszcze kilka łatwych kilometrów, na których minęliśmy wioskę Saletto (5,7 km) i Ponte di Tamaroz (7,8 km). Wraz z końcem dziewiątego kilometra dotarliśmy do Piani di Qua. Za wioską minęliśmy kościół wybudowany w drugim roku pontyfikatu Jana Pawła II.

Trudniej zrobiło się dopiero na dwunastym kilometrze czyli za osadą Pian della Sega (10,7 km), gdzie trzeba było pokonać 730 metrów o średnim nachyleniu 10%. Kolejny ciężki odcinek to 780 metrów o średniej 9,1 % za mostem Volt d’Aghe na czternastym kilometrze. W tej okolicy droga zaczęła się wić po serpentynach  Na trzech kilometrach przed Sella Nevea (16,8 km) było ich w sumie siedem. Stromizna drogi oscylowała na przyzwoitym poziomie od 6 do 9 %. Po drodze trzeba było przejechać przez trzy galerie. W ośrodku Sella Nevea można było złapać głębszy oddech przed stromym finałem podjazdu. Następnie po przejechaniu 17,1 kilometra od startu trzeba było zjechać z drogi SP-76, która w tym miejscu skręca w prawo ku przełęczy położonej 1190 metrów n.p.m. Chcąc dostać się na płaskowyż należało pojechać prosto i wbić się na stromą leśną ścieżkę. Tu od razu była do pokonania pokonania ścianka o długości 320 metrów przy średniej 14,7 %, zaś nieco wyżej kilka ciasnych wiraży, na których maksymalne nachylenie sięga 18 %. Cała stromizna ma długość 1900 metrów o średnim nachyleniu 11,8 % i powinna stanowić idealne miejsce do ataku po etapowe zwycięstwo na Giro 2013. Ostatni odcinek podjazdu to 2,4 kilometra o umiarkowanej już średniej 5,1 %. Wspinaczkę zakończyłem na rozdrożu przy długim budynku gospodarskim. Roztacza się stąd piękny widok na masyw górski wyznaczający północną granicę płaskowyżu. Darka nie spotkałem bo źle skręcił na wysokości Sella Nevea. Cofnąłem się kilkaset metrów do wcześniejszego rozdroża i w tym miejscu poczekałem na przyjazd wszystkich kolegów. Na szczęście zaczęło się rozpogadzać, więc warunki na zjeździe były lepsze od spodziewanych. Nad dolną częścią Canale di Raccolana świeciło już słońce i temperatura wzrosła do przyjemnych 24 stopni. Można było strzelić ładne fotki tak mijanym wioskom, górom jak i samej rzeczce oraz wodospadom, które znacznie przybrały na sile po niedawnej burzy.

Do Raccolany zjechaliśmy około szesnastej, lecz naszą przystań pod wiaduktem opuściliśmy bliżej siedemnastej, po dłuższym oczekiwaniu na Darka, który zawieruszył się nam na zjeździe. Do podnóża kolejnego podjazdu mieliśmy niespełna 6 kilometrów i można było się pokusić o zaatakowanie obu gór ze wspólnego miejsca parkingowego. Jednak czas nas gonił, więc zdecydowaliśmy się podjechać do Dogny samochodami. Po paru kilometrach jazdy w górę SS-13 ponownie przejechaliśmy na wschodni brzeg Felli zatrzymując się na samym początku podjazdu w cieniu starego wiaduktu. Po niespełna 400 metrach od startu trzeba było przejechać przez ciasny, ciemny i mokry tunel. Pod koniec pierwszego kilometra przejeżdża się przez położone jedna po drugiej osady Roncheschin i Chiout di Puppe. Na drugim średnia stromizna wzrosła z niespełna 6 % do prawie 8 %. Następnie półtora kilometra łatwiejszego terenu zakończonego ładnym dla oka odcinkiem drogi wykutej w skałach. Za mostem  i tunelem podjazd robi się trudniejszy. Dwa kręte kilometry poprzedzające osadę Chiutzuquin (5,5 km od startu) ma średnie nachylenie bliskie 7,9 %. Łatwiej jest na dojeździe do bocznej drogi schodzącej ku osadzie Pleziche (6,8 km). Tuż przed rozjazdem przejeżdża się między betonowymi słupami będącymi pozostałością jakiejś konstrukcji. zaś tuż za zakrętem otwiera się piękny widok na górskie szczyty, w tym najwyższy w całej okolicy Jof di Montasio (2753 m. n.p.m.). Następnie droga odbija w kierunku północnym i oddala się od rzeźbiącego dolinę koryta potoku Dogna. Prawie cały ósmy kilometr trzyma na poziomie 9,2 %. Pierwsza faza podjazdu czyli 9,3 kilometra przy średniej 6,1 % kończy się na wysokości około 1000 metrów n.p.m. Kilkaset metrów za Mincigos (8,9 km) po przebyciu 450 metrów o niebagatelnym nachyleniu 10,5 %. Z początku jechałem sam na czele naszej grupki. Na pierwszych kilometrach Adam robił zdjęcia w akcji i jechał w towarzystwie Piotra. Później bez większych problemów mnie dogonił.

Po stromym odcinku za Mincigos przyszedł czas na dłuższy odpoczynek. Droga przez kolejne trzy kilometry z hakiem wiedzie po lekko pofałdowanym terenie czyli: dół, góra, dół i chwila płaskiego. W sumie na odcinku 3,4 kilometra zamiast zyskiwać wysokość traci się kilkanaście metrów. Jechało się szybko, lecz trzeba było uważać na kamienie, które odpadły od zbocza góry. W jednym miejscu wyłamał się całkiem spory kawałek skały. Ten fragment podjazdu kończy się po minięciu kapliczki jakieś 12,7 kilometra od startu. Następny kilometr jest jeszcze stosunkowo łagodny, gdyż ma tylko 4,8 %. Dopiero cztery kolejne o średniej 8,7 % i max. 12 % stanowią prawdziwe wyzwanie. Pierwsze 800 metrów do Cappella Alpini Baite Gemona (14,5 km) to zaledwie 5,9 %, w tym cztery ciasne wiraże na dystansie ledwie pół kilometra. Za kaplicą robi się znacznie trudniej, bo kolejne 2,1 kilometra ma średnio niemal 8,9 %. Aczkolwiek w pierwszej połówce tego odcinka z pomocą kolarzom przyszli architekci drogi projektując w sumie 9 wiraży na dystansie tylko 1100 metrów. Na kolejnym kilometrze po raz ostatni przejeżdża się nad korytem potoku Dogna, by po przebyciu 16,6 kilometra dotrzeć do budynku Casermetta Vuerich. Stąd do mety pozostaje już tylko 1200 metrów. W teorii o średnim nachyleniu 10,4 %, lecz w praktyce nie było aż tak stromo czyli najpewniej wcześniej zyskaliśmy nieco więcej metrów niż to wynika z załączonego profilu. Fragment drogi został zawalony skalnym osuwiskiem i kilometr przed finałem musieliśmy na chwilę zejść z rowerów aby przejść tą przeszkodę. Dojechaliśmy do końca asfaltowej drogi w czasie 1 godziny i niespełna 13 minut czyli z przeciętną prędkość 14,646 km/h. Dalej na wprost i w lewo wiodły już tylko dwie szutrowe ścieżki, na które nie chcieliśmy wjeżdżać. Na zboczu góry po lewej stronie względem końca drogi stoi gospodarstwo Malga Sampdogna. Za sprawą dwóch długich podjazdów zrobiliśmy jak dotąd największy dzienny dystans. W sumie 81 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2089 metrów.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Altopiano del Montasio & Sella di Sampdogna została wyłączona

Cason di Lanza & Pramollo-Watschiger Alm

Autor: admin o 14. lipca 2012

Po pierwszej nocy pod włoskim niebem zaczęliśmy zwiedzanie górskich atrakcji regionu Friuli-Venezia Giulia. Postanowiłem, że tak jak w Słowenii zaczniemy objazd okolicy od wschodnich krańców naszego nowego „rejonu łowieckiego”.  Następnie dzień po dniu przesuwając swe zainteresowanie w stronę zachodniej części rejonu Carnia. Dzięki temu mogliśmy zyskać na czasie przed wyruszeniem na podbój najtrudniejszych wzniesień tzn. budzącego trwogę swą stromizną Monte Zoncolan oraz pominiętego w ostatniej chwili na Giro d’Italia z roku 2011 Monte Crostis. Tym samym podczas pierwszego włoskiego weekendu czekały nas dwie wycieczki w górę rzeki Fella przy drodze krajowej SS13. Po nadspodziewanie długim transferze z Radovlijcy należał się nam dobry wypoczynek. Dlatego w sobotni poranek nie śpieszno było nam do wylotu z Casa Clementa. Najpierw długi sen, każdemu wedle potrzeb. Potem dla chętnych spacer po okolicy i lustracja miejscowych sklepów, głównie spożywczych. Śniadanie około godziny dziesiątej, a sam wyjazd z Ovaro dopiero punkt jedenasta. Do miejsca przeznaczenia, niespełna dwutysięcznego miasteczka Pontebba, nie mieliśmy daleko. Niespełna 60 kilometrów czyli jakieś 50 minut jazdy najpierw na południe drogą SR 335, potem na wschód po drodze SS52 i w końcu na północ wspomnianą krajówką nr 13. Po drodze minęliśmy miejscowości Chiusaforte i Dogna, w których mieliśmy się dotrzeć następnego dnia. Zatrzymaliśmy się na parkingu w centrum Pontebby przy Via Giuseppe Mazzini. Pogoda była tego dnia mocno niepewna. Na razie nie padało, lecz gęste szare chmury nie zwiastowały nic dobrego. Rozpakowując się w zasięgu wzroku mieliśmy miejsca startowe do obu wybranych na sobotę podjazdów.

Pierwszym miała być wschodnia droga pod Passo di Cason di Lanza (1552 m. n.p.m.), zaś drugim wjazd na graniczną przełęcz Pramollo vel Nassfeldpass (1530 m. n.p.m.). Na dzień 14 lipca 2012 roku żadne z tych wzniesień nie zaliczyło jeszcze występu na Giro d’Italia. Aczkolwiek gdy pisze te słowa już wiadomo, iż Cason di Lanza zadebiutuje w wielkim Giro na dziesiątym etapie tegorocznej edycji. Odcinek ten prowadzić będzie z Cordenons do Altopiano del Montasio. i uczestnicy 96. wyścigu Dookoła Włoch będą się wspinać na tą przełęcz od jeszcze trudniejszej i bardziej nieregularnej strony zachodniej. Tym niemniej jak mieliśmy się przekonać również wschodnie oblicze tej góry kryje przed śmiałkami parę niemiłych niespodzianek. Na spotkanie z tym podjazdem ruszyliśmy kilka minut przed wpół do pierwszą. Jak widać na załączonym profilu wzniesienie to ma dwie wyraźnie różniące się swym charakterem części. To znaczy łatwą pierwszą połówkę i znacznie trudniejszy drugi odcinek o podobnej długości. Kilka fragmentów tego podjazdu sprawia, iż było to niezły poligon doświadczalny przed wyprawą na Zoncolan. Szlak na Passo di Cason di Lanza zaczyna się od przejazdu pod wiaduktem kolejowym tuż za Bed & Breakfast Melani. Za przejazdem po prawej stronie drogi znajduje się siedziba lokalnego merostwa. Po 350 metrach od startu na chwilę wjeżdża się na drogę SP112, której lewa odnoga prowadzi ku przełęczy Sella Cereschaitis, zaś prawa na wschodnim brzegu potoku Pontebbana łączy się z drogą SP110 zmierzającą ku Passo di Pramollo. Tymczasem pod Cason di Lanza wiedzie skromniejsza droga lokalna. Po przejechaniu 1,8 kilometra mija się skręt w prawo ku osadzie Gruben, zaś z początkiem czwartego kilometra przejeżdża się przez największą na całym szlaku osadę czyli Studena Bassa (3,1 km). Niespełna pięć kilometrów po starcie należy przejechać pierwszy most nad Pontebbaną czyli ponte Lavaz (4,9 km).

Na lewym brzegu tego potoku trafił nam się ledwie przejezdny odcinek drogi pokryty żwirem i kamieniami z pobliskiego zbocza. Chwilę później przejechaliśmy dwa blisko siebie położone mostki. Pierwszy 6,7, zaś drugi 7,3 kilometra od startu. Za trzecim mostem zaczyna się pierwsza stroma ścianka, a w zasadzie cały kilometr na poziomie około 10 %. Nie byłem w stanie dłużej dotrzymać tempa Adamowi. Przed stromizną przy dwóch domach (km 9,2) miałem jeszcze nadzieje do niego doskoczyć. Jednak wkrótce stało się jasne, że na pozostałych do szczytu sześciu kilometrach będę walczył tylko o przetrwanie. Kolejna stroma ściana czekała nas na łące przed Casera Rio Secco (km 10,9), gdzie w desperacji wrzuciłem już tryb 32. Odrobinę można było odpocząć na łatwiejszym kilometrze dwunastym. Niemniej była to tylko cisza przed burzą czyli całym kilometrem o średnim nachyleniu 14,7 %. Były na nim dwa odcinki serpentyn, pierwszy w lesie i drugi wśród skał. Goniąc resztkami sił na jednym z wiraży wypiąłem nogę z pedału i na chwilę stanąłem. Poniekąd z uwagi na żwirek dodatkowo utrudniający przejazd przez tą stromiznę. Po przebyciu 13,3 kilometra minąłem zniszczone zabudowania gospodarcze oznaczone na profilu jako Casarotta i już prawie byłem w domu. Po łatwym przedostatnim kilometrze trzeba było się jeszcze wysilić na ostatnich 800 metrach. Dystans 15,3 kilometra przejechałem w czasie 1h 5 minut i 30 sekund czyli z przeciętną 14,015 km/h. Na szczycie było wietrznie i mokro przy rześkiej temperaturze 14 stopni. Jeszcze nie padało, ale powietrze było przesiąknięte wilgocią. Przełęcz wyglądała na miejsce wypadowe do rozmaitych górskich wędrówek. Znajduje się na niej schronisko i gospodarstwo agroturystyczne. Natomiast po drugiej stronie drogi za drzewami widać też opuszczony budynek Gwardii Finansowej. Z ciekawostek historycznych warto odnotować bitwę jaką miejscowi wojacy w 1478 roku stoczyli z Turkami, którzy ćwierć wieku po zdobyciu Konstantynopola najechali tereny należące do Wenecji.

Po zjeździe do Pontebby nie prędko wybraliśmy się na drugi podjazd. Jeszcze przed piętnastą rozpadało się i to całkiem zdrowo. Dlatego zamiast od razu ruszyć na Passo Pramollo schowaliśmy się w samochodach, aby przeczekać niekorzystne warunki pogodowe. Nasza cierpliwość została wystawiona na próbę, lecz opłaciło się poczekać. Po godzinie szesnastej nieco się przejaśniło i postanowiliśmy spróbować szczęścia. Szlak na przełęcz Pramollo w całości przebiega po drodze SP 110. Nigdy nie został przetestowany na Giro, lecz tym roku zajrzało tu młodzieżowe Giro del Friuli – wygrał niejaki Diego Rosa. Podjazd rozpoczyna się przy domku z napisem Francesco Parisi, w miejscu oddalonym ledwie 130 metrów od ulicy, na której cztery godziny wcześniej zaczęliśmy pierwszą wspinaczkę. Tu również zaraz po starcie trzeba przejechać pod linią kolejową z Tarviso do Udine. Po kilkuset łatwych metrach wspinaczka zaczyna się na dobre za mostem nad rzeczką Bombaso. Drugi kilometr miał średnio 8,8 %. Znów łatwiej zrobiło się wśród łąk na trzecim i czwartym kilometrze tzn. 4,9 i 5,1 %. Prawdziwa wspinaczka zaczęła się w okolicy tunelu wykutego skręcającego o 180 stopni w lewo. W połowie piątego kilometra napotkaliśmy maksymalną stromiznę rzędu 12,2 % i Adam ponownie mi odjechał. Trzy kolejne kilometry trzymały na bardzo podobnym do siebie poziomie od 8,5 do 8,7 %. W tym czasie jeszcze dwukrotnie trzeba było przeskoczyć ponad nurtem rio Bombaso. W drugiej połowie ósmego i na całym dziewiątym kilometrze droga wiodła łagodnymi serpentynami na górskiej hali. Po każdym zakręcie w prawo trzeba się było zmagać z przeciwnym wiatrem. Minąłem gospodarstwo Malga Tratten (8,6 km) otoczone przez stadko rozbieganych kóz. Dwieście metrów za nim droga ponownie schowała się w lesie.

Ósmy i dziewiąty kilometr miały średnio 7,1 i 7,6 %. Nieco trudniej było na dziesiątym i jedenastym czyli 8 i 8,9 %. Jak widać góra była dość sztywna, lecz przynajmniej regularna. Nachylenie niemal cały czas oscyluje tu między 7 a 9 %, przy max. 12 %. W lesie czekały nas teraz długie proste, w tym najdłuższa kończąca się szerokim wirażem przy Caserma Marta e Laritti (11,5 km). Z tego miejsca do końca planowanej wspinaczki było jeszcze półtora kilometra, w tym kolejna serpentyna, dokładnie po dwunastu kilometrach od startu. Podjazd skończył się na wysokości Albergo Wulfenia (12,7 km). Do granicy brakowało jeszcze trzystu płaskich metrów wzdłuż brzegów małego sztucznego jeziorka. Na przełęcz wjechałem po pokonaniu 13 kilometrów o średnim nachyleniu 7,45 % w czasie 1 godziny 2 minut i 10 sekund czyli z przeciętną prędkością 12,546 km/h. Dawne przejście graniczne znajduje się na zakręcie w prawo. Odkryliśmy jednak, że po austriackiej stronie od głównej drogi odbija w prawo świeżutka asfaltowa ścieżka do Watschiger Alm (1638 m. n.p.m.). Była ona naszą szansą na zaliczenie kolejnego „tysięcznika” czyli kolarskiej góry o przewyższeniu co najmniej tysiąca metrów. Aby dotrzeć do kresu drogi przy górskim schronisku nad stawem trzeba było przejechać dodatkowe 1300 metrów o średnim nachyleniu 8,3 % i minąć po drodze malutki kościółek, zaś tuż przed finałem dom gościnny Alpenhof Plattner. Do Pontebby zjechaliśmy tuż przed dziewiętnastą. Zrobiliśmy jeszcze małe zakupy w pobliskim sklepie spożywczym i ruszyliśmy do bazy na nocleg w Ovaro. W drodze powrotnej natknęliśmy się na prawdziwe oberwanie chmury. Przyznać trzeba, że pomimo pewnych niedogodności mieliśmy sporo szczęścia. Pomimo wielce kapryśnej pogody udało nam się wykonać sobotni plan w całości i to z małą nawiązką. Na siódmym etapie wyprawy przejechaliśmy wszyscy 61,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2068 metrów.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Cason di Lanza & Pramollo-Watschiger Alm została wyłączona

Monte Matajur

Autor: admin o 13. lipca 2012

W piątek 13-tego … lipca przyszedł w końcu czas na przeprowadzkę ze Słowenii do Włoch. Czekał nas przeszło dwustukilometrowy transfer do Ovaro w rejonie Carnia, małego miasteczka u podnóża najbardziej surowego z trzech obliczy słynnego Zoncolanu. Sam przejazd miał nam zająć blisko cztery godziny, zaś cała podróż z dwoma podgórskimi przystankami po drodze przynajmniej dwa razy dłużej. Nasze plany zakładały zdobycie dwóch sąsiadujących z sobą gór po obu stronach słoweńsko-włoskiej granicy. Po raz pierwszy mieliśmy się zatrzymać w Idrsku i z tego miasteczka wjechać na Kolovrat (1169 m. n.p.m.) czyli zaliczyć podjazd o długości 10,5 km przy średnim nachyleniu 9,1 %. Według „archivio salite” klasyfikowany na trzecim miejscu pośród najtrudniejszych kolarskich wspinaczek w Słowenii (po poznanych przez nas Mangarcie i Kum). Po powrocie do Idrska mieliśmy wsiąść w auta, przekroczyć włoską granicę powyżej wioski Livek i po zaledwie 14 kilometrach dojazdu zatrzymać się w Savogny. Następnie zaś zaatakować Monte Matajur (1320 m. n.p.m.) czyli wzniesienie o wymiarach 12,2 km przy średniej 9,1 %. Niestety zgodnie z panującymi przesądami w/w data okazała się pechowa i udało nam się zrealizować jedynie drugi punkt piątkowego programu. Prawdę mówiąc w luźnej atmosferze czwartkowego wieczoru w mojej głowie roiły się jeszcze śmielsze wizje. Budząc się o świcie można było wszak jeszcze podskoczyć do oddalonego o niespełna pół godziny drogi miasteczka Bohinj i z tego miejsca „przebadać” podjazd na Soriską Planinę (1277 m. n.p.m.) tzn. 12,4 km przy średniej 6,1 %. Góra ta na tegorocznym wyścigu Dirka po Sloveniji była zdobywana z obu stron na etapie do Skofja Loka wygranym przez Włocha Domenico Pozzovivo po śmiałej akcji wespół z faworytem gospodarzy Janezem Brajkovicem.

Niemniej to co wieczorem wydawało się realne nie miało szans na realizację w starciu z poranną ospałością i deszczowym porankiem. Teoretycznie to samo wzniesienie mogliśmy jeszcze zdobyć od południowej strony gdybyśmy podczas naszego transferu pojechali drogą nr 403 i zatrzymali się w okolicy wioski Zali Log. Czekał by nas wówczas podjazd krótszy, ale bardziej treściwy tzn. 9,9 km o średniej 7 %. Niemniej ponieważ gościnne progi Apartaments Jansa opuściliśmy po godzinie dziesiątej, zaś w biurze Albergo Diffuso Il Grop w Ovaro mieliśmy się zameldować około osiemnastej to z góry było widać, iż nie mamy czasu na aż trzy przystanki. Co więcej podróż nie układała się po naszej myśli. Wybraliśmy bardziej południowy wariant dojazdu do włoskiej granicy tzn. zamiast przez Zelezniki, Podbrdo i Grahovo pojechaliśmy drogami nr 210 i nr 102 przez Skofja Loka i Cerko, który na mapach sprawiał wrażenie szybszej opcji. W rzeczywistości była to również droga jednopasmowa i kreta, na której nie dało się jechać zbyt szybko. Poza tym dodatkowo spowolnił nas korek wywołany wypadkiem drogowym. Na domiar złego psuła się pogoda. Gdy około wpół do pierwszej dotarliśmy do Idrska już padało. Nie mogliśmy sobie pozwolić na przeczekiwanie kaprysów aury, więc przed wkroczeniem do kraju drogiej benzyny zrobiliśmy tankowanie po słoweńskiej stronie i pojechaliśmy ku włoskiej granicy. Przy tej okazji zza okien samochodów obejrzeliśmy sobie pierwsze pięć kilometrów podjazdu na Kolovrat czyli odcinek od Idrska do Livka. Po włoskiej stronie nadal było pochmurno, ale przynajmniej nie padało. Dojechawszy do Savogny zatrzymaliśmy się nad rzeką po prawej stronie drogi, jakieś sto metrów za budynkiem merostwa. Piotrek nie czuł się tego dnia dobrze, dopadły go kłopoty żołądkowe, więc postanowił sobie zrobić dzień przerwy. Dlatego zaczęliśmy się szykować do drogi na szczyt w okrojonym trzyosobowym składzie.

Ruszyliśmy na górę kilka minut przed czternastą. Wybrałem bardziej treściwy wariant podjazdu czyli około 12 kilometrów wspinaczki z przejazdem w dolnej części przez wioski Ieronizza i Stermizza. Alternatywna droga na szczyt liczy sobie 14 kilometrów również ze startem w Savogny, lecz początkowo jedzie się na wschód ku Cepletischis. W tym przypadku w dolnej części wspinaczki mija się wioski Gabrovizza i Masseris. Obie drogi łączą się ponownie na wysokości około 950 metrów n.p.m. tuż za wioską Montemaggiore. Ta położona na północno-wschodnich kresach Włoch góra nigdy nie dostąpiła zaszczytu goszczenia uczestników Giro d’Italia. Tym niemniej niejednokrotnie była używana na rozgrywanej od roku 1962 i bardzo poważanej w tym kraju „młodzieżowej” etapówce Giro Ciclistico della regione Friuli Venezia Giulia. Podczas tej imprezy korzystano zazwyczaj z dłuższej wersji podjazdu. Po raz ostatni w latach 2008 i 2011. W sezonie 1991 zacięty pojedynek na tej górze stoczyli przyszli królowie gór czyli Gilberto Simoni i Marco Pantani (wygrał ten pierwszy), zaś w roku 1998 jako pierwszy na mecie zameldował się inny włoski as minionej dekady czyli Danilo Di Luca. Jako się rzekło zaproponowałem kolegom krótszy czyli zachodni wariant wzniesienia. Tym samym już po 150 metrach od miejsca startu musieliśmy odbić w lewo na prowadzącą ku Ieronizzy (2,3 km) via Alta. Pierwsza kwarta wzniesienia nie była jeszcze szczególnie trudna. Ponad dwukilometrowy dojazd do wspomnianej wioski miał średnio 6,33 % i prowadził z grubsza prostą drogą cały czas w kierunku północnym. Za Ieronizzą droga wpadła do lasu i stała się bardzo kręta. Dość powiedzieć, że na ponad trzykilometrowym odcinku przed Stermizzą (5,4 km) spotkaliśmy aż szesnaście ciasnych wiraży.

Nawierzchnia drogi była dość kiepska, a przy tym zabrudzona leśnymi naleciałościami po niedawnym deszczu. Jechało mi się ciężko, iż podejrzewałem jakiś kłopot z tylnym kołem. Wyjaśnienie kłopotów było zaś prozaiczne tzn. średnie nachylenie tej ćwiartki wynosiło aż 10,56 %. Zresztą nie było ze mną tak źle skoro wciąż jechałem razem z Adamem. Kolejne trzy kilometry na dojeździe do Montemaggiore (8,4 km) były nieco łatwiejsze, acz wciąż trzymały na solidnym poziomie 8,55 %. Na ulicach do wioski na chwilę się wypłaszczyło co wprawiło nas w chwilowe rozterki czy przypadkiem nie przegapiliśmy skrętu ku ostatniej części podjazdu. Jakieś dwieście metrów za wioską dotarliśmy do zbiegu naszego drogi z szosą biegnącą od strony Masseris. Tam spostrzegłem rozwiewającą wszelkie wątpliwości czerwoną tablicę z napisem Rifugio Pelizzo. Przed tym górskim schroniskiem, kończy swój bieg asfaltowa część szlaku na Monte Matajur. Od Montemaggiore do końca podjazdu brakowało jeszcze 3,8 kilometra o średnim nachyleniu 9,92 % Maksymalna stumetrowa stromizna dwukrotnie sięgnęła 15 %. Najpierw w połowie dziesiątego kilometra, a następnie pod koniec dwunastego, ledwie 400 metrów przed finałem. Do tego tylko pięć wiraży i parę długich prostych, najdłuższa na przedostatnim kilometrze. W końcówce podobnie jak na Mangarcie pętelka i ostatni fragment podjazdu po skręcie w prawo. W najwyższej partii podjazdu było już tylko kilka zakrętów, zaś droga prowadziła w terenie bardziej odsłoniętym. Na szczyt dojechaliśmy w czasie 1 godzinę 2 minuty i 50 sekund tzn. ze średnią prędkością 11,649 km/h i VAM 1058 m/h. Temperatura na szczycie była ledwie umiarkowana czyli 15 stopni. Od schroniska po niespełna półgodzinnym marszu z buta można by dotrzeć na sięgający 1641 metrów n.p.m. wierzchołek Monte Matajur. My nie mieliśmy ochoty na takie spacery. Grzecznie poczekaliśmy na Darka i następnie z zachowaniem niezbędnej ostrożności pokonaliśmy trudny technicznie, acz na tak wąskiej i krętej drodze niezbyt szybki zjazd do Savogny.

Zanim ponownie zapakowaliśmy się do samochodów było już po wpół do piątej. Przed nami było jeszcze blisko około 90 kilometrów do pokonania i tylko miejscami po szybkiej drodze. Czasowo zapowiadało się na co najmniej półtorej godziny jazdy, więc wolałem uprzedzić telefonicznie naszych gospodarzy o spodziewanym spóźnieniu. Na początek w dół doliny Natisone po drogach SP 11 i S54. Następnie chcąc ominąć stolice prowincji czyli Udine, tuż za Cividale del Friuli wjechaliśmy na drogę SR 356 by przez Faedis, Tarcento czyli po treningowych szlakach tragicznie zmarłego Ottavio Bottecchii dojechać do autostrady A23 na wysokości Gemona del Friuli. W drodze włączyliśmy radio i złapaliśmy przypadkiem relacje z końcówki dwunastego etapu Tour de France. Na czele była kilkuosobowa ucieczka, z której odskoczyli David Millar i Jean-Christophe Peraud i ostatecznie na mecie w Annonay triumfował Szkot z ekipy Garmin. Na prowadzącej ku Tarvisio drodze szybkiego ruchu zabawiliśmy tylko kilkanaście kilometrów zjeżdżając na wysokości Amaro. Potem jeszcze SS52 przez okolice Tolmezzo i za miasteczkiem Villa Santina należało skręcić na północ w kierunku Ovaro. Do biura Albergo Diffuso Il Grop dotarliśmy około wpół do siódmej. Organizacja ta wynajmuje przyjezdnym aż 19 lokali na wakacyjny pobyt, rozrzuconych na niewielkim obszarze od Ravel na południu po Pesaria na północnym zachodzie. My trafiliśmy chyba najlepiej jak mogliśmy. Za skromne 76 Euro za dobę do podziału na cztery osoby zarezerwowałem przez stronę booking.com lokal o nazwie „In Clementa”. Trzypoziomowy domek z kamienia w starym stylu. Na parterze mieliśmy kuchnię z salą jadalną. Na pierwszym piętrze salon mogący służyć za salę TV lub sypialnię + garderoba i ubikacja. Natomiast na drugim piętrze dwa mniejsze pokoje sypialne i łazienkę. Jednym słowem wszystko czego trzeba i to za niewygórowaną stawkę. W dodatku ledwie dwieście metrów od podnóża Monte Zoncolan. Ponieważ tego dnia przejechaliśmy na rowerach tylko 25 kilometrów Adam najwidoczniej nie miał dość i przed zmierzchem wyskoczył na półgodzinne rozpoznanie terenu pokonując przy tej okazji pierwsze cztery kilometry słynnego podjazdu.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Monte Matajur została wyłączona

Mangart & Vrsić

Autor: admin o 12. lipca 2012

Piąty i ostatni ze słoweńskich etapów naszej wyprawy miał być prawdziwym klasykiem. Na deser w czwartkowe popołudnie 12 lipca zostawiłem sobie i kolegom podjazdy pod Mangart (2055 m. n.p.m.) i przełęcz Vrsić (1611 m. n.p.m.). W krótkich słowach oznaczało to najpierw podjazd pod najwyższą i zarazem największą górę w Słowenii, a następnie wspinaczkę na najwyższą drogową przełęcz w tym kraju. Aby to uczynić musieliśmy udać się do serca Alp Julijskich na terenie Triglavskiego Parku Narodowego. Dlatego w przeciwieństwie do poprzednich dni nasz samochodowy transfer przebiegał w kierunku zachodnim. Najpierw po autostradzie A1, lecz tym razem w kierunku północnym, a następnie po drogach nr 201 i 202, włoskiej krajówce SS54 i ponownie na terenie Słowenii po szosie nr 203. Ten niespełna 80-kilometrowy szlak do miejscowości Log pod Mangartom, na odcinku około 30 kilometrów prowadził przez terytorium Włoch m.in. przez Tarvisio i rejon Lago di Predil. Do Słowenii wróciliśmy przez przełęcz Predil położoną na wysokości 1156 metrów n.p.m. Na zjeździe przejechaliśmy centrum Logu i zatrzymaliśmy się dopiero na parkingu przed motelem Encijan. To znaczy na wysokości około 625 metrów n.p.m. Z tego miejsca mieliśmy zaatakować  najwyższą szosową górę kolarskiej Słowiańszczyzny. Acz od razu przyznaje, że w swych rozważaniach pomijam ewentualne sukcesy rosyjskich inżynierów budownictwa drogowego po północnej stronie Kaukazu. Podjazd pod Mangart ze startem w Log pod Mangartom na wysokości miejscowego cmentarza (jakieś trzysta metrów od wspomnianego motelu) to w sumie 16,9 kilometra trudnej wspinaczki o średnim nachyleniu blisko 8,5 %. Z pewnością stanowi on poważne wyzwanie dla każdego kolarza niezależnie od prezentowanej klasy. Na wyścigu Dookoła Słowenii pojawił się ostatnio w 2000 roku kiedy to najlepszy był Słoweniec Mitja Mahoric, drugi jego rodak i triumfator całego wyścigu Martin Derganc, zaś na piątym i siódmym miejscu finiszowali Seweryn Kohut i Marcin Sapa.

Nasza czwórka do walki z tym alpejskim olbrzymem stanęła w samo południe przy temperaturze 34 stopni Celsjusza. Pierwszy kilometr był jeszcze stosunkowo łatwy tzn. miał średnio 4,3 % głównie za sprawą początkowych kilkuset metrów. Jednak już podczas przejazdu przez Log i dalej za mostkiem nad potokiem Koritnica szosa zaczęła się śmielej piąć ku górskim szczytom. Do połowy trzeciego kilometra droga wiedzie z grubsza w prostej linii w kierunku północno-wschodnim. Następnie po zakręcie w prawo skręca na zachód i wraz z końcem czwartego kilometra dociera do wioski Strmec na Predelu. Drugi, trzeci i czwarty kilometr trzymają już zdrowo tj. na średnim poziomie od 8,0 do 9,3 %. Przez dalsze półtora kilometra z okładem wspinaczka trwa jeszcze po drodze nr 203 w kierunku północno-zachodnim. Następnie w połowie szóstego kilometra na wysokości około 1100 metrów n.p.m. dociera się do wiaduktu, za którym w odległości 5,7 kilometra od startu znajduje się kluczowy rozjazd. Dotychczasowa droga wiedzie dalej w lewo na passo Predil, zaś w prawo ku niebu odbija droga nr 902 na Mangart. Po kolejnych sześciuset metrach przejeżdża się na lewy brzeg górskiego potoku i niedługo później zaczyna się bodaj najtrudniejszy odcinek całego wzniesienia. Podczas gdy piąty, szósty i siódmy kilometr trzymały na poziomie od 7,3 do 8,8 % o tyle najtrudniejszy ósmy kilometr miał średnio 10,5 % z maksymalną stumetrową stromizną rzędu 14,5 %. W dodatku akurat jak na złość jazdę w tym momencie utrudniał przeciwny wiatr. Po przejechaniu 7,8 kilometra wjeżdżało się do lasu na wysokości małej ścieżki prowadzącej w lewo do gospodarstwa agroturystycznego zajmującego się produkcją serów z owczego mleka.

Następne kilometry czyli od początku dziewiątego do końca dwunastego trzymały na niewygórowanym jak ten podjazd poziomie od 6,7 do 8,5 %. Na tym odcinku złapał mnie Adam i mimo, iż do czasu do czasu pstrykał zdjęcia w locie bez trudu dotrzymywał mi towarzystwa. Pod koniec dziesiątego kilometra przejeżdża się przez pierwszy ledwie stumetrowy tunel przebity w wapiennej skale. Kolejne dwa o długości odpowiednio 300 i 200 metrów wykuto niespełna dwa kilometry dalej, zaś ostatni 150-metrowy trzeba pokonać wraz z końcem czternastego kilometra całej wspinaczki. Ten fragment wspinaczki jest też najbardziej kręty – dziewięć ciasnych wiraży między km 10,4 a 13,2. Kilometry od trzynastego do szesnastego włącznie to już nie przelewki. Średnie nachylenie nie schodzi tu poniżej 9 %, zaś trzynasty ma równo 10 %. Nie tylko wysiłek, ale i same widoki na skalne ściany i przydrożne przepaście zapierają dech w piersiach. Poza tym powyżej 1700 metrów zastała nas mgła, zaś temperatura spadła do 14 stopni. Po przejechaniu 15,8 kilometra dojechaliśmy do rozjazdu, z którego odchodzą dwie drogi prowadzące do końca Mangartu. Całość wygląda jak wielka pętla autobusowa, na której wobec wprowadzenia ruchu jednokierunkowego do podjazdu służy nitka prawa, zaś do zjazdu lewa. Finałowy odcinek, na którym spotkaliśmy niemałe stadko owiec miał już średnio tylko 6,7 %. Do mety dojechaliśmy z Adamem w czasie 1h 21 minut i 30 sekund czyli przy średniej prędkości 12,441 km/h i VAM 1052 m/h. Cały podjazd przejechałem na przełożeniach 39×24 i 39×28. Wkrótce dołączył do nas Piotrek i razem doczekaliśmy nieco lepszej aury oraz widoku na szczyt granicznej góry Mangart (2677 m. n.p.m.). Początek zjazdu pokonaliśmy pod prąd i przy rozjeździe spotkaliśmy Darka, który nie miał dobrego dnia. Co gorsza na ostatnich kilometrach zjazdu przebił gumę i do postoju w Log pod Mangartom doturlał się na resztkach powietrza.

W drodze powrotnej do Radovljicy mieliśmy zaplanowany przystanek w Kranjskiej Gorze czyli w najważniejszym i najstarszym ośrodku narciarskim Słowenii, wciśniętym między Karawanki (na północy) i Alpy Julijskie (na południu). Od sezonu 1968 rokrocznie odbywają się tu zawody Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim, a ściślej rzecz ujmując w slalomach specjalnych i slalomach gigantach. Nieopodal znajduje się też słynna Letalnica czyli skocznia K-185 w Planicy. Z miasteczka tego wychodzi w kierunku południowym droga nr 206, która poprzez przełęcz Vrsić (po włosku: Passo della Moistrocca) łączy Dolinę Sawy i Dolinę Trenta, w której płynie rzeka Socza. Droga ta znana obecnie jako „ruska cesta” została zbudowana przez Austriaków rękami rosyjskich jeńców wojennych w trakcie I Wojny Światowej i oddana do użytku pod koniec roku 1915. W przeciwieństwie do Mangartu w ostatnich kilkunastu latach często gościła na trasie Dirka po Sloveniji. W 1999 roku zdecydowane zwycięstwo odniósł na niej Timothy Jones, utalentowany kolarz z egzotycznego Zimbabwe. Dwa lata później najlepszy był Rosjanin Faat Zakirow, który trzy dni wcześniej wygrał też górską czasówkę pod Roglę. Czwarty był Seweryn Kohut. Następnie w latach 2003-2004 triumfowali Słoweńcy Jure Golcer i Tomaz Nose, zaś ważny krok do generalnych zwycięstw czynił w tym miejscu ich rodak Mitja Mahoric. Z kolei w sezonie 2005 najlepszy tak na przełęczy jak w generalce wyścigu był nasz górski as czyli Przemysław Niemiec.  Rok później był jeszcze trzeci. Wygrał raz jeszcze Tomaz Nose, któremu później za praktyki dopingowe odebrano wszelkie zwycięstwa z lat 2006-2007, w tym dwa generalnego sukcesy w swym narodowym tourze. W końcu zaś w roku 2007 najlepszy na etapie z metą na Prelaz Vrsic okazał się słynny dziś Włoch Vincenzo Nibali.

Po zjechaniu z drogi nr 201 przejechaliśmy przez całą Kranjską Gorę i zatrzymaliśmy się na południowych rubieżach ośrodka na sporym parkingu przez hotelem Lek. Start mieliśmy więc na poziomie około 820 metrów n.p.m. Na starcie około wpół do piątej po południu było jeszcze całkiem ciepło czyli 27 stopni. Początkowe dwa kilometry były bardzo łatwe. Ot delikatne „falsopiano” na poziomie 1,7 % i 2,3 %. Prawdziwy podjazd zaczął się dopiero za mostem nad rzeczką Velika Pisnica. Po kilkuset metrach dojechaliśmy do pierwszego z dwudziestu czterech wiraży po północnej stronie przełęczy. Każdy z nich był numerowany i zaopatrzony w informacje o wysokości bezwzględniej na jakiej znajduje się w tej chwili mijający ów znak podróżny. Co ciekawe każdy zakręt na tym wzniesieniu był brukowany co w zderzeniu nierzadko z poważną stromizną dodatkowo utrudniało jazdę. Ja na tej nawierzchni nabawiłem się drobnych problemów technicznych przy zmianach trybów. Korzystałem z przełożeń 39×24 i 39×28, zaś na bardzo ciężkiej końcówce momentami nawet 39×32. W sumie nie bardzo potrafiłem znaleźć właściwy sobie rytm jazdy. Natomiast rewelacyjną formą na tej górze błysnął Piotrek. Dotychczas wyraźnie ustępujący mi oraz Adamowi w końcu pokazał klasę. Podobnie było przed rokiem gdy po trzech słabszych dniach Piotruś rozkręcił się i czwartego dnia deptał mi po piętach na San Bernardino i Monte Bre, piątego dnia  naciągał mnie pod Splugę, zaś szóstego dnia urwał w końcówce wspinaczki pod Maloję.

Po przejechaniu 2,9 kilometra minęliśmy Ruski Kriz, zaś w połowie czwartego kilometra gospodę Mihov Dom. W odległości równo 4 kilometrów od początku właściwego podjazdu stoi zaś Ruska kaplica postawiona ku pamięci 300 jeńców rosyjskich, którzy zginęli przy budowie tej drogi na skutek zejścia potężnej lawiny. Pierwsze trzy kilometry mają jeszcze umiarkowane nachylenie: 6,3 – 4,7 – 5,6 %, lecz trzy kolejne robią już wrażenia wartościami typu: 9,3 – 8,6 – 8,3 %. Na wysokości 1226 metrów n.p.m. po prawej stronie, nieco wypłaszczonej w tym miejscu, drogi stoi kolejna gospoda czyli Koca na Gozdu (5,3 km od startu). Tuż za nią zaczyna się najtrudniejsza część podjazdu. Odcinek 3900 metrów dzielący to miejsce od przełęczy Vrsic ma średnie nachylenie blisko 9,9%. W tym każdy z ostatnich trzech kilometrów trzyma już na bardzo wysokim poziomie 10,8 – 10,8 – 11,9%! Pomiędzy połową szóstego a połową siódmego kilometra oraz od początku ósmego do połowy dziewiątego znajdują się dwa dłuższe fragmenty podjazdu z licznymi wirażami, przedzielone jedynie kilkusetmetrową przecinką bardziej na wprost przez polanę. Ostatnie 500 metrów też prowadzi na wprost i oczywiście stromo pod górę. Na linii górskiej premii jako pierwszy zameldował się Piotr. Tuż za nim nasza kozica czyli Adam. Ja straciłem około pół minuty przejeżdżając 9,1 kilometra w czasie 42 minut i 35 sekund czyli z przeciętną 12,821 km/h i VAM 1065 m/h. Darek też nie kazał na siebie zbyt długo czekać. Na górze było tylko 15 stopni i dodatkowo zaczęło się chmurzyć (na zjeździe nawet lekko kropiło), więc nie było sensu przedłużać swego pobytu na tej przełęczy. W sumie tego dnia przejechaliśmy tylko 58 kilometrów, ale o łącznym przewyższeniu 2220 metrów. Po powrocie do Apartaments Jansa niejako na pożegnanie z gościnnym miasteczkiem poszliśmy na wieczorny spacer po Radovlijcy zakończony kolacją w pizzerii przy miejskim basenie.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Mangart & Vrsić została wyłączona