banner daniela marszałka

Archiwum dla sierpień, 2011

Highlander Radmarathon

Autor: admin o 14. sierpnia 2011

Po dziewięciu dniach podróży przez cztery alpejskie kraje przyszła w końcu pora na zwieńczenia naszej sierpniowej wyprawy. Podobnie jak w czerwcu na deser przygotowałem sobie udział w maratonie szosowym. Highlander Radmarathon z dystansem 187 kilometrów i 4040 metrów łącznego przewyższenia zapowiadał się na ciężki wyścig. Nie tak ekstremalnie trudny jak francuski La Marmotte, szwajcarski Alpenbrevet czy włoskie GF Campagnolo, ale wyraźnie trudniejszym od swego austriackiego „konkurenta” czyli Dreilander Giro. To znaczy dłuższym o blisko 20 kilometrów i cięższym o przeszło 700 metrów do pokonania w pionie. Przy założeniu średniej prędkości około 25 km/h spodziewałem się pokonać jego trasę w czasie około siedmiu i pół godziny. Jak to zwykle bywa przy okazji tego typu imprez pierwszym wyzwaniem owego dnia była bardzo wczesne wstanie z łóżek. Start wyścigu zaplanowano na godzinę 7:00, więc aby z sensownym wyprzedzeniem zjeść porządne śniadanie zaplanowałem sobie pobudkę już na 4:30. Nasza gospodyni była na tyle uprzejma, że również zarwała noc aby ugotować dla nas makaron. Około 6:30 wyruszyliśmy z domu by zaledwie sześciu minutach jazdy zameldować się w centrum Hohenems. Zaparkowaliśmy na Marktstrasse, jakieś 400 metrów od linii startu gdzie poczyniliśmy ostatnie przygotowania do wyjazdu. Następnie znaleźliśmy sobie miejsce w tylnych szeregach około 700-osobowego peletonu. Ja startowałem z numerem 555. Darek jako, że zapisał się nieco później dostał numer 634. Zawodnicy, którzy zapisali się na wyścig z odpowiednim wyprzedzeniem mieli niższe numery startowe ze swoimi imionami.

Pierwsze metry wyścigu szły lekko z górki, w dół Marktstrasse ku drodze nr 190 czyli Radetzkystrasse, stąd peleton szybko nabrał sporej prędkości. Na pierwszych kilometrach w naszej wielkiej i dość zwartej grupie trwało nieustanne tasowanie. Aby zyskać nieco pozycji momentami musiałem się rozpędzać do 50 km/h. Nie gnałem jednak na pełen gaz chcąc dojechać do podnóża pierwszej góry bez zapieku w udach i umiarkowanym pulsem. Po niespełna 10 minutach jazdy byliśmy już na ulicach Dornbirn. Chociaż stolicą Vorarlbergu jest położona nad Jeziorem Bodeńskim Bregencja (Bregenz) to właśnie Dornbirn z populacją około 45.000 mieszkańców jest obecnie największym miastem tego kraju związkowego. Niewielkiego landu na zachodzie Austrii, którego większą część mieliśmy przemierzyć w ową niedzielę na swych rowerach. Po przekroczeniu rzeczki Dornbirner Ach musieliśmy skręcić w prawo w ulice: Sagerstrasse i Sebastianstrasse aby na drodze L48 rozpocząć podjazd pod pierwszą premię górską czyli Bodele (1139 m. n.p.m. – 15,5 km). Górka niewysoka, ale bardzo treściwa o długości 8,45 kilometra przy średnim nachyleniu 8,3 % i max. 13,3 % jakieś 350 metrów przed kulminacją wzniesienia. Wykres z mego licznika pokazuje, że w 19 punktach tego podjazdu nachylenie drogi przekroczyło poziom 10 %. Według „cyclingcols” tego rodzaju stromizna utrzymuje się na tym wzniesieniu przez 2,5 kilometra. Na ostatnich trzech nie schodzi ani na moment poniżej 7 %. Na podjeździe tym zyskiwałem pozycje, ale powolutku. Nie czułem się najlepiej. Przyznam, że jeszcze na drugiej górze przypominać mi się będzie nasze obfite śniadanie. Na pokonanie tego wzniesienia potrzebowałem 37 minut i 42 sekund przy jeździe ze średnią prędkością 13,7 km/h. Na górze zameldowałem się przed ósmą rano, więc było tam jeszcze dość rześko czyli 16 stopni Celsjusza. Niemniej zapowiadał się ładny dzień.

Po drugiej stronie przełęczy czekał nas niespełna 6-kilometrowy zjazd do Schwarzenbergu. Dość stromy i momentami kręty, z pięknymi widokami na alpejskie łączki. Niemniej wrażenia miałem nienajlepsze. Jak zwykle na początku wyścigu zjeżdżałem słabo i nazbyt ostrożnie, maksymalnie tylko 64,8 km/h. Naturalnie zostałem wyprzedzony przez pokaźne grono swych rywali. Za Schwarzenbergiem należało skręcić na południe i wybrać drogę nr 200. Tu czekało nas 20 kilometrów łatwiejszego terenu z przejazdem przez wioski: Hof, Mellau i Au. Odcinek w dolinie warto było przejechać w liczniejszym towarzystwie. Dlatego po zjeździe rozpaczliwie usiłowałem złapać kontakt z jakąś „ekipą”. Najpierw sam, potem w dwójkę czy w piątkę. Niemniej niektórzy z moich tymczasowych sprzymierzeńców okazują się dla mnie za mocni na płaskim terenie. Ostatecznie dojechała do nas następna grupka i dzięki temu wsparciu przez następne 10-15 kilometrów trzymamy dystans do wyprzedzającego nas oddziału. U podnóża Hochtannbergu (1685 m. n.p.m. – 58,9 km) tuż przed Schoppernau wciąż tracimy do nich około 20 sekund. Drugie wzniesienie zaczęło się dość niepozornie. Przez pierwsze 5,4 kilometra nachylenie ani na moment nie przekroczyło 5 %. W pierwszej połowie wzniesienia przejeżdżamy przez wiele tuneli. W środkowej części stromizna sięga już momentami 9 %. Niemniej zdecydowanie najtrudniej było na sześciu kilometrach przed znacznie łatwiejszym ostatnim. Cała góra miała 17,02 kilometra przy średniej 6 % i max. 16 % na 1600 metrów przed finałem. Stopniowo odrabiałem wcześniejsze straty, zaś na górze zamieniłem kilka słów z innym uczestnikiem tegorocznego Dreilander Giro, który podobnie jak jaj jechał ubrany w charakterystyczny czerwony trykot. Na przełęcz wjechałem w czasie 58 minut i 44 sekund przy średniej 17,6 km/h. Dochodziła godzina 9:30 i mimo wysokości wyższej o przeszło 500 metrów niż na Bodele było tu już 19 stopni.

Na 6-kilometrowym zjeździe do Warth jadę już nieco szybciej max. 68,4 km/h, lecz znów tracę nieco miejsc. We wiosce na 63 kilometrze stanąłem w bufecie na około minutę. Uzupełniłem bidony, łyknąłem kubek coli i zjadłem dwa kawałki banana. Następnie musiałem uważać by nie przegapić wjazdu na drogę nr 198. Następnie trzeba było pokonać 5 kilometrów dojazdu do słynnego ośrodka narciarskiego o jakże piastowskiej nazwie Lech. Na nim po raz pierwszy minął mnie starszawy jegomość z numerem 327 jadący na rowerze Simplon, którym okazał się Niemiec Karl Eisenkolb rocznik 1950! W Lech am Arlberg zaczynał się trzeci podjazd prowadzący na Flexenpass (1773 m. n.p.m. – 77 km). Na przełęcz tą wjechałem już w czerwcu, lecz od przeciwnej, znacznie trudniejszej strony. Tymczasem północna Flexen, przynajmniej na papierze była najłatwiejszym z sześciu wzniesień tego wyścigu. Ledwie 6,59 kilometra przy umiarkowanym średnim nachyleniu 5,2 % przy max. 10 % na początku drugiego i pod koniec szóstego kilometra. Podjazd ten zacząłem w grupce składającej się m/w z tuzina kolarzy, z których większość zostawiłem wkrótce za plecami. Po drodze trzeba było pokonać dwa tunele. Ten drugi bardzo długi czyli 1300 metrów z prześwitami. Pod koniec tej wspinaczki przejechałem przez wioskę Zurs, która w deszczu i mgle podczas mojej czerwcowej wizyty na pobliskiej przełęczy była zupełnie niewidoczna. To wzniesienie pokonałem w 23 minuty i 15 sekund z przeciętną 17m4 km/h, pod koniec wciągając na górę wspomnianego Niemca. Flexenpass jest najwyższym punktem na trasie Highlander Radmarathon – mimo to około 10:10 w ten słoneczny dzień było tu już całkiem przyjemnie. Temperaturka 22 stopnie. Mieliśmy za sobą połowę zaplanowanych podjazdów, lecz do mety brakowało nam jeszcze 110 kilometrów.

Wiedziałem, że na pierwszych kilometrach zjazdu będzie dość niebezpiecznie. Już na dojeździe do Arlbergstrasse czyli drogi nr 197 trzeba było przebrnąć przez stary i ciemny, a w dodatku mokry i kręty tunel o długości 1300 metrów. Odpuściłem sobie jazdę z lepszym technicznie Karlem. Za tunelem było trochę płaskiego terenu, a na rozjeździe trzeba było skręcić w prawo i dalej ostro zjeżdżać sunąć w kierunku Bludenz. Na stromym przed Stuben straciłem kilka pozycji. We wsi zerwano dwa kawałki asfaltu. W jedno z takich zaskakujących obniżeń nawierzchni dość mocno „przygrzałem” i to przy prędkości 60 km/h. Na szczęście nie straciłem kontroli nad rowerem, zaś obręcz (czyli odkurzona po latach solidna Rigida DPX) też wytrzymała impet uderzenia. Ba, nawet dętki nie dobiłem czego też się obawiałem. Ogólnie zjazd był znacznie przyjemniejszy niż w czerwcu, gdy było tu dobre 10 stopni mniej i przez kilkanaście kilometrów mocno zacinał deszcz. Za Stuben kolejne  tunele, lecz tym razem szybkie bo z łagodnymi łukami. Pierwszy 1800 metrów, zaś drugi kolejne 800 metrów w ukryciu przed słońcem. Jechałem dłuższy czas sam, po czym na wysokości Klosterle złapał mnie jakiś gość i oda razu próbował urwać, choć zjazd robi się już znacznie lżejszy i rozsądniej było w takim terenie współpracować. Nie chciałem się z nim dłużej szarpać, iż przy przejeździe przez Wald odpuściłem. Słusznie zrobiłem bowiem już w Dallas, gdzie dwa miesiące zrobiłem sobie nawrót i początek powrotnego podjazdu, złapało mnie trzech mocnych zawodników, a nieco niżej jeszcze dwóch kolejnych. W takim składzie szybko doszliśmy wspomnianego „asa”. W początkowej fazie zjazdu „rozwinąłem się” do 72 km/h, lecz teraz mimo łagodniejszego terenu nadal jechało się szybko przy średniej powyżej 40 km/h, zaś momentami prawie 60 km/h. Najmocniejsze zmiany wśród nas dawał Erwin Steiner, wysoki Szwajcar z numerem 515. Po analizie wyników odnalazłem go jednak na 92 miejscu z czasem blisko 5 minut gorszym od mojego.

Widać było, że niektórzy moi towarzysze znają trasę na pamięć czyli ze swoich poprzednich występów w tej imprezie. Na przejeździe przez Bludenz (111 km) było dość niebezpiecznie. Wpadliśmy w regularny ruch samochodowy. Na krętych uliczkach nasza grupka na chwilę się rozpadła. Trzeba też było pokonać kilkusetmetrowy pagórek o przewyższeniu ponad 36 metrów. Tym niemniej do mającego strategiczne znaczenie miasteczka Ludesch dojechaliśmy zgodnie. Kolarze mniej ufni w swe możliwości, którzy zapisali się na Rund um Vorarlberg musieli pozostać na drodze nr 193, zaś następnie kontynuować swą jazdę po L50 już do końca wyścigu pozostając w dolinie Renu. Natomiast uczestnicy Highlandera na wyjeździe z tej miejscowości mieli skręcić w prawo na drogę L88 by rozpocząć czwarty podjazd na trasie tego wyścigu czyli Raggal (978 m. n.p.m.). To miał być początek najtrudniejszej części tej imprezy. Na kolejnych 31 kilometrach czekały nas bowiem trzy wzniesienia o łącznej długości 23,4 kilometra i przewyższeniu około 1600 metrów. Jedna wspinaczka po drugiej przedzielone jedynie dwoma krótkimi zjazdami. Dlatego też w Ludesch (117,3 km) zdecydowałem się stanąć na kolejną minutkę by po raz drugi skorzystać ze strefy bufetu. Uzupełniłem bidony, napiłem się coca-coli i tym razem również red bulla, po czym wziąłem do ssania kostkę Dextrozy, którą dostałem od Darka jako szybki zastrzyk cukru na czarną godzinę. Nie miałem kryzysu, ale wolałem uprzedzić jego nadejście. Po tankowaniu na bufecie podjazd pod Raggal (124,5 km) zacząłem z animuszem i szybko złapałem tych swoich rywali, których na początku wzniesienia miałem w zasięgu wzroku. W połowie podjazdu przegoniłem zawodnika z „sąsiednim” numerem 556. Wspinaczka była relatywnie krótka, ale dość treściwa tzn. 6,35 kilometra przy średniej 6,8 %. Najtrudniejsza na początku, szczególnie na drugim kilometrze, gdzie stromizna czterokrotnie skoczyła do poziomu 11,7 %. Odsapnąć można było tylko na łatwiejszym czwartym kilometrze. Całą górkę pokonałem w 26 minut i 18 sekund przy średniej prędkości 14,7 km/h.

Do końca podjazdu zyskiwałem pozycje, zaś na 5-kilometrowym zjeździe do Garselli rozgrzany wyścigiem radziłem sobie już znacznie pewniej niż o poranku. Nie oznacza to jednak, że w pełni obroniłem swe wcześniejsze zyski. Za mostem nad rzeczką Marulbach trafił się też łagodny, kilkusetmetrowy podjazd przed osadą Plazera. Na końcu zjazdu skręciliśmy w prawo wracając na drogę nr 193 by już po kilkuset metrach płaskiego zacząć podjazd pod Faschinajoch (1485 m. n.p.m. – 139,4 km). Biorąc pod uwagę jego profil tzn. 9,44 km przy średniej 8,2 % jak i usytuowanie na trasie zapowiadał się on na najtrudniejsze wzniesienie wyścigu. Już pod koniec pierwszego kilometra tej wspinaczki chwilowa stromizna sięgnęła 12 %. Minąłem tu słabnącego rywala, zaś od przydrożnego kibica złapałem w locie kubek z wodą. Przed wioską Sonntag teren nieco się uspokoił. Przez prawie trzy kilometry nachylenie nie przekroczyło 8,5 %. Potem jednak przyszła pora na trudne półtora kilometra po serpentynach z Bucholz do Fontanelli. Na jego początku czyli po pokonaniu 3,8 kilometra podjazdu stromizna sięgnęła nawet 16 %. Powoli wyprzedzałem następnych konkurentów m.in. w połowie wzniesienia na wirażu podpartym wysokim filarem dogoniłem wspominanego Karla. Kryzys dopadł mnie na ostatnich trzech kilometrach wzniesienia, które miały średnie nachylenie 9,6 % i max. 16 % jakieś 2100 metrów przed przełęczą. Jechałem z prędkością oscylującą między 9 a 11 km/h. Jednak nie tylko ja miałem tu problemy. Tak po lewej jak i prawej stronie drogi widziałem odpoczywających kolarzy, którzy chwilowo nie mieli sił na dalszą jazdę. Z wielkim mozołem dogoniłem zawodnika z numerem 333, jadącego w koszulce wręczanej uczestnikom słynnej etapówki Transalp. Okazał się nim kolejny Niemiec Thomas Fechtig rocznik 1968, a więc liczony tak jak Darek do kategorii wiekowej bis 55. Odrobinę odpoczynku dał mi 400-metrowy tunel kończący się niespełna kilometr przed finałem. Przepychając przełożenie 39/24 wjechałem na górę w czasie 47 minut i 16 sekund w tempie 12,2 km/h.

Na przełęczy podobnie jak w Raggal było 26 stopni, więc będąc wyczerpany pokonanym właśnie podjazdem podobnie jak kilku moich rywali zatrzymałem się sto metrów przed przełęczą przy korytku ze źródłem życiodajnej wody. Przepłukałem sobie twarz i napełniłem jeden z bidonów tracąc kolejna minutę. Dwukilometrowy zjazd do Damuls, choc o maksymalnym spadku tylko 9 % okazał się bardzo szybki. Na jego początku przy przelocie przez dobrze oświetloną galerię pobiłem swój tegoroczny rekord prędkość. Licznik wyświetlił mi 81,8 km/h. Po zjechaniu do Damuls i pokonaniu czterystu płaskich metrów skręciłem w lewo na Furkajoch (1760 m. n.p.m. – 149,6 km). Na samym początku wzniesienia stanąłem po raz czwarty i ostatni na kolejnym bufecie (142,1 km) chcąc się dobrze przygotować od ostatniej wspinaczki. Ponownie napiłem się coli i zjadłem dwa kawałeczki arbuza, ten soczysty owoc zasmakował mi tu jak nigdy. Pierwszy kilometr wzniesienia okazał się łatwy. Znacznie trudniej było na drugim o średniej 8,9 % i max. 15 %. Potem nie najłatwiejszy trzeci czyli 7,4 % przy max. 10 % i najtrudniejsze było już za mną. Tymczasem już na pięć kilometrów przed finałem wspinaczki w oddali po lewej stronie widać przełęcz.  W środkowej fazie wzniesienia można było odpocząć, gdyż nachylenie nie przekraczało tu 5 %. Do kolejnego wysiłku zmuszały dopiero dwa ostatnie kilometry o średniej 5,7 % przy max. 8,6 %. Nie daję się dojść Thomasowi, łapię dwóch kolarzy przede mną ponownie witając się z Karlem, zostawiam ich z tyłu, zaś na ostatnich kilkuset metrach wyprzedzam też zawodnika z nr 324 Austriaka Klausa Drexlera. Ze wspomnianą trójką przyjdzie mi się ścigać oraz współpracować na ostatnich 33 kilometrach wyścigu. Ostatni podjazd pokonałem w czasie 31 minut i 55 sekund w tempie 14,8 km/h. W sumie około 4 godziny i 15 minut spędziłem tego dnia na podjazdach. Teraz pozostał mi już tylko do przejechania niespełna 21-kilometrowy zjazd oraz ostatnie 12 kilometrów już raczej po płaskim do mety w Hohenems.

Na zjeździe jechałem szybko (momentami + 70 km/h) i pewnie, nawet na stromym i trudnym technicznie odcinku w lesie przed Bad Laterns. Przez chwilę zrobiło się bardzo niebezpiecznie, gdy przy prędkości około 60 km/h po wyjeździe zza jednego z zakrętów przed sobą ujrzałem blokadę. To znaczy stojące naprzeciwko siebie samochody, które na wąskiej drodze miały problem by się minąć. Na szczęście udało mi się znaleźć lukę między tym zjeżdżającym a murkiem wzmacniającym zbocze góry. Przebrnąłem cały i zdrowy, podobnie jak jadący bezpośrednio za moimi plecami Klaus. Uciekł mi on na ostatnich zakrętach przed wywłaszczeniem, więc wymagający więcej wysiłku niż koncentracji odcinek do Laterns pokonałem samemu. Przed ostatnią tercją zjazdu doszedł mnie Karl i po chwili zostawił w tyle mimo, że chwilowo spowolnił go startujący z tamtejszego przystanku autobus. Około 5 kilometrów przed końcem zjazdu czyli w okolicy dwóch długich tuneli dopada mnie Thomas z numerem 333. Niemniej jedzie dość ostrożnie i nie ucieka mi wśród asystujących nam samochodów. Tymczasem ja dobrze składam się w zakrętach na wysokości Zwischenwasser i na końcu zjazdu tracę do niego tylko 20 metrów. Trasa nie wiedzie dalej przez most do centrum Rankweil, albowiem tuż przed rzeczką Frutz należało zjechać z drogi L51 i skręcić w boczną ulicę Arkenstrasse ku Muntlix. Już po chwili jechaliśmy razem i wspólnymi siłami szybko doszliśmy Karla i Klausa. Po przejechaniu półtora kilometra od końca zjazdu byliśmy już na Walgaustrasse czyli wiodącej prosto do mety drodze L50. Wyprzedzamy znacznie słabszy od nas uczestników Rund um Vorarlberg. Na wyjeździe z terenu zabudowanego jakieś 7,5 kilometra przed metą trafiła się nam niespełna kilometrowa hopka o nachyleniu dochodzącym do 9 %. Tu najpierw zgubiliśmy Klausa, a następnie sam odjechałem Karlowi i Thomasowi. Niemniej nie miałem sił na solową akcję i jadąc dalej z małą rezerwą pozwoliłem im się dojść.

Tymczasem na wyjeździe z Gotzis jakieś 3,5 kilometra przed metą zamiast za rondem jechać dalej po naszej drodze nr 190 (czyli L50) zawierzając Karlowi wybieramy drogę nr 203 (L47). Nasz weteran szybko koryguje swój błąd, więc na skróty przez teren stacji benzynowej wracamy na właściwy szlak. Tracimy na tym kilkanaście sekund, więc chwilowo wyprzedza nas Klaus. Niemniej goni on resztkami sił, więc go szybko dochodzimy i pracujemy w zasadzie w trójkę, przy czym najmocniejsze zmiany daje Thomas. W końcówce droga delikatnie się wznosi (max. 3,3 %). Wygląda to trochę jak „falsopiano” na ulicach Roubaix. Niby nic wielkiego, ale wystarczyło by zamęczyć zjechanego Klausa. Tuż przed końcem wyścigu moi kompani z radością stwierdzają, że wyrobi się w czasie poniżej 7 godzin. Dla mnie to również sukces. Na finiszu przy Schlossplatz było minimalnie z górki, lecz tylko minimalnie przyśpieszyliśmy. Jako pierwszy i zarazem 87 w „generalce” mija metę Thomas, potem ja i na końcu Karl. Klaus traci do nas 22 sekundy. Mój oficjalny czas to 6 godzin 55 minut i 8 sekund. Jestem 88. i przy okazji 30. w najmłodszej kategorii wiekowej bis-35. Trasę Highlander RM pokonało w sumie 313 osób. Odejmując sekundowe straty na starcie jechałem przez 6 godzin 54 minuty i 25 sekund przy średniej 26,422 km/h. Licznik pokazał mi dystans 182,5 kilometra i łączne przewyższenie „tylko” 3803 metrów. Do zwycięzcy wyścigu 21-letniego Szwajcara Remo Schulera straciłem niespełna półtorej godziny. Wygrał on w czasie 5 godzin 26 minut i 20 sekund wyprzedzając o minutę i 53 sekundy Austriaka Philippa Gotsch’a. Schuler zapewnił sobie kontrakt na sezon 2012 z kontynentalną ekipą Team Vorarlberg. Tymczasem „mój dobry znajomy” Karl zajął czwarte miejsce z najstarszej kategorii uber-55. Co więcej dwa tygodnie później ukończy jeszcze trudniejszy Oetztaler Radmarathon w czasie około 9 godzin i zajmie wśród „staruszków” wyśmienite trzecie miejsce.

Po dotarciu na metę oddałem chipa, odzyskałem kaucję 20 Euro i odebrałem pamiątkowy medal. Niestety inaczej niż na Dreilander Giro nie rozdawano tu koszulek. Potem zjechałem do samochodu, przebrałem się i wróciłem „po cywilnemu” w rejon miasteczka startowego coś wypić, przekąsić i przede wszystkim aby poczekać na przyjazd Darka. Na mecie panuje prawdziwie piknikowa atmosfera. Sprzyja temu pogoda czyli słoneczko i 31 stopni. Funduje sobie owocowe lody w nagrodę za udany występ. Dostałem sms-a od bardzo zadowolonego Kuby, który po alpejskim treningu rządził tej niedzieli w gdańskim peletonie zbierającym się w Osowej. W końcu przyjechał Darek zmęczony, ale w dobrym nastroju. Na początku ciężko mu się jechało, ale z biegiem czasu złapał właściwy rytm jazdy na jaki stać go było przy braku odpowiednich przygotowań. Tym razem nie miał żadnych problemów ze sprzętem co było jego zmorą na czerwcowym wyścigu. Mój kolega uzyskał czas 8 godzin 40 minut i 39 sekund co dało mu 245 miejsce. Zszedłem wraz z nim do samochodu po czym wróciliśmy w rejon mety załatwić po wyścigowe formalności. Dario robi jeszcze zdjęcia zabytkowym autom stojącym na Kirchplatz, po czym szybko wracamy na stancję do Dornbirn. Na miejscu myjemy się, odpoczywamy i zapada decyzja. Czujemy się na tyle dobrze by rozpocząć powrót do kraju jeszcze tego samego dnia. Skracamy więc pobyt i wyjeżdżamy do domu około 19:30. Nasza gospodyni zwraca nam większą część zapłaty za drugi nocleg. Tym sposobem zaoszczędzamy po 20 Euro. Przyda się na obfitą kolację przed długą podróżą przez Niemcy. Jeszcze w Austrii zatrzymujemy się na stosunkowo tanie tankowanie i przede wszystkim na starówce w Bregencji jemy pizzę w prowadzonej przez włoską rodzinę restauracji „San Giacomo”. Miejscu doprawdy godnym polecenia.

A potem już rutyna czyli noc na niemieckich autostradach i na wysokości Kołbaskowa wjazd do kraju wąskich dróg i niezliczonych fotoradarów. Tak skończyła się moja trzecia i ostatnia wyprawa w sezonie 2011. Podobnie jak dwie poprzednie zakończona pełnym sukcesem. Wiele pięknych miejsc widzianych po drodze. Wszystkie zaplanowane podjazdy wzięte i to pomimo kiepskiej pogody w pierwszych dniach tej wycieczki. W sumie dziewiętnaście wzniesień, w tym tak wielkie „smoki” jak: San Bernardino, Spluga czy Maloja. Finałowe góry rodem z Giro d’Italia (Cascata del Toce i Macugnaga) oraz Tour de Suisse (Bosco Gurin, Flumserberg i książęcy Malbun). Poza tym słabiej znane, ale bardzo trudne wspinaczki pod Alpe di Neggia czy Furkajoch. Program miałem bogatszy niż w czerwcu czy lipcu. W ciągu 10 dni przejechałem 785 kilometrów o łącznym przewyższeniu 20.055 metrów. Po powrocie do kraju pozostały mi już tylko kaszubskie pagórki. Natomiast ostatnim celem na rok 2011 było przejechanie po raz trzeci w życiu dziesięciu tysięcy kilometrów w sezonie. Udało mi się dzięki własnej upartości, cierpliwości Iwony, treningowej asyście Marka Rosińskiego, a także ciepłej jesieni i późnemu nadejściu zimy. Licznik stanął na liczbie 10.110 kilometrów. Tymczasem czas już kończyć kolarski sen zimowy spędzony na snuciu górskich opowieści z minionego lata. Pora wziąć się za pierwsze treningi przed kolejnym sezonem. Pomysłów na rok 2012 nie brakuje. Niemniej ich ostateczny kształt oraz możliwość realizacji zależeć będzie jak zwykle od ilości czasu wolnego, dostępnego budżetu oraz ludzi chętnych do współpracy.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Highlander Radmarathon została wyłączona

Furkajoch

Autor: admin o 13. sierpnia 2011

Po piątkowym wypadzie do wschodniej Szwajcarii i Księstwa Liechtenstein do dyspozycji pozostał nam jeszcze weekend. Sobota miała być typowym dniem powszednim na tego typu wyprawie. Dziewiąty etap naszej podróży miał być kolejną prywatną czasówką pod najciekawszą górę w okolicy. Za to w niedzielę czekało nas prawdziwe kolarskie święto czyli Highlander Radmarathon. Górski maraton o skali trudności zbliżonej do tej z najtrudniejszych etapów Wielkich Tourów. Ponieważ nasze „Orle gniazdo” w górach ponad Furx dzieliło od miejsca startu tego wyścigu dobre 20 kilometrów nie najszybszej drogi to postanowiliśmy wynieść się ze schroniska „Peterhof” i znaleźć sobie na ostatnie dwie noce nowe lokum w dolinie Renu. Najlepiej w promieniu kilku kilometrów od Hohenems tak aby w niedzielny poranek podjechać sobie na start w ramach kilkunastominutowej rozgrzewki. Niemniej przed rozpoczęciem kolejnych poszukiwań chciałem sobie zrobić krótki rekonesans po trasie niedzielnego wyścigu. Tak się bowiem składa, iż na najtrudniejszym podjazdem w zachodniej części landu Vorarlberg jest zachodnia strona przełęczy Furkajoch (1761 metrów n.p.m.), która następnego dnia miała być ostatnim zjazdem na trasie wspomnianego maratonu. Można więc było połączyć przyjemne z pożytecznym. To znaczy zaliczyć ponad 20-kilometrowy podjazd o przewyższeniu blisko 1300 metrów, a przy okazji w drodze powrotnej przetestować fragment trasy wyścigu. Przyjrzeć się specyfice owego zjazdu i niespodziankom jakie czyhać mogą na nas w drodze do mety.

Okazja do tego sama pchała nam się do rąk. Mieszkaliśmy przecież w sąsiedztwie prowadzącej na tą przełęcz drogi L51. Natomiast chcąc dojechać do Hohenems musieliśmy najpierw zjechać ku Rankweil, miasteczka w którym zaczyna się podjazd pod Furkajoch. Darek poprzedniego dnia resztkami sił i masa ambicji wdrapał się do Malbun. Czuł się przemęczony programem ostatniego tygodnia. Dlatego w sobotę wolał się oszczędzać przed wyścigiem, który zapowiadał się na imprezę nieco trudniejszą od czerwcowego Dreilander Giro. Ja będąc lepiej przygotowany do całej wyprawy byłem pewien, że jakoś sobie z owym maratonem poradzę. Nawet jeśli przeddzień całej zabawy dodatkowo się pomęczę. Owszem dzięki jednodniowej pauzie mógłbym zyskać trochę na świeżości i lepiej wypaść w niedzielnym wyścigu, ale na nie zależało mi jakoś szczególnie na wyniku. W końcu nie stać mnie walka o czołowe miejsce w tego typu imprezie. Natomiast kilka czy kilkanaście miejsc w jedną bądź drugą stronę środka wyścigowej tabeli nie ma większego znaczenia. Dlatego postanowiłem się zmierzyć z trudniejszym obliczem Furkajoch. Tak jak rok wcześniej gdy w przeddzień GF Marcialonga sprawdziłem się na Vetriolo Terme czy choćby ostatnim razem w czerwcu gdy na dobę przed wyścigiem Trzech Krajów wspiąłem się na Umbrailpass. Schronisko opuściliśmy około jedenastej i po ośmiu kilometrach zjazdu zatrzymaliśmy się w Rankweil na parkingu przed marketem sieci SPAR. Podjazd rozpoczyna się na małym rondzie u zbiegu ulic Alemannenstrasse (L51) i Stiegstrasse (L50), oddalonym ledwie 200 metrów od miejsca naszego postoju.

Wspinaczkę rozpocząłem około 11:40 przy prawdziwie letniej temperaturze 32 stopni. Pierwszy kilometr biegnący po Alemannenstrasse był bardzo łatwy przy średniej 2,1 %. Tuż przed mostem na rzeczką Frutz minąłem Gewerbepark i stojący na nim okazały budynek lokalnej Straży Pożarnej. Dopiero po przejechaniu 1200 metrów czyli na wysokości ulicy Arkenstrasse zaczęła się prawdziwa wspinaczka. Zwracała na to zresztą uwagę duża zielona tablica stojąca po prawej stronie drogi. Na drugim i trzecim kilometrze wzniesienia, na dojeździe do Zwischenwasser (2,9 km od startu) musiałem pokonać sześć wiraży w terenie, na którym maksymalne nachylenie drogi dochodziło do 9 %. Po przebyciu kolejnych czterystu metrów minąłem uliczkę Kirchstrasse, która stanowi początek skomplikowanego nawigacyjnie szlaku do schroniska „Peterhof”. Tuż przed opuszczeniem Batschuns (3,7 km) minąłem jeszcze opuszczony Gasthaus „Waldrast”, który nawiedziliśmy dwa dni wcześniej w trakcie naszych wieczornych poszukiwań. Następnie na długie trzy kilometry szosa schowała się w lesie. Przy czym niemal na całym piątym kilometrze „zeszła do podziemia”. Trzeba tu było pokonać dwa kilkusetmetrowe tunele. Pierwszy na prostym odcinku drogi pomiędzy 4,1 a 4,6 kilometra od startu. Natomiast drugi już sto metrów dalej. Równie długi co pierwszy dokładnie między 4,7 a 5,2 km, bardziej kręty a przy tym częściowo wyglądający na galerię. Począwszy od drugiego kilometra jechałem cały czas na przełożeniu 39/21. Minąłem osadę Wengen (5,7 km) i pod koniec siódmego kilometra dojechałem do Laterns, największej wsi po tej stronie przełęczy. Pierwsza tercja tego podjazdu miała średnie nachylenie 6,4 % przy max. 11,4 % pod sam koniec czwartego kilometra. Ten odcinek przejechałem w tempie 16,1 km/h.

Ósmy kilometr wzniesienia był jeszcze dość solidny. Minąłem na nim ukwieconą wieloma donicami Gospodę pod Lwem (Gasthof Lowen). Wraz z początkiem dziewiątego kilometra zaczęła się środkowa, zdecydowanie najłatwiejsza faza podjazdu. W połowie dziewiątego kilometra ponownie wjeżdżało się do lasu. Po chwili minąłem boczną dróżkę wiodącą ku osadzie Bonacker (8,9 km). Kolejną wsią na moim szlaku była Innerlaterns (10,9 km), do której doprowadzał niemal płaski odcinek drogi. Dopiero pod koniec dwunastego kilometra podjazd przypomniał o sobie gdy nachylenie wzrosło chwilowo do niemal 9 %. W połowie trzynastego kilometra po raz kolejny wjechałem do lasu Breitenwald. Tym razem miałem pozostać w cieniu drzew już niemal do końca wzniesienia. Po przejechaniu 12,8 kilometra minąłem osadę Gastenboden. W tym momencie jechałem już po wąskiej dróżce o szerokości ledwie wystarczającej na to by zmieścił się na niej jeden samochód osobowy + rowerzysta. Przy okazji pomiędzy połową czternastego a końcem piętnastego kilometra tj. na odcinku około 1500 metrów straciłem nawet 10 metrów z wcześniej osiągniętej wysokości. Ów wąski, łatwy i relatywnie szybki odcinek przejechałem w tempie blisko 30 km/h. Skończył się on wraz z wyjazdem nad leśną polanę przy Laterns Bad (15 km). Środkowe 8 kilometrów miało średnie nachylenie 3,4 % przy max. 8,9 %. Drugą tercję wzniesienia przejechałem więc znacznie szybciej niż pierwszą tzn. z przeciętną 22,4 km/h. Niemniej najgorsze miało dopiero nadejść co dobrze widać na załączonym obrazku.

Do przełęczy brakowało blisko 630 metrów w pionie, które należało zdobyć na odcinku niespełna siedmiu kilometrów. Ta część drogi na Furkajoch jest zamknięta w sezonie zimowym. Pierwsza połowa tego odcinka jest kręta i w całości biegnie przez las. Na pierwszym wirażu przejeżdża się nad potokiem Garnitzbach i mija się dróżkę biegnącą w prawo ku Hintergarnitzalpe (15,3 km). Potem kolejne wiraże i łagodniejsze zakręty. Cały czas ostra jazda pod górę. Po drodze minąłem zjazd ku Agtawaldalpe (16 km) i Gavisalpe (17,5 km). Na dystansie ponad trzech kilometrów między 15,2 a 18,4 km od startu średnie nachylenie wyniosło aż 10,5 %. Dwukrotnie stromizna sięgnęła tu 16 % tzn. po przejechaniu 16,8 km jak i na sam koniec tego fragmentu trasy. W połowie dziewiętnastego kilometra szosa wychodziła z lasu. Jeszcze przez kilkaset metrów trzeba było sobie radzić z nachylenie około 6-8 %, po czym można było nieco odsapnąć na znacznie łatwiejszym dwudziestym kilometrze. Jego koniec było widać z oddali. Wyraźna przecinka przez resztki lasu zwiastowała po skręcie w prawo początek stromego finału tego wzniesienia. Ostatnie 1600 metrów miało średnie nachylenie aż 10,8 %, znów z maksymalną stromizna 16 % jakieś 480 i 240 metrów przed finałem. Droga prowadziła tu w terenie otwartym, a jako że wiało jechało mi się ciężko. Ostatni kilometr przetrwałem w średnim tempie 9,9 km/h. Ostatecznie po przejechaniu 21,8 kilometra w czasie 1 godziny 20 minut i 50 sekund (przeciętna 16,181 km/h i VAM 959 m/h) dotarłem na przełęcz dokładnie o godzinie trzynastej.

Co ciekawe niemal dokładnie o tej samej porze dnia wjechałem na nią od przeciwnej strony podczas niedzielnego wyścigu. Tymczasem w sobotę spojrzałem sobie jedynie na wschodnią stronę przełęczy. W oddali widać było Damuls, wioskę w której zaczyna się szósty i ostatni podjazd na trasie Highlandera. Napotkanego turystę poprosiłem o strzelenie mi fotki na tle kamiennej tablicy umiejscowionej po wewnętrznej stronie zakrętu przez który przebiega linia tej premii górskiej. Na przełęczy było bardzo gwarno. Droga przez Furkajoch uchodzi za kultową wśród austriackich motocyklistów. Tego dnia co najmniej kilkunastu z nich stołowało się w miejscowym barze „U Charliego”. Po zjeździe napotkałem Darka czekającego na mnie przed mostkiem nad Frutz. Drugim punktem naszego sobotniego programu było załatwienie formalności przedstartowych. Przed wyjazdem z Rankweil (apropos: rodzinnym mieście Mario Reitera mistrza olimpijskiego z Nagano w kombinacji alpejskiej) zrobiliśmy sobie jeszcze zapobiegliwie zakupy spożywcze na cały weekend. Następnie pojechaliśmy do Hohenems drogą L50 przez miasteczko Gotzis. Biuro wyścigu znajdowało się w budynku stojącym przed Placem Kościelnym (Kirchplatz) przy ulicy Targowej (Marktstrasse). Darek pełen obaw co do swych możliwości kondycyjnych wstrzymał się ze zgłoszeniem do wyścigu.

Zapisy trwać miały do wieczora, więc mój kolega miał jeszcze kilka godzin na przemyślenie sprawy. Tymczasem postanowiliśmy znaleźć nocleg na najbliższe dwie noce, a następnie  wrócić do Hohenems na godzinę 18:30 by zdążyć na start profesjonalnego kryterium. Zorganizowano je na około kilometrowej rundzie wokół Schlossplatz, którą trzeba było pokonać aż 70 razy. W tym samym miejscu wyznaczono również początek i koniec naszej imprezy. Jako, że w Hohenems nie udało nam się znaleźć dobrego lokum w niewygórowanej cenie, udaliśmy się na północ jadąc po trasie pierwszych kilometrów naszego wyścigu. Po sprawdzeniu kilku adresów ostatecznie znaleźliśmy sobie spokojną przystań w górnej części Dorbirn. Miasteczka, w którym podjazdem pod Bodele rozpoczyna się na dobre ściganie podczas Highlander Radmarathon. Wieczorem raz jeszcze podjechaliśmy do Hohenems. Obejrzeliśmy w akcji miejscowych profesjonałów na pierwszych kilkunastu okrążeniach. Dario podjął męską decyzję i zapisał się na wyścig. Nie poszedł przy tym na „łatwiznę”. Podobnie jak ja zgłosił swój akces do Highlandera, choć mógł też wybrać nieco krótszy Rund um Vorarlberg i tym sposobem darować sobie trzy ostatnie wzniesienia. Można powiedzieć, że wykazał się ułańską fantazją. Uznał, że jeśli ma się bawić to na całego. W końcu jak spadać to tylko z wysokiego konia.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Furkajoch została wyłączona

Flumserberg & Malbun

Autor: admin o 12. sierpnia 2011

Po ciężkim i długim czwartku, choć bardziej ze względu na transfer i poszukiwania noclegu niż jakość wycieczki rowerowej, pospaliśmy sobie do woli. Zwlekliśmy się z łóżek około dziewiątej. Warunki mieszkaniowe w schronisku mieliśmy raczej przeciętne m.in. widok z okna na zieloną skarpę, zepsuty telewizor i rześką temperaturę w pokoju. Niemniej po ubiegłorocznym pobycie Zellermoos jednego w Austrii mogłem być pewien, a mianowicie smacznego i sytego śniadania. Zjedliśmy je chyba jako jedni z ostatnich gości. Po czym kilka minut przed jedenastą wyruszyliśmy w drogę ku kolejnej kolarskiej przygodzie. Na początek musieliśmy zjechać ponad osiem kilometrów z „Peterhof” (1130 m. n.p.m.) do centrum Rankweil pokonując przy tej okazji 660 metrów różnicy wzniesień. Można powiedzieć, że błądząc w ciemnościach mimochodem znaleźliśmy wczoraj całkiem niezły podjazd. Brakowało jednak czasu by go przetestować na rowerach. Przygotowałem nam większe wyzwania. Czekał nas powrót na zachodni brzeg Renu. Celem były dwa wzniesienia służące już kilkakrotnie za finałowe podjazdy na trasach Tour de Suisse. Przy czym tylko pierwszy z nich czyli Flumserberg znajdował się na terenie Szwajcarii. Drugi, trudniejszy mieliśmy odnaleźć w granicach Liechtensteinu co było dodatkową atrakcją tej wycieczki. Dotychczas zwiedzałem kolarskie góry położone niemal wyłącznie na terenie: Austrii, Włoch, Francji i Szwajcarii. Niemniej gdy tylko nadarzała się ku temu okazja próbowałem zahaczyć o wzniesienia w kolejnych krajach. Gdy w lipcu 2007 roku jedyny raz byłem w Pirenejach to pomimo zmęczenia pirenejskim L’Etape du Tour podjechałem następnego dnia z Ax-les-Thermes na Port d’Envalira w Andorze. Z kolei w tym roku podczas zwiedzania bawarskiej prowincji wybrałem się na Rossfeld koło Berchtesgaden. Tym razem zaś przejazd z północnych Włoch do zachodniej Austrii zaplanowałem tak by starczyło nam czasu na podjechanie do Malbun tj. zaliczenie najtrudniejszego podjazdu w tym alpejskim Księstwie.

Po przeszło godzinnej podróży samochodem dojechaliśmy przez Feldkirch, Liechtenstein i Sargans do podnóża pierwszej góry. Flums to miasteczko będące stolicą okolicznej gminy, leżące na wysokości około 465 metrów n.p.m. Przeszło 900 metrów ponad nim znajduje się stacja górska Tannenbodenalp, w kolarskim światku znana lepiej jako Flumserberg. Jak dotąd czterokrotnie gościła ona uczestników wyścigu Dookoła Szwajcarii. Podjazd to stosunkowo niedługi, gdyż liczy sobie tylko 10,5 kilometra. Niemniej bardzo konkretny. Jego średnie nachylenie czyli 8,6 % jest wyższe niż na legendarnym L’Alpe d’Huez. Nie może więc dziwić, że na tak trudnej górze podczas etapów ze startu wspólnego zwyciężali tylko najprzedniejszej marki górale, zaś podczas górskiej czasówki najbardziej wszechstronny kolarz swej epoki. Po raz pierwszy Tour de Suisse zawitał tu w 1977 roku. Etap wygrał Belg Lucien Van Impe, który rok wcześniej wygrał Tour de France, zaś w trakcie całej swojej kariery aż sześciokrotnie zdobywał koszulkę najlepszego górala „Wielkiej Pętli”. Tego dnia wyprzedził o 23 sekundy Włocha Giancarlo Belliniego i Holendra Huberta Pronka. Pół minuty stracił do niego jego rodak Michel Pollentier, który dopiero co wygrał Giro d’Italia, zaś w Szwajcarii prowadził przez cały wyścig. Van Impe musiał się zadowolić drugim miejscem w generalce. Sześć lat później triumfator z Flumserbergu miał więcej szczęścia. Góra ta w sezonie 1983 była zwieńczeniem 19-kilometrowej czasówki ze startem w powiatowym mieście Sargans. Po zaciętej walce odcinek ten wygrał Irlandczyk Sean Kelly, który zaledwie o 1,4 sekundy wyprzedził Włocha Roberto Visentiniego i 40 sekund jego rodaka Mario Beccię. Po tym etapie Visentini założył koszulkę lidera, lecz już następnego dnia Kelly odebrał mu ją na mecie w Bellinzonie i cztery dni później wygrał swój pierwszy z dwóch wyścigów Dookoła Szwajcarii.

Trzecia obecność Flumserbergu na trasie Tour de Suisse przyniosła wiele emocji polskim kibicom. W czerwcu 1995 roku zastanawialiśmy się czy organizatorzy Tour de France po roku przerwy zaproszą na swój wyścig naszego Zenona Jaskułę. Polak jeździł wówczas w nie najsilniejszej ekipie AKI-Gipiemme i letni program tej drużyny zależał w dużej mierze od formy naszego rodaka. Jaskuła wystartował w TdS i na trasie tego wyścigu wypadł bardzo dobrze. Ukończył tą imprezę na trzecim miejscu, przegrywając tylko (acz wyraźnie) z Rosjaninem Pawłem Tonkowem i Szwajcarem Alexem Zulle. Na dwóch odcinkach zajął drugie miejsca, m.in. na przedostatnim kończącym się w stacji Tannenbodenalp. Tego dnia z sukcesu etapowego cieszył się jednak słynny Włoch Marco Pantani, który zaatakował wcześniej i nie dał się dogonić kontratakującemu Polakowi, którego wyprzedził o 55 sekund. Trzeci był inny Włoch Leonardo Piepoli ze stratą 1 minuty i 6 sekund. Za ich plecami toczyła się walka o generalne zwycięstwo. Zulle musiał odrobić trzynaście sekund straty do Tonkowa, który zdeklasował Helweta na przełęczy Albula. Rosjanin dał sobie urwać tylko dwie sekundy i dzień później stanął w Zurychu na najwyższym stopniu podium. Dla odmiany w 2008 roku na Flumserbergu wyznaczono metę drugiego etapu. Miały tu więc miejsce wstępne harce górali. Odcinek ten wygrał Bask Igor Anton z przewagą 6 sekund nad Luksemburczykiem Kimem Kirchenem i Włochem Damiano Cunego. Kolarz Euskaltel został liderem, lecz prowadzenie utrzymał jedynie przez cztery dni. Po szóstym etapie do Verbier koszulkę lidera odebrał mu Kirchen, lecz ostatecznie pogodził ich obu Czech Roman Kreuziger, który wygrał cały wyścig dzięki zwycięstwu na górskiej czasówce z Altdorf na Klausenpass.

Podążając śladami kolarskich sław wypakowaliśmy się we Flums nieopodal Kirchplatz, na parkingu u zbiegu ulic Marktstrasse i Bergstrasse. Ruszyliśmy na górę kwadrans przed trzynastą przy temperaturze 28 stopni. Oczywiście z miasta wyprowadzała nas Bergstrasse. Podjazd zaczął się na dobre po niespełna czterystu metrach na zakręcie w prawo przez mostek nad jednym z tutejszych potoków. Na chwilę droga schowała się w lesie, ale już po chwili wyjechałem na otwarty teren i zacząłem się przyzwyczajać obowiązującego na tej górze krajobrazu czyli stromej szosy, zielonej łąki, pojedynczych domków i biegnącej gdzieś w dole równolegle do górskich serpentyn autostrady A3. Po przejechaniu niespełna kilometra od placu minąłem pierwszy przystanek autobusowy czyli Flums-Platten. Po przejechaniu 1,3 kilometra wziąłem pierwszy wiraż i kilkaset metrów dalej następny na wysokości przystanku Rusch (1,9 km od startu). Na trzecim kilometrze trafił się nam świeży asfalt. Na szczęście nie na tyle by opony nam się do niego kleiły. Niemniej w drodze powrotnej trzeba było pamiętać aby w tym miejscu bardziej uważać. Dalej trzeci wiraż tuż przed osadą Hof (3,3 km) i czwarty na wysokości Caselli (3,8 km). Cały czas jechałem na przełożeniu 39/24, często stojąc w pedałach. Myślę, że większą część tego wzniesienia pokonałem w ten właśnie sposób. Czwarty wiraż od piątego przy Bergheim (5,8 km) dzieliły aż dwa kilometry. Na długiej prostej można było rzucić okiem na ginące w dole Flums oraz zadziwiająco regularne rysy pasma górskiego Churfirsten. Ta grupa górska liczy sobie siedem wierzchołków o bardzo podobnej wysokości. Najwyższy Hinterrug ma 2306 m. n.p.m., podczas gdy najniższy Selun tylko 101 metrów mniej. Dojechawszy do Bergheim byłem już za półmetkiem wzniesienia. Ta dolna część miała średnio 8,4 % przy max. 15 % na początku trzeciego kilometra.

Niemniej górna „połówka” tej góry miała być jeszcze trudniejsza. Podczas gdy między Flums a Bergheim chwilowa stromizna tego podjazdu „tylko” pięciokrotnie skoczyła powyżej 10 %. Tymczasem na krótszym odcinku z Bergheim do Tannenbodenalp tego typu wartość mój licznik zanotował aż czternaście razy. Minąłem szósty wiraż na wysokości Ruslen (7,2 km) i przyszła pora na najtrudniejszy fragment. Zgodnie z profilem ze strony „cyclingcols” okazał się nim trzeci kilometr od końca, na dojeździe do Tannenheim. Stromizna sięgnęła tu najpierw 15 % po przejechaniu 7,55 kilometra. Następnie 14 % niespełna dwieście metrów dalej, a w końcu aż 16 % dokładnie 8,06 kilometra od startu. W dobrym stanie przetrwałem jednak i to wyzwanie. Czułem się dobrze i chcąc utrzymać dotychczasowy rytm jazdy postanowiłem nie wrzucać luźniejszego trybu 27. Siódmy i ósmy wiraż były blisko siebie, ten drugi na wysokości stacji kolejki górskiej Prodalp-Express (8,3 km). Jeszcze 900 metrów dość stromej przerwy przez Tannenheim i w końcu wraz z wjazdem do lasu Tschudiwald (9,2 km) można było nieco odsapnąć. Przez blisko kilometr zrobiło się luźniej. Pierwsza połowa tego terenu w lesie, druga z przejazdem przez centrum Flumserberg-Tannenbodenalp. Było łatwiej, ale nie zupełnie płasko. Nachylenie spadło do poziomu 4 %, więc skorzystałem z przełożenia 39/19. Niemniej tak łatwiejszy odcinek wybijał z wcześniejszego rytmu wspinaczki. Tymczasem na sam koniec czekała jeszcze niespełna trzystumetrowa ścianka ze stromizną dochodzącą do 11,7 %. Ostatnie sto metrów było już zupełnie płaskie i biegło po placu przed stacją kolejki górskiej Tannenboden MBF. Wdrapałem się na górę w czasie 49 minut i 40 sekund czyli z przeciętną prędkością 12,708 km/h i VAM 1105 m/h. Pozornie bez rewelacji, ale byłem zadowolony z tego jak wytrzymałem tak stromy podjazd. Pojechałem dolną część w tempie 13,1 km/h, górną w 12,3 km/h – różnica w prędkości była więc adekwatna do wzrastającej stromizny wzniesienia. Darek podobnie tryskał humorem. Stwierdził, że w końcu dobrze mu się jechało. Na pokonanie Flumserbergu potrzebował  1 godziny 2 minut i 55 sekund.

Do samochodu zjechaliśmy po wpół do trzeciej i przed wyruszeniem w dalszą drogę wpadliśmy jeszcze na małe zakupy do naszej ulubionej sieci spożywczej „Coop”. Przy wyjeździe z miasteczka zrezygnowaliśmy z wjazdu na autostradę i zamiast niej wybraliśmy podróż po bardziej malowniczej drodze krajowej nr 3. Tak dojechaliśmy do Sargans, by następnie pokonać 5 kilometrów po krajówce nr 13 i wjechać do Księstwa Liechtenstein u jego południowym rubieży czyli przez miasteczko Balzers. Przyznam, że zawsze ciekawiło mnie to jakie historyczne uwarunkowania sprawiły, iż na Starym Kontynencie przetrwały tak małe państewka jak: Luksemburg, Andora, San Marino czy właśnie Liechtenstein. Dzieje najmniejszego w tym gronie Watykanu to ze względów religijnych jakby odrębna i przy tym lepiej znana historia. Genezą powstania alpejskiego Księstwa był zakup hrabstw Schellenberg oraz Vaduz przez ród Liechtensteinów na przełomie XVII i XVIII wieku. Niedługo potem w 1719 roku ziemie te jako suwerenne Księstwo weszło w skład Rzeszy Niemieckiej. W czasach napoleońskich należało ono do Związku Reńskiego, zaś po Kongresie Wiedeńskim przez pół wieku było członkiem Związku Niemieckiego utrzymując silne związki z Cesarstwem Austriackim. Po I Wojnie Światowej znalazło sobie nowego protektora w postaci Szwajcarii, z którą dziś pozostaje w unii celnej, monetarnej i pocztowej. Wojsko szwajcarskie roztacza też nad Księstwem parasol obronny. Na powierzchni 160 km kw. żyje niespełna 35 tysięcy mieszkańców, stąd na tablicach rejestracyjnych samochodów widnieją tylko literki FL i kolejne numery pięciocyfrowe, bowiem przy tej skali państwa wszystkie auta rejestrowane są na poziomie centralnym.

W trakcie swej blisko 80-letniej historii Tour de Suisse gościł w Liechtensteinie tylko jedenaście razy. W latach 1947-67 czterokrotnie finiszowano w stolicy Księstwa – Vaduz. W późniejszym okresie zaglądano do mniejszych miejscowości takich jak: Ruggell (dwa razy), Schaan, Gaflei i Mauren. Natomiast w ostatniej dekadzie na szczególne uznanie organizatorów wyścigu Dookoła Szwajcarii zasłużyła sobie wysokogórska stacja Malbun. Peleton TdS zajrzał do niej po raz pierwszy w roku 2004. Etap z finałem na tym bardzo trudnym, przeszło 13-kilometrowym podjeździe wygrał Austriak Georg Totschnig, który o 7 sekund wyprzedził Szwajcara Fabiana Jekera i o 14 Luksemburczyka Franka Schlecka. Niemiec Jan Ullrich przyjechał na metę szósty ze stratą 39 sekund. „Ulle” stracił koszulkę lidera na rzecz Jekera, lecz dwa dni później wygrał rozgrywaną na zakończenie wyścigu czasówkę wokół Lugano i ostatecznie wyprzedził Szwajcara o marną sekundę! Trzy lata później w Malbun rządził wspomniany już Frank Schleck. Wyprzedził o 32 sekundy Rosjanina Wladimira Jefimkina, o 42 Hiszpana Jose Angela Gomeza-Marchante i objął prowadzenie w wyścigu. Dwa dni później po etapie do Crans-Montany stracił je na rzecz Jefimkina, lecz obaj przegrali wyścig z kretesem na finałowej czasówce wokół Berna. W „generalce” triumfował inny Rosjanin Wladimir Karpiec, który do Malbun dojechał na siódmym miejscu. Po raz trzeci uczestnicy TdS zmierzyli się z tą górą w minionym 2011 roku. Tym razem wzniesienie to okazało się mieć kluczowe znaczenie dla losów wyścigu. Pierwsze trzy miejsca na mecie etapu zajęli kolarze, którzy trzy dni później stanęli na generalnym podium w Schaffhausen. Wygrał młody Holender Steven Kruiswijk, który o 9 sekund wyprzedził Levi Leipheimera i o 18 lidera Damiano Cunego. Tego dnia Amerykanin zniwelował swa stratę do Włocha niespełna dwóch minut, a że na finałowej czasówce wykręcił czas lepszy o 2:03 to w sumie całą imprezę wygrał z przewagą 4 sekund.

Na profilu wziętym ze strony „zanibike” jako początek podjazdu podano miasteczko Triesen. Na taki też miejsce startu się nastawiłem. Niemniej przejechaliśmy tą miejscowość i dopiero po wjechaniu do Vaduz ujrzeliśmy znak drogowy wskazujący drogę do Malbun. Skręciliśmy więc w prawo i po chwili zaparkowaliśmy na parkingu pod blokiem przy Meierhofstrasse. Kwadrans przed szesnastą ruszyliśmy pod górę, przy czym podjazd zaczął się naprawdę jakieś dwieście metrów od miejsca naszego startu. Już na pierwszej stromej ściance trzeba było ominąć sznurek samochodów czekających na zielone światło. Z powodu robót drogowych na tym odcinku wprowadzono bowiem ruch wahadłowy. Jadąc cały czas na wprost w kierunku południowym wyjechałem z Vaduz i po 800 metrach od startu znalazłem się w Meierhof. Dokładnie po przejechaniu dwóch kilometrów do wybranego przez nas szlaku dobiegała z zachodu droga z Triesen. Po prawej ręce u dołu miałem ładny widok na dolinę Renu i biegnąca wraz z nurtem tej rzeki granicę Liechtensteinu ze Szwajcarią. Po przejechaniu 2,3 kilometra zaczął się kręty odcinek drogi, który serpentynami prowadził do położonego blisko 900 metrów n.p.m. miasteczka Triesenberg. Na niespełna dwukilometrowym odcinku przed zjazdem na Sutigerwis (4,2 km) należało pokonać siedem wyraźnych wiraży, po części prowadzących w cieniu lasu Letzanawald. Piąty nieco łatwiejszy kilometr prowadził po prostej drodze do centrum Triesenbergu (5,1 km) przed wjazdem do którego minąłem dość młodo wyglądający kościółek z kamienia. Ta pierwsza „tercja” podjazdu miała średnio 8,4 % przy max. 11,7 %. Przejechałem ten odcinek z przeciętną prędkością 13,2 km/h czyli minimalnie szybciej niż równie trudny pierwszy fragment Flumserbergu. Przy drodze nie brakowało reklam meczu piłkarskich młodzieżówek Liechtensteinu i Szwajcarii, który odbył się w minioną środę na stadionie w stołecznym Vaduz.

Za kościółkiem należało skręcić w prawo by pokonać wymagający szczególnie w pierwszej części kilometr do Steinort (6,2 km). Kolejny wiraż był w połowie ósmego kilometra na wysokości osady Musascha (7,4 km), gdzie znak drogowy straszył nachyleniem 24 %, lecz to była przestroga dla chcących jechać boczną dróżką do osady Waldi. Ja tymczasem musiałem odbić w prawo, przejechać przez Studę i w połowie dziewiątego kilometra wyjechać poza teren coraz rzadziej zresztą zabudowany. Po czterystu metrach jazdy przez las można się było na dobre schować nie tylko przed słońcem, ale i światłem dziennym w długim tunelu o białych ścianach (8,9 – 9,7 km). Jako, że droga w nim ledwie się wznosiła mogłem przyspieszyć do 22-25 km/h. Kilkaset metrów po wyjeździe z tunelu byłem już w centrum wioski Steg (10,3 km) zbierając siły na pokonanie najtrudniejszej części całego wzniesienia. Niemal od początku podjazdu jechałem mocno na przełożeniu 39/24 podobnie jak na Flumserbergu często stając w pedałach. Odcinek 5,2 kilometra za Triesenbergiem miał, mimo łatwego kilometra w tunelu i tuż za nim, średnie nachylenie aż 8,2 %, a mimo to udało mi się utrzymać wcześniejsze tempo jadąc z prędkością 13,3 km/h. Na wysokości białego kościółka w Steg zaczęło się 3-kilometrowe zwieńczenie tej ciężkiej wspinaczki. Najpierw 900 metrów przez las Schemmiwald czyli odcinek o średniej stromiźnie 8,9 % i max. 13,3 %, kończący się na wysokim wiadukcie. Tuż za nim na odpoczynkowym fragmencie drogi (minimum 3 %) zerwano asfalt na dystansie około 150 metrów. Potem zaś finał na dobicie czyli 1800 metrów o średniej 10,5 % i max. 16 % po przejechaniu 12,84 kilometra czyli na 650 metrów przed wjazdem do Malbun. To końcówka w otwartym terenie z długimi prostymi. Najpierw łagodny łuk w prawo, potem nieco ostrzejszy lewo, przejazd pod wiaduktem i w końcu meta na wjeździe do ośrodka po przejechaniu 13,3 kilometra od miejsca naszego startu.

Przyznam, że na ostatnim kilometrze moja prędkość spadała do 9 km/h czyli była to raczej „wolność”. Niemniej 3-kilometrową końcówkę pokonałem ze średnią 11,3 km/h. Natomiast całą górę w czasie 1 godziny i 3 minut czyli z przeciętną prędkością 12,676 km/h i VAM 1080 m/h. Zgodnie z przygotowanym sobie profilem podjazdu nie miałem zamiaru poprzestać na wjeździe do Malbun. Chciałem dojechać do końca asfaltowej drogi na wysokości osady Heita. Tymczasem po wjeździe do ośrodka droga „złagodniała” na około 250 metrów i dopiero gdy minąłem zakaz wjazdu dla samochodów to na wprost przed sobą ujrzałem węższą, ale za to bardzo stromą ścieżkę. Okazało się jednak, że to szlak do Hidera Strich kończący się na wysokości co najmniej 1680 m. n.p.m. Ja poprzestałem na przejechaniu 300 metrów i zatrzymałem się na wysokości Vordera Strich. Po czym zjechałem do centrum by poczekać na Darka i razem z nich wjechać do Heity, gdyż w trakcie zjazdu odkryłem iż droga do tej wsi odbija na prawo od głównej ulicy nieco poniżej miejsca gdzie znajduje się stacja kolejki górskiej Malbun SMS i Hotel Turna. To oczekiwanie niepokojąco się przedłużało, więc po telefonicznym wyjaśnieniu sobie pozycji kolegi postanowiłem samemu podjechać na Heitę. Według wykresu z mego licznika dodałem sobie jeszcze 850 metrów wspinaczki o przewyższeniu 72 metrów czyli średnio 7,9 %, ale przy max. 16 %. Tak czy owak wyszło mi jednak, że koniec drogi w Heita leży na wysokości około 1670 m. n.p.m. czyli przeszło 30 metrów niżej niż sugeruje to profil z „archivio salite”.

Ponownie zjechawszy do centrum doczekałem się na przyjazd Darka. Ta góra dała mu ostro w kość. Dwie ciężkie góry jednego dnia to było za dużo dla mojego kolegi na tym wyjeździe tzn. bez solidnego treningu na Kaszubach. Na zdobycie Malbun potrzebował 1 godziny 42 minut i 55 sekund przy czym około osiem minut stracił na dwóch przystankach. Korzystając z okazji  chcieliśmy zabrać jakieś trofea z tej góry jako pamiątki z Liechtensteinu. Wstąpiliśmy do sklepu i zrobiliśmy zakupy za kilkadziesiąt franków, które tego dnia były niemal równie drogie co Euro. Kupiłem sobie kubek termiczny w szwajcarskich barwach w sam raz na piesze wędrówki po Alpach, gdy nie będę miał już sił aby wspinać się po nich na rowerze. Natomiast Iwonie sprezentowałem miniaturkę krowich dzwonków, które szwajcarscy kibice zwykli targać z sobą na wszelakie zawody narciarskie. Kłopot polegał jeszcze na tym by te gadżety i parę innych zapakować sobie do kieszeni lub pod koszulkę, a następnie zjechać z nimi bezpiecznie. Tymczasem teren szczególnie na początku zjazdu skłaniał do harców tak, iż rozwinąłem się nawet do 77 km/h. Do samochodu udało nam się zjechać cało i zdrowo, a przy tym z nienaruszonym bagażem na kilka minut przed dziewiętnastą. Tego dnia łącznie przejechałem tylko 51 kilometrów, ale o solidnym przewyższeniu 2107 metrów. W drodze powrotnej stanęliśmy na kilka minut w centrum Vaduz na Peter-Kaiser-Platz, robiąc sobie zdjęcia pod siedzibą tamtejszego Rządu. Natomiast po przekroczeniu granicy austriackiej zatrzymaliśmy się na dłużej w Feldkirch, by obejrzeć tamtejszą starówkę i zjeść w końcu coś ciepłego czyli … pizzę jak mamy to w zwyczaju czynić na austriackiej ziemi.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Flumserberg & Malbun została wyłączona

Valbella x 2

Autor: admin o 11. sierpnia 2011

Czwartkowy program naszej wycieczki miał być podobny do poniedziałkowego. Ponownie mieliśmy w planach stosunkowo długi transfer samochodowy połączony z przekraczaniem paru granic. Po drodze znów czekał nas postój i kilkugodzinna przejażdżka na rowerach. Tym razem miało być jednak o tyle prościej, iż czekał nas tylko jeden przystanek jako, że obie  wybrane przez mnie góry mogliśmy zaatakować z tego samego miejsca. Tego dnia mieliśmy na dobre pożegnać się z Italią przejechać spory kawałek szosami, przemknąć przez Liechtenstein i wieczorem znaleźć sobie lokum na ostatnie trzy noce wyprawy już terenie Austrii. w zachodniej części landu Vorarlberg. Najchętniej gdzieś w pobliżu Feldkirch lub Rankweil. Tak aby mieć niedaleko zarówno na piątkowy wypad na lewy brzeg Renu jak i na start niedzielnego wyścigu w Hohenems. Po drodze mieliśmy zatrzymać się w Chur (rom. Cuira), miasteczku wielkości mojego Sopotu, lecz o bardzo długiej i bogatej przeszłości. Uważane jest ono za najstarszą miejscowość w Szwajcarii, gdyż w miejscu tym natrafiono na ślady ludzkiej osady sprzed blisko 6000 lat. Z kolei w IV wieku n.e. Chur stało się siedzibą pierwszego biskupstwa założonego po północnej stronie Alp. Natomiast w 1803 roku zostało ono stolicą powstałego właśnie na południowym-wschodzie Szwajcarii kantonu Graubunden. Dodajmy największego z „województw” Helweckiej Konfederacji. Najkrótsza około 90-kilometrowa droga z Chiavenny do Chur wiedzie przez Splugę. Dlatego w czwartkowe przedpołudnie mogliśmy raz jeszcze podziwiać jej przepiękne górskie krajobrazy.

Opuściliśmy B&B „Al Ponte” po godzinie dziesiątej. Niemniej ja i Darek przed podjazdem ku granicy wpadliśmy jeszcze na zakupy do podmiejskiego hipermarketu „Iperal”. Udało mi się kupić solidnie wykonaną ręczną pompkę z nanometrem. Nabytek cenny tym bardziej, że od czasu niemiłej przygody na zjeździe z Alpe Segletta jeździłem w góry nieco z duszą na ramieniu. Zakładałem po prostu, że w razie „złapania gumy” poczekam przy drodze na któregoś ze swych kolegów. Przez pięć dni szczęście mi dopisywało, ale nie chciałem dłużej kusić losu. Wróciwszy do centrum Chiavenny udaliśmy się już prosto na przełęcz. Niemniej wjechaliśmy na nieco dłuższą, bo 33-kilometrowy szlakiem. Zdecydowałem się ominąć najbardziej skomplikowany technicznie, bardzo kręty i wąski odcinek z tunelami w połowie podjazdu i za Campodolcino odbiłem w lewo na boczną drogę ku Lago di Isola. Na krajówkę nr 36 wróciliśmy za Pianazzo tuż przed tunelem prowadzącym do Madesimo. Włoską ziemię opuściliśmy kilka minut przed południem i rozpoczęliśmy znacznie krótszy, lecz równie kręty i widokowo ładny zjazd ku szwajcarskiej dolinie Hinterrhein. Zgodnie z ustaleniami Jakub, Dawid i Piotr, którzy ruszyli na Splugę bezpośrednio z domu poczekali na nas w dolnej części tego zjazdu, tuż przed Splugen i wjazdem na autostradę A13. Dalej pojechaliśmy już szybciej przez Andeer i Thusis do wspomnianego Chur. Tam dłuższą chwilę szukaliśmy dogodnego miejsca do postoju. Najlepiej bezpłatnego parkingu położonego nieopodal drogi prowadzącej do górskiej stacji Valbella. Ostatecznie stanęliśmy na parkingu przed stacją kolejki górskiej BCD. Nie mieliśmy pewności czy nie jest on płatny, więc Kuba i jego drużyna postanowili znaleźć inne miejsce do rozładunku, przez co ostatecznie ruszyliśmy na górę osobno.

Ze względu na późniejszą konieczność ruszenia w dalszą drogę celem znalezienia nowego noclegu tym razem nie mieliśmy zbyt wiele wolnego czasu na rowerową eskapadę. Dlatego postanowiłem się trzymać ustalonego wcześniej planu tzn. podjechać pod Valbellę (1549 m. n.p.m.) od obu stron. Tak od północy ze startem w Chur jak i od południa z początkiem w Tiefencastel. Ciekawszą, acz znacznie bardziej czasochłonną alternatywą było zdobycie Valbelli tylko od strony północnej, a następnie pokonanie przeszło 30-kilometrowego, acz w dużej części łagodnego podjazdu do Innerarosa (1894 m. n.p.m.). Peleton Tour de Suisse wielokrotnie przejeżdżał Valbellę z obu kierunków. Trudniejszy północny podjazd czterokrotnie gościł na trasie tego wyścigu w roli górskiej premii. Po raz pierwszy w 1967 roku gdy zdobył go Włoch Gianni Motta, zaś po raz ostatni w sezonie 1995 na kluczowym dla losów tego wyścigu etapie do La Punt. Odcinek ten zdecydowanie wygrał Rosjanin Paweł Tonkow, lecz wcześniej na naszej górze jako pierwszy zameldował się inny ex-reprezentant „sbornej” Kazach Andrzej Tietieruk. Od południa na premię górską wspinano się zaś sześciokrotnie. Po raz pierwszy w 1953, zaś po raz ostatni w 1998 roku. Pierwszym zdobywcą tej kolarskiej góry był Szwajcar Max Heidelberger, zaś wśród jego następców byli m.in. Belg Michel Pollentier, Portugalczyk Acacio Da Silva i Włoch Stefano Garzelli. Południowy podjazd do Valbelli w teorii ma kilkanaście kilometrów długości. Niemniej w praktyce wspinaczka kończy się już 7,5 kilometra za Tiefencastel. Dokładnie trzy kilometry przed stacją Lenzerheide, która 9-krotnie była miastem etapowym na TdS, a raz gościła nawet uczestników Giro d’Italia.

Jako pierwszy ze zwycięstwa etapowego w Lenzerheide cieszył się Szwajcar Robert Hagmann w 1968 roku. Trzy lata później kończono tu dwa etapy wyścigu. Najpierw odcinek ze startu wspólnego wygrał Belg Roger De Vlaeminck, zaś nazajutrz 7-kilometrową górską czasówkę wygrał Szwajcar Louis Pfenninger. W sezonie 1974 triumfował tu Włoch Franco Bitossi, zaś w roku 1976 wspomniany już Pollentier, zaś następnego dnia Szwajcar Rene Savary. Po kilkunastu latach przerwy tj. w sezonie 1990 zwyciężył w tym miejscu dobrze znany w Polsce Szwajcar Rolf Jaermann. Natomiast przy ostatniej okazji w roku 1998 długi etap z Varese do Lenzerheide jak i krótszy odcinek wyznaczony na dużej rundzie wokół tej miejscowości wygrał wspomniany już Garzelli. Dzięki tym sukcesom późniejszy triumfator Giro zapewnił sobie zwycięstwo w klasyfikacji generalnej szwajcarskiej etapówki. Trzy lata przed nim na tych samych drogach, lecz podczas Giro rządzili jego rodacy. Piętnasty etap Giro z 1995 roku wytyczono między Val Senales w Południowym Tyrolu a Lenzerheide. Na odcinku 185 kilometrów trzeba było pokonać trzy premie górskie na terenie Szwajcarii tzn. przełęcze Fuorn, Fluela oraz finałowy podjazd od Tiefencastel. Co ciekawe włoskim wyścigiem niepodzielnie rządził wówczas Szwajcar Toni Rominger, który na ojczystej ziemi bez trudu obroni swe prowadzenie. Do przodu puszczono kilku niezłych harcowników. Wygrał lider klasyfikacji górskiej Mariano Piccoli, który na finiszu łatwo ograł Giuseppe Gueriniego, zaś niespełna półtorej minuty później jako trzeci na mecie zameldował się Francesco Frattini.

Darek ruszył na górę jako pierwszy. Ja po paru minutach zastanawiając się czy nasi trzej kompani są już również w drodze na górę. Przed startem musiałem sobie jeszcze poradzić z niespodziewanym defektem. Po wyjęciu roweru z auta okazało się, że zeszło mi powietrze z przedniego koła. Aby nie tracić czasu wymieniłem całe koło z używanego wcześniej Ritcheya na zabrane jako rezerwa Macic Aksium. Wyjechałem z parkingu na ulicę Welschdorfli, skręciłem w prawo i już po stu-kilkudziesięciu metrach mogłem byłem przy zakręcie w Malixenstrasse, gdzie na wysokości około 600 metrów n.p.m. zaczyna się północny podjazd pod Valbellę. Od samego początku było dość ostro. Po 350 metrach i minięciu hotelu Rosenhugel dojechałem do zbiegu mojej ulicy z południową obwodnicą miasta. Tu należało odbić w lewo. Dość szybko złapałem Darka, ale dłuższą chwilę potrwało zanim złapałem właściwy rytm jazdy. Po przejechaniu 1100 metrów byłem już po granicą miasta, na które jednak jeszcze przez chwilę miałem ładny widok w dół po lewej ręce. Sześć metrów dalej minąłem na wirażu zjazd ku wsi Araschgen. Nadal trzeba było jechać po Malixenstrasse, gdzie przez pierwsze trzy kilometry stromizna ani na moment nie spadła poniżej 5 %. Po przebyciu 4,1 kilometra przejechałem serpentyny na wysokości przystanku autobusowego Kapella, miejsce gdzie podczas zjazdu w drodze powrotnej Darek niemal otrze się o wielki żółty autobus. Droga potrzymała jeszcze solidnie przez dwa dalsze kilometry czyli do przystanku Malix nieopodal wsi Oberdorf. Na odcinku sześciu kilometrów „zdobyłem” 500 metrów w pionie czyli przeszło połowę przewyższenia z tej strony góry. Początkowe 6,1 kilometra miało bowiem średnie nachylenie 8,2 % przy max. 12,9 % na wspomnianym zakręcie 1700 metrów po starcie. Ten fragment wzniesienia przejechałem w tempie 13,7 km/h. Środkowa część podjazdu była znacznie łatwiejsza.

Kolejne 4,6 kilometra miało średnie nachylenie tylko 3,2 % i max. 7,8 % w połowie dziewiątego kilometra. Nie brakowało tu płaskich odcinków, na których mogłem się rozpędzić powyżej 30 km/h. Cały odcinek przejechałem zaś w tempie 23,8 km/h. Minąłem osady Burg (6,6 km), Egga (7,8 km), po czym na początku jedenastego kilometra dojechałem do Churwalden (10,2 km). Miejscowości przed którą wita podróżnych biały kościółek z XII wieku pod wezwaniem św. Marii. Tuż za Churwalden czyli wraz z końcem jedenastego kilometra stromizna skoczyła do prawie 9 %, zaś potem było jeszcze ciekawiej. Na kolejnych dwóch kilometrach nachylenie drogi siedmiokrotnie sięgnęło 11 %. Minąłem zjazd na Ruti i po przebyciu 11,7 kilometra od startu byłem już na wysokości Stettli. Najtrudniejszy odcinek skończył się we wiosce Parpan (13,2 km). Rozwieszony nad ulicą szyld reklamował rozgrywany 21 sierpnia wyścig Alpen-Challenge. Jest to jedna z trzech – obok Engadin Radmarathon i Alpenbrevet – najtrudniejszych imprez „Gran Fondo” organizowanych obecnie na terenie Szwajcarii. Długa trasa liczy sobie aż 220 kilometrów i ma w swej bogatej ofercie przełęcze: Albula, Bernina, Forca di Livigno, Julier oraz finałowy podjazd do Lantsch / Lenz. Na ostatnich 700 metrach czekała jeszcze dochodząca do 10 % ścianka, kończąca się na wysokości przystanku Parpan Hohe. Trzysta metrów dalej stały już pierwsze domy w Valbelli. Finałowe 3,7 kilometra miało średnio 8,2 %, więc przejechałem je z prędkością 13,6 km/h czyli podobną do tej z początku wzniesienia. Natomiast na pokonanie całej góry o długości 14,3 kilometra i przewyższeniu 949 metrów potrzebowałem 54 minut i 55 sekund, przy przeciętnej 15,732 km/h i VAM 1036 m/h. Napotkaną turystkę poprosiłem o zrobienia zdjęcia pod tablicą i na spokojnie rozpocząłem łagodny zjazd ku Lenzerheide.

Na podjeździe poza Darkiem nie spotkałem żadnej znajomej duszy, więc liczyłem iż zjeżdżając spokojnie i z przystankami dam się dojść wszystkim lub przynajmniej niektórym kolegom, jeszcze przed dotarciem do Tiefencastel. Nie pomyliłem się. Już podczas postoju nad jeziorem Heidsee (1484 m. n.p.m.) dojechał do mnie Jakub, który wyruszył na górę wraz z Dawidem i Piotrem niedługo po nas i po drodze minął Darka. Ja zatrzymywałem się na tyle często, przy tym niekiedy odjeżdżając w bok od głównej drogi, że nie zauważyłem nawet kiedy minął mnie Dario, który na zjeździe musiał nadrobić jakiś kwadrans. Spotkałem go dopiero przed Tiefencastel w miejscu gdzie krajówka nr 3 skręca na wschód pozostawiając swemu losowi odnogę lecącą na zachód ku autostradzie A13. Po zjechaniu do ronda przy którym rozchodzą się biegnące na południe szlaki na Julierpass i Albulapass spotkałem Kubę. Po krótkiej dyskusji postanowiliśmy wrócić do Valbelli znaną nam już drogą. Do wyboru była też południowo-wschodnia opcja podjazdu zaczynająca się pomiędzy Suravą i Alvenau, łącząca się z drogą nr 3 kilkaset metrów przed Lantsch. Powrotne wzniesienie potraktowałem dość ulgowo. Ten jeden raz postanowiłem nie gnać na pełen gaz, lecz przejechać się tempem Jakuba. Chciałem pojechać na spokojnie by cieszyć się pięknem okolicy i wyborną pogodą, choć temperatura była zbyt wysoka jak na moje upodobania czyli 34 stopni po tej stronie wzniesienia. Po przejechaniu 750 metrów od ronda dotarliśmy do zakrętu, przy którym minąłem się z Darkiem.

Wspinaczka była bardzo solidna. Stromizna co chwilę skakała do poziomu 10 %. Na pierwszych dwóch kilometrach ten pułap osiągając siedmiokrotnie. Po przejechaniu leśnego odcinka droga na chwilę odpuściła, ale jeszcze przed dotarciem do zjazdu na Brienz-Brinzauls (2,8 km) dwukrotnie poprawiła do poziomu 13,3 %. Po 3,6 kilometra podjazdu wjechaliśmy na wysokość Vazerol, przejechawszy odcinek od średnim nachyleniu 7,8 % w tempie 12,9 km/h. Wiedziałem, że stromo będzie tylko przez pierwsze 7 kilometrów. Jechałem cały czas na 80 % swych możliwości. Kuba momentami tracił kilka-kilkanaście max. 30 metrów, ale ambitnie walczył. Dlatego nie podkręcałem tempa w nadziei, że bez szczególnego zwalniania wjedziemy na górę razem. W połowie szóstego kilometra dotarliśmy do zbiegu naszej drogi ze wspomnianą alternatywą. Tu droga odpuszczała do około 5 % i postanowiłem nieco bardziej zwolnić, aby Kuba wygodnie wsiadł mi na koło. Kilkaset metrów dalej byliśmy już w centrum Lantsch. Na wylocie z tej wsi na długiej prostej ujrzeliśmy w perspektywie znajomą sylwetkę Darka. Ponieważ Dario zatrzymał się w Lenz, aby w ten gorący dzień  kupić sobie puszkę coca-coli mieliśmy szansę go dogonić jeszcze przed końcem stromizny. Podkręciłem tempo do 90 % mocy silnika, Kuba zacisnął zęby i na wysokości Furtga / St. Cassian (7,5 km) jechaliśmy już w trójkę. Prawdziwy podjazd skończył się nieco wcześniej przy białym kościółku na wysokości ulicy Don Bosco (7,2 km). Kolejne 3,6 kilometra od Vazerol miało średnio 7,4 % przy max. 11,7 %. Można powiedzieć, że utrzymaliśmy z Kubą wcześniejsze tempo bo ten odcinek przejechaliśmy z przeciętną 12,8 km/h.

Dalej było już zdecydowanie łatwiej, zaś Kuba na płaskim rozkręcał nasz oddział do 35 km/h. Po jednym z takich przyśpieszeń Darek odpuścił. Tymczasem my przemknęliśmy przez Lenzerheide (9,8 – 11,1 km) i po pokonaniu 11,8 km od startu dojechaliśmy do Heidsee. Jadąc cały czas wzdłuż brzegów jeziora minęliśmy okazały budynek w kolorze czerwonym będący dolną stacją kolejki górskiej LHB wiozącej turystów na pobliski szczyt Parpaner Rothorn (2899 m. n.p.m.). Podjechaliśmy jeszcze kilkaset metrów i zatrzymaliśmy się w końcu na wysokości przystanku Valbella Canols. Tu zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia pod tablicą. W ten sposób pokonaliśmy 13,1 kilometra w czasie 46 minut i 58 sekund przy przeciętnej 16,671 km/h. O wartości VAM nie ma co mówić, ze względu na prawie 6-kilometrowy niemal płaski odcinek za Furtgą. Z Canols do kulminacji wzniesienia na Lenzerheiderpass brakowało nam jeszcze około kilometra. Podjechaliśmy tam razem, po czym Kuba pognał pierwszy do Chur, zaś ja postanowiłem poczekać na Darka na wysokości Parpan Hohe. Nie doczekałem się, gdyż z kolei Dario na dłużej stanął przy jeziorze. Dlatego sam zacząłem zjazd. Miałem nadzieję nieźle rozpędzić się na długich i stromych prostych za Parpan, ale ze względu na traktor i samochody musiałem jednak bardziej zważać na swe bezpieczeństwo. Darek dogonił mnie na wysokości Churwalden. Wracaliśmy do Chur przez dłuższy czas zachowując z sobą kontakt wzrokowy. Tego dnia przejechaliśmy tylko 58,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 1583 metrów.

Po dotarciu na parking około 17:30 zastaliśmy tam już naszych kompanów. Poinformowali nas, że jednak wrócą wcześniej do kraju. Okazało się, że Piotrek się rozchorował, ma gorączkę i bola go nerki – przez co wjechał dziś tylko do połowy pierwszego wzniesienia. Dawid czuł się przemęczony, podjechał Valbellę tylko od strony Chur. Poza tym tak jego jak i Kubę wzywały do ojczyzny obowiązki zawodowe. Po 16-godzinnej podróży wrócili szczęśliwie do Trójmiasta w piątkowe przedpołudnie. Tymczasem nas czekała jeszcze podróż do Vorarlbegu via Liechtenstein. Przede wszystkim zaś szukanie noclegu na ostatnią część tej wyprawy, gdyż podczas przygotowań do niej nie udało mi się znaleźć w Internecie miejsca pasującego nam tak ceną jak i lokalizacją. Do Księstwa Liechtenstein wjechaliśmy na wysokości miasteczka Schaan, więc przy tej okazji obejrzeliśmy sobie to państewko na około 9-kilometrowym odcinku. Następnego dnia mieliśmy mieć więcej czasu na jego poznanie i to nie tylko z racji rowerowej wyprawy do stacji Malbun. Wjechawszy do Austrii zatrzymaliśmy się w przygranicznym Feldkirch, gdzie telefonowałem pod kilka numerów podanych na miejskiej tablicy informacyjnej, lecz niestety nie znalazłem w tym mieście wolnych pokoi gościnnych. Następnie podjechaliśmy do Rankweil, miasteczka znajdującego się już na trasie niedzielnego Highlander Radmarathon. Niemniej rekonesans po tej miejscowości również okazał się bezowocny. Szczęście w nieszczęściu, że udało nam się zrobić zakupy w miejscowym „Lidlu” tuż przed jego zamknięciem. Dzięki czemu w dalszych poszukiwaniach, które zapowiadały się na długie nie groziło nam przymieranie głodem. Ostatecznie po niepowodzeniu w dolinie za namową napotkanych ludzi, mimo zapadającego zmroku ruszyliśmy na dalsze poszukiwania w góry. Ostatecznie około 22:00 znaleźliśmy sobie dach nad głową dobre 600 metrów powyżej doliny i oddalonym 8 kilometrów od Rankweil górskim schronisku, Alpengasthof „Peterhof”. Warunki były raczej spartańskie, widok z okna żaden, ale przynajmniej było gdzie się przespać, umyć i zjeść.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Valbella x 2 została wyłączona

Maloja

Autor: admin o 10. sierpnia 2011

W środę ponownie czekała nas tylko jedna wspinaczka. Oczywiście 30-kilometrowa aby nie było za łatwo. Tym razem mieliśmy działać w myśl teutońskiego zawołania „Drang nach Osten” czyli wybrać się na wschód. Naszym celem była bowiem przełęcz Maloja, na drodze do słynnego kurortu Sankt-Moritz. Leży ona wysokości 1815 metrów n.p.m. i rozgranicza Val Bregaglia (na zachodzie) od Doliny Engadyny (na wschodzie). Podobnie jak Spluga przełęcz ta oddziela baseny dwóch mórz. Wody spływające na zachód ku Chiavennie wpadają do najdłuższej z włoskich rzek czyli Padu, która kończy swój bieg w Adriatyku. Natomiast potoki po wschodniej stronie przełęczy wpadają do Innu (jednego z głównych dopływów Dunaju) i co za tym idzie zmierzają ku Morzu Czarnemu. Podjazd pod tą przełęcz miał być łatwiejszy tak od poniedziałkowego San Bernardino jak i wtorkowej Splugi ze względu na średnie nachylenie tylko 4,66 %. Niemniej te obiektywne dane mogły się łatwo okazać zwodnicze. Po pierwsze długość tego podjazdu czyli blisko 32 kilometry musiała budzić respekt. Po drugie profil tego wzniesienia skłaniał do ostrożności i rozsądnego gospodarowania siłami. Po spojrzeniu na wydruk od razu rzucało się w oczy, iż zdecydowanie najtrudniejsze będzie ostatnie 10 kilometrów. Poza tym wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ten finałowy odcinek mieliśmy zacząć po przeszło godzinie wstępnej wspinaczki. Oczywiście o tym jak trudny może okazać się konkretny podjazd decydują również ludzie, z którymi się jedzie. W pierwszych trzech dniach tej wyprawy byłem zdecydowanie najsilniejszy. Moim atutem było nie tylko górskie doświadczenie, ale i moc wypracowana podczas czerwcowej oraz lipcowej wyprawy. Jednak począwszy od San Bernardino po piętach zaczął mi deptać najmłodszy w naszym gronie, ledwie 20-letni Piotrek Walentynowicz. Na Spludze musiałem się już zdrowo zaginać by wjechać na górę razem z Danonem. Gołym okiem było widać, iż jego forma szybko zwyżkuje, więc zakładałem że na Maloji nie będzie mi łatwo.

Pomimo swych wielce atrakcyjnych wymiarów Maloja nie należy do grona legendarnych podjazdów kolarskich. Owszem jest on popularna wśród rowerowych turystów, lecz organizatorzy największych wyścigów rzadko zwykli z niej korzystać. Tylko raz pojawiła się ona na trasie Giro d’Italia w dodatku z „niewłaściwej” strony. Natomiast w rodzimym Tour de Suisse skorzystano z niej czterokrotnie. Na tym wyścigu za każdym razem podjeżdżano od strony zachodniej czyli z początkiem wspinaczki w „naszej” Chiavennie. Giro przemknęło przez Maloję jedynie w roku 2009. Przemknęło jest przy tym słowem jak najbardziej na miejscu zważywszy, iż do przełęczy nadjechano od strony wschodniej na 242-kilometrowym etapie z Innsbrucka do Chiavenny. Ten maratoński odcinek zaczynał się w stolicy austriackiego Tyrolu na wysokości 579 m. n.p.m. Przejechawszy przez Imst, Landeck i Pfunds kolarze wjeżdżali do Szwajcarii na 107 kilometrze, na wysokości 1017 m. n.p.m. Po przejechaniu całej doliny Engadyny, w terenie o delikatnej tendencji zwyżkowej – średnio 0,8 % – zostawili za plecami miasteczka: Zernez, La Punt i Sankt-Moritz i dotarli do symbolicznej premii górskiej trzeciej kategorii na 208 kilometrze. Finisz na płaskowyżu wyglądał bardziej na walkę o punkty czy sekundy z lotnej premii. Dlatego dziwić nie może, że ściganie to wygrał sprinter – Amerykanin Tyler Farrar. Losy etapu rozstrzygnęły się tymczasem na deszczowym zjeździe. Z peletonu urwała się piątka zawodników, która dotarła do mety z przewagą 40 sekund nad grupą zasadniczą. Na finiszu zdecydowanie najmocniejszy w tym gronie okazał się Norweg Edvald Boasson Hagen, który wyprzedził Roberta Huntera z RPA i Rosjanina Pawła Brutta.

Jako się rzekło prawdziwe oblicze podjazdu pod Maloję dane było poznać uczestnikom wyścigu Dookoła Szwajcarii. Za każdym razem działo się to na etapach ze startem w kantonie Ticino. Kolarze zmierzali następnie przez Chiavennę do mety wyznaczonej w jednym z miast kantonu Graubunden (Grigioni) lub nawet w Liechtensteinie. Po raz pierwszy przetestowano to wzniesienie w 1969 roku na odcinku z Lugano do Davos-Jakobshorn. Przy tej okazji tak premię górską jak i sam etap wygrał Hiszpan Mariano Diaz, który dotarł do mety z przewagą 2:45 nad ówczesnym mistrzem świata Włochem Vittorio Adornim i swym rodakiem Aurelio Gonzalesem, dwoma najlepszymi zawodnikami tej imprezy. Trzy lata później czyli w sezonie 1972 ścigano się na odcinku z Lugano do Schaan. Na premii górskiej pierwszy zameldował się Portugalczyk Joaquim Agostinho (trzeci kolarz TdF w latach 1978 i 1979). Niemniej na mecie w Liechtensteinie z etapowego sukcesu cieszył się Włoch Giancarlo Polidori. Minęły kolejne trzy lata i w 1975 roku peleton TdS znów ruszył z Lugano w kierunku Lago di Como oraz Chiavenny. Tym razem premię górską na Maloji wygrał Włoch Giancarlo Bellini. Ten sam kolarz triumfował również na mecie etapu w niedalekiej Silvaplanie. Tuż za nim finiszował lider wyścigu Belg Roger De Vlaeminck, który tego dnia zadowolił się zyskiem 28 sekund nad swym głównym rywalem, wielkim Eddy Merckxem. Natomiast po raz czwarty i ostatni jak dotąd szlak szwajcarskiej etapówki przebiegał przez Maloję w roku 1987. Miało to miejsce na odcinku z Cademario do Scuol. Premię górską wygrał Włoch John Baldi, lecz na mecie leżącej przeszło 70 kilometrów dalej był ledwie czwarty. Po solowej akcji triumfował inny uciekinier, Amerykanin Ron Knickmann, zaś drugi był kolejny „Jankes” Jeff Pierce.

Podobnie jak uczestnicy Tour de Suisse nie zamierzaliśmy ograniczać się do wjechania na Passo del Maloja. Jakub z Dawidem wyjechali z Bed & Breakfast „Al Ponte” już około dziewiątej. Wjechali na przełęcz razem w czasie 2 godzin i 7 minut. Dla porównania dzień wcześniej Darek wspiął się na Maloję w czasie 2 godzin 18 minut i 25 sekund. Jakuba z pewnością było stać na zejście poniżej dwóch godzin, lecz jechał spokojnie w tempie dostosowanym do możliwości słabszego kolegi. Następnie Dawid zjechał z powrotem do Chiavenny, zaś Kuba udał się na wschód. Dotarł do Silvaplany skąd w towarzystwie lokalnego amatora podjechał na Julierpass (2284 m. n.p.m.). Podjazd o długości 7 kilometrów przy średniej 6,7 %, który najtrudniejszy jest na pierwszych kilkuset metrach. Po zjechaniu z tej przełęczy Kuba zahaczył jeszcze o Sankt Moritz-Bad i wrócił do Chiavenny przejechawszy w sumie 112 kilometrów. Tymczasem ja i Piotr ruszyliśmy się z domu dopiero po dziesiątej. Jako, że mieszkaliśmy przy wiodącej na przełęcz Viale Maloggia, aby przejechać cały podjazd pod Maloję na samym początku naszej wycieczki musieliśmy się udać w kierunku przeciwnym. To znaczy zjechać 750 metrów na zachód w kierunku ronda, przy którym dzień wcześniej zaczynaliśmy podjazd pod Splugę. Pogoda była wyśmienita. Niebo było bezchmurne i mimo dość wczesnej pory temperatura osiągnęła już 25 stopni Celsjusza. Wymarzone warunki do górskiej eskapady. Ustaliliśmy, że będziemy sobie dawać zmiany na prowadzeniu co kilometr. Pierwsze cztery kilometry były łatwe – średnio 3,1 %, więc cały czas jechaliśmy z prędkością powyżej 20 km/h. W tym czasie minęliśmy wioski San Carlo i Campedello, by po przejechaniu 1,9 kilometra dotrzeć do Piuro. Kolejną miejscowością na naszym szlaku było Borgonuovo (3,6 km) ozdobione wodospadem Acquafraggia. Dopiero za tą wioską stromizna drogi po raz pierwszy przekroczyła poziom 5 %. Kolejny 4-kilometrowy odcinek miał średnie nachylenie 4,9 % przy max. 8 % w połowie siódmego kilometra. Minęliśmy tu dwie kolejne wioski tzn. Santa Croce (5,2 km) i Villa di Chiavenna (7,3 km).

W szybkim tempie zbliżaliśmy się do szwajcarskiej granicy. Po przejechaniu 8,4 kilometra dotarliśmy do Pian della Ca’ gdzie zgodnie z nazwą na 800-metrowym odcinku wzdłuż niewielkiego zbiornika wodnego zrobiło się niemal zupełnie płasko. Piotrek zaczął sobie żartować, że trafiają mi się łatwiejsze kilometry do dyktowania tempa. Potem przyszła jego kolej na zmianę i dokładnie z końcem dziesiątego kilometra wjechaliśmy do Szwajcarii. Pierwsze 10 kilometrów miało średnie nachylenie zaledwie 3,7 % i wspólnymi siłami udało się nam je przejechać w tempie 21,8 km/h. Zaraz za posterunkiem celnym musieliśmy wjechać do 300-metrowej galerii na wysokości szwajcarskiej wioski Castasegna. Tu teren zrobił się znacznie trudniejszy. Po  jedenastu kilometrach od startu stromizna sięgnęła nawet 11,4 %. Potem przez około dwa kilometry znów było łatwiej. W połowie tego odcinka minęliśmy wioskę Spino (12,6 km). Łatwizna skończyła się wraz z wjazdem do kolejnego tunelu na wysokości Promontogno (13,6 km). Tunel był długi na 700 metrów, lecz oświetlony więc zdecydowaliśmy się do niego wjechać pomimo zakazu. W drodze powrotnej byłem już grzeczny i skorzystałem z objazdu po krętych ulicach tej uroczej miejscowości. Na kolejnych kilometrach za tunelem wyprzedziliśmy pięciu członków jakiegoś amatorskiego klubu, najpierw trzech jadących w grupie, a potem kolejno wicelidera i lidera w tym towarzystwie. Około 15 kilometra wspinaczki przejechaliśmy pod naturalnym wiaduktem powstałym na skutek zetknięcia się dwóch skał, które zdają się z sobą całować. Po przejechaniu 16,3 kilometra byliśmy już w centrum kolejnej większej wsi czyli Stampy. Z końcem siedemnastego kilometra droga znowu odpuściła, więc w szybszym tempie dotarliśmy do Vicosoprano (18,9 km). Blisko 9-kilometrowy odcinek od granicy do tej wsi miał średnio 4,8 %. Przejechaliśmy go w tempie 19,6 km/h.

Za Vicosoprano jechało się łatwo i przyjemnie jeszcze przez jakieś półtora kilometra tj. do wysokości, na której znajduje się osada Crot (20,3 km). Następne 4,2 kilometra było pierwszym naprawdę trudnym odcinkiem na tym wzniesieniu o niebagatelnym średnim nachyleniu 7,6 %. Trzeba tu było nawet pokonać osiem łagodnych serpentyn. Większość z nich na dwukilometrowym odcinku pomiędzy Pranzairą (21,3 km) a Roivan (23,2 km). Stromizna skończyła się przed wjazdem do osady Lobbia. Na kolejnych dwóch kilometrach było prawie płasko, lecz życie utrudniał nam przeciwny wiatr. Na końcu tego płaskowyżu wyrosła przed nami Casaccia (26,6 km). Ostatnia większa osada ludzka po tej stronie przełęczy. Tymczasem ostatnie 7,7 kilometra od Vicosoprano miało średnio 5,8 % przy dwukrotnym maksimum 11,4 % na 22 kilometrze. Ten fragment wzniesienia przejechaliśmy w tempie 17,4 km/h. Niemniej najtrudniejsze miało dopiero nadejść. Znajdowaliśmy się 357 metrów poniżej przełęczy. Do przejechania pozostało 5,1 kilometra o stromiźnie 7,4 %. W rzeczywistości przez większą część tego odcinka było znacznie trudniej, gdyż przeciętna obejmuje łatwiutki kilometr numer 29 na wysokości Cavril. Zaraz po wjeździe z Casaccii trzeba było pokonać trudny kilometr o nachyleniu 8,2 % i max. 11,3 %. Natomiast po przemknięciu przez wspomnianą krainę łagodności na sam deser zostały nam trzy kręte kilometry o średnim nachyleniu 8,3 % i max. 13,3 % na 1300-1400 metrów przed finałem. Najpiękniejsze są dwa kilometry (między 29,3 a 31,3 km) poprowadzone po efektownych serpentynach z jedenastoma ciasnymi wirażami Właśnie w połowie tego odcinka dałem za wygraną, nie mogąc już dłużej jechać tempem Piotra. Pozostało mi tylko bezsilnie przyglądać się jak odjeżdża i odliczać metry do końca wzniesienia. Na ostatnich 1300 metrach straciłem do niego 50 sekund. Finiszowałem w tempie około 12 km/h – widomy znak mego kryzysu wobec przeciętnej 15,1 km/h z całej 5-kilometrowej końcówki. Pokonanie całego wzniesienia zajęło mi 1 godzinę 41 minut i 59 sekund przy średniej prędkości 18,650 km/h i VAM 876 m/h.

Na przełęczy było 19 stopni. Panowała wręcz piknikowa atmosfera. Na trawce po lewej stronie drogi porozstawiano krzesełka i leżaki, z których korzystali zapewne tak podróżni jak i goście pobliskiego hotelu Kulm-Maloja. Spędziliśmy w tym miejscu około dwadzieścia minut, rozglądając się po okolicy i pstrykając zdjęcia. Następnie zgodnie z planem ruszyliśmy w głąb Engadyny. Ta wysokogórska dolina biegnie przez około 100 kilometrów wzdłuż brzegów Innu aż do granicy z Austria na wysokości miasteczka Vinadi (1017 m. n.p.m.). Niegdyś jej mieszkańcy mówili przede wszystkim w romansch czyli języku reto-romańskim. Dziś powoli zanika on na terenie Górnej Engadyny (powyżej Zernez), szczególnie w tak kosmopolitycznym miejscu jak Sankt-Moritz, do którego się wybieraliśmy. Mieliśmy do pokonania niespełna 20 kilometrów po płaskowyżu, nad którym ponoć przez 300 dni w roku świeci słońce. Już na drugim kilometrze przejechaliśmy przez osadę Cadlagh i dotarliśmy do największego z tamtejszych jezior czyli Lej da Segl. Droga krajowa nr 3 ciągnie się wzdłuż jego brzegów przez dobre 5 kilometrów aż do wioski Segl Baseglia. Dwa kilometry dalej trafiamy na kolejne jezioro Silvaplanersee. Na jego północnym krańcu znajduje się Silvaplana, w której zaczyna się podjazd pod Julierpass. Zaraz za tą miejscowością czekało na nas trzecie jeziorko czyli Lej da Champfler. Za Silvaplaną jedziemy dalej drogą nr 27. Na wjeździe do Sankt-Moritz witają przyjezdnych trzy flagi: państwowa, kantonalna i miejska, a za nimi skrywa się okazały obiekt o swojsko brzmiącej nazwie Grand Hotel Kempinski.

Wjechaliśmy do dolnej, uzdrowiskowej części miasteczka gdzie zrobiliśmy sobie zdjęcia pod katolickim kościołem św. Karola. Po 17 kilometrach od przełęczy dobiliśmy do brzegów Lej da San Murezzan. Następnie ulicą Via Serlas podjechaliśmy do centrum. Na zakręcie mieliśmy dobry widok na miejscowy dworzec, z którego odchodzą słynne pociągi Bernina Express (Chur – Tirano via Albula i Bernina) oraz Glacier Express (Sankt-Moritz – Zermatt via Albula, Oberalp i Furka). Sankt-Moritz (rom. San Murezzan) to stolica dystryktu Maloja. Jego patronem jest św. Maurycy, dowódca legionu tebańskiego, który w III wieku wstawił się za prześladowanymi chrześcijanami i wymówił posłuszeństwo cesarzowi Maximianowi. Zostało ono odkryte dla turystów przez Anglika Josepha Badrutt’a, który w 1864 roku postawił tu swój pierwszy hotel. To tu odbyły się pierwsze na Starym Kontynencie zawody w curlingu (w roku 1880), pierwsze Mistrzostwa Europy w łyżwiarstwie figurowym (1882) i przede wszystkim miasto to dwukrotnie było organizatorem Zimowych Igrzysk Olimpijskich w latach 1928 i 1948. Poza tym uważane jest za kolebkę bobslejów. W sumie aż 21 razy odbywały się tu Mistrzostwa Świata w tej dyscyplinie sportu oraz pokrewnym skeletonie. Natomiast 3-krotnie MŚ w narciarskie alpejskim – ostatni raz w 2003 roku. Gra się tu również w polo i golfa, zaś na pobliskim jeziorze uprawia żeglarstwo i windsurfing. Nieopodal tego miasteczka wznosi się najwyższy szczyt całych Alp Wschodnich czyli Piz Bernina (4049 m. n.p.m.).

Przy przejeździe przez tą miejscowość zrobiliśmy sobie strefę bufetu, spędzając czas na zakupach w miejscowym sklepie spożywczym z sieci Coop. Po czym ponownie zjechaliśmy na poziom jezior i udaliśmy się w drogę powrotną. Wydłużyliśmy ją sobie o przeszło kilometr, gdy na wysokości Foglias zjechaliśmy z drogi nr 3 na boczną ścieżkę wiodącą ku wiosce Segl Maria. Po czym na główny szlak wróciliśmy przy Segl Baseglia. Na dojeździe do Maloji pościgaliśmy się trochę z łysawym gościem na oko 40-kilkuletnim jadącym na rowerze Bianchi w charakterystycznej białej koszulce w czerwone grochy. Na przełęczy zrobiliśmy sobie kolejne zdjęcia, tym razem pod tablicą stojącą po wschodniej osady. Piotr rozpoczął zjazd jako pierwszy. Ja zaś w przerwach pomiędzy strzelaniem fotek na dwóch bezpiecznych odcinkach drogi puściłem hamulce aby złapać nieco prędkości. Na ósmym kilometrze zjazdu dobiłem do 71 km/h, zaś na dwunastym nawet do 77 km/h. Zatrzymałem się też na granicy, gdzie jednak udało mi się zrobić zdjęcie tylko szwajcarskiemu posterunkowi, albowiem po drugiej stronie natrafiłem na sprzeciw włoskich celników. Zjechałem do Chiavenny kwadrans przed szesnastą po zrobieniu 102 kilometrów i 1617 metrów przewyższenia. Słońce grzało w najlepsze, mieliśmy 34 stopnie. Darek wrócił ze Splugi o godzinie osiemnastej. Wieczorem wybraliśmy się na miasto. Za późno by zdążyć na większe zakupy do podmiejskiego hipermarketu, ale w sam raz by obejrzeć najładniejszą część miasta, zjeść późny obiad na starówce i kupić pamiątkowe specjały dla najbliższych w miejscowym sklepiku z lokalnymi produktami.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Maloja została wyłączona

Spluga

Autor: admin o 9. sierpnia 2011

Po czterech dniach ciężkich przepraw czyli problemach z pogodą, niezbyt wygodnym lokum i codziennej konieczności dotarcia do podnóży wybranych wzniesień w końcu mogliśmy odsapnąć. Dojechawszy do Chiavenny w Bed & Breakfast „Al Ponte” zastaliśmy warunki wręcz komfortowe. Trafił się nam nowocześnie wyposażony apartament na parterze domu należącego do małżeństwa Di Balatti. Z uwagi na liczebność naszej ekipy obiecano nam przeprowadzkę na drugie piętro tego budynku do jeszcze lepszego lokum. Tam dostaliśmy większy apartament z kilkoma pokojami, kuchnią i dużą łazienką. Tak w salonie, kuchni jak i łazience nie brakowało niczego. Co więcej po rowerowym wysiłku można się było zrelaksować w jacuzzi. Wszystkie te luksusy za niewygórowaną cenę 30 Euro od osoby za dobę ze śniadaniem. Tyle wygód w środku, zaś na zewnątrz dodatkowy plus czyli idealna lokalizacja. Chiavenna leży u zbiegu dwóch dróg krajowych zmierzających do Szwajcarii tzn. SS36 biegnącej na północ aż po przełęcz Spluga oraz SS37 wiodącej na wschód ku przełęczy Maloja i dalej do Sankt-Moritz. Dzięki temu przez kolejne dwie doby mogliśmy nie odpalać samochodów pozostawiając je na podwórku za domem. Naturalnym miejscem startu i mety dla obu naszych wycieczek były gościnne progi B&B „Al Ponte” przy Viale Maloggia. W programie każdej z nich był tylko jeden podjazd, więc mając pełen dzień do dyspozycji w ogóle nie musieliśmy się spieszyć z wyjazdami na trasy owych wspinaczek. Solidna drzemka, obfite śniadanie, kilka godzin na rowerze przy coraz lepszej pogodzie i okazja do właściwej regeneracji – na tego typu sportowych wakacjach niczego więcej nie było nam trzeba.

Postanowiłem, że w pierwszej kolejności sprawdzimy się na trudniejszym z dwojga miejscowych olbrzymów czyli Passo dello Spluga (2113 m. n.p.m.). Przełęcz ta ma wielkie znaczenie geograficzne. Rozdziela Alpy Lepontyńskie (nr 10) od Alp Retyckich (nr 15). Tym samym wedle naukowych założeń przebiega przez nią granica między dwoma podstawowymi częściami tego łańcucha górskiego tzn. Alpami Zachodnimi a Alpami Wschodnimi. Z kolei w ujęciu równoleżnikowym rozgranicza ona dorzecza: Renu na północy i Padu na południu. Co za tym idzie wody po północnej stronie owej przełęczy spływają do doliny Hinterrhein i kończą swój bieg w Morzu Północnym, zaś te z południowych zboczy płyną w dół Valle San Giacomo i ostatecznie docierają do Adriatyku. Droga przez przełęcz została wybudowana już w latach 1821-23 i na niektórych odcinkach stanowi prawdziwy majstersztyk z dziedziny architektury. Od czasu wybudowania tunelu pod sąsiednią przełęczą San Bernardino straciła jednak na swym strategicznym znaczeniu i w okresie od początku listopada do pierwszych dni maja bywa zamykana. Przez przejście to wiedzie również popularna trasa do górskiej wędrówki czyli 65-kilometrowa Via Spluga, łącząca szwajcarskie miasteczko Thusis w kantonie Graubunden z włoską Chiavenną w regionie Lombardia. Południowy podjazd pod nią stanowi też nie lada wyzwanie dla każdego kolarza, tym bardziej dla amatorów naszego pokroju. Wedle wszelkich źródeł jest to przeszło 30-kilometrowa wspinaczka o średnim nachyleniu 5,9 % i przewyższeniu co najmniej 1780 metrów. Jest zatem jednym z największych kolarskich wzniesień w całych Alpach. Na mojej prywatnej liście, przynajmniej do następnego lata zajmować będzie szóste miejsce. Z przejechanych przez mnie podjazdów większe przewyższenia miały tylko: Gavia, Iseran, Val Thorens, Stelvio i Rombo. Ewentualnie mógłbym jeszcze dodać Galibier liczony od Saint-Michel-de-Maurienne czyli obejmujący podjazd pod Col du Telegraphe.

Niestety jak dotąd była ona rzadko wykorzystywana w wyścigach kolarskich. Dwa razy przejechali przez nią kolarze biorący udział w Tour de Suisse i raz uczestnicy Giro d’Italia. Co ciekawe na szwajcarskim wyścigu w obu przypadkach podjeżdżano od południa czyli z włoskiej strony, zaś na włoskiej wieloetapówce wspinano się od północy z początkiem w szwajcarskim miasteczku Splugen. W 1957 roku podczas TdS przejechano przez nią na odcinku z Lugano do stolicy Liechtensteinu Vaduz. Premię górską na tej przełęczy wygrał Niemiec Lothar Friedrich, lecz sam etap padł łupem Włocha Colombo Cassano. Przeszło cztery dekady później czyli w 1998 roku wiódł przez nią etap z Varese do Lenzerheide. Na przełęczy pierwszy był Czech Pavel Padrnos, lecz na mecie tego odcinka triumfował Włoch Stefano Garzelli. Z kolei kolumna Giro przemknęła tędy w 1965 roku na bardzo długim i piekielnie trudnym etapie z Saas Fee do Madesimo. Odcinek ten liczył sobie aż 282 kilometry i prowadził przez cztery przełęcze: Furkę, Gottharda, San Bernardino i na koniec Splugę, w jej łatwiejszym północnym wydaniu czyli 8,8 kilometra o średnim nachyleniu 7,4 %. Zwycięzca tego etapu na pokonania takiej trasy potrzebował aż 9 godzin i 18 minut. Był nim Włoch Vittorio Adorni, który prowadził w tym wyścigu od sycylijskiej czasówki pomiędzy Catanią a Taorminą. Dokładnie tydzień po tym etapie prawdy na odcinku do Madesimo postawił kropkę nad „i” w sprawie generalnego zwycięstwa w Giro. Samotnie przejechał Splugę i na mecie wyprzedził następnych zawodników, swoich rodaków: Vito Taccone i Franco Bitossiego odpowiednio o 3:33 i 4:49.

Co prawda w późniejszym czasie Giro zajrzało jeszcze do Madesimo w 1987 roku, lecz tym razem etap kończył się podjazdem od strony Chiavenny. Przy tej okazji wyścig przemierzył 60% południowego podjazdu pod Splugę, zaś z sukcesu etapowego cieszył się wówczas wielce utalentowany Francuz Jean-Francois Bernard. W pełnej krasie Spluga miała się pojawić na trasie Giro w 2008 roku. Etap osiemnasty z Sondrio do Locarno początkowo miał mieć 192 kilometry i biec przez Splugę oraz San Bernardino. Niemniej organizatorzy zmienili swe oryginalne plany i połączyli oba miasta 146-kilometrowym, ledwie pagórkowatym, szlakiem wzdłuż jezior Como i Lugano. Tyle stanowiących tło mojego opowiadania lekcji z geografii i kolarskiej historii. Czas przejść do rzeczy czyli relacji z naszego podboju. Nie śpieszyło nam się z wyjazdem. Daliśmy sobie sporo czasu na poranny odpoczynek. Wystartowaliśmy ku nowej przygodzie około 10:50, ale tylko w czwórkę bo Darek potrzebował jeszcze więcej czasu na swe przygotowania. Chciał wystartować około południa, lecz te jego plany wzięły w łeb gdy gospodyni poprosiła go przeniesienie naszych rzeczy do obiecanego apartamentu na drugim piętrze. Tym sposobem oddał nam cenną przysługę, po czym zapoznał się z wydrukowanym przez mnie profilem podjazdu pod Splugę, wyszedł z domu dopiero o 13:50 i pojechał na … Maloję. Nieźle się później uśmiałem z relacji mojego przyjaciela, gdy sam rozbawiony opowiadał o tym, że jadąc w obranym przez siebie kierunku dziwił się, że ta Spluga coś podejrzanie łagodna względem danych, które widział na wykresie. Nasz kwartet nie miał podobnych problemów z nawigacją. Wychodząc z domu skręciliśmy w lewo i zjechaliśmy 700 metrów do centrum miasteczka. Tam stanęliśmy na chwilę przy małym rondzie u zbiegu obu dróg krajowych.

Podjazd pod Splugę rozpoczyna się na Via Giosue Carducci przy barze „Povero Diavolo” (Pod Biednym Diabłem). Pierwsze 1200 metrów wiodło jeszcze na terenie miasta. Na pierwszym kilometrze całkiem zdrowe tempo podyktował Dawid. Przejechaliśmy razem około dwa kilometry, gdy bardzo zdecydowanie zaatakował Jakub. Wolałem nie bawić się w tego typu harce na samym początku 30-kilometrowego podjazdu. Trzeba było dobrze rozłożyć swe siły na dwie godziny jazdy i tak długi podjazd zacząć ostrożnie. Dawid został z tyłu, zaś ja jechałem wraz z Piotrkiem mając Kubę na widoku. Zakładałem, że złapiemy go nieco wyżej, gdy po piątym kilometrze podjazd stanie się bardziej wymagający. Stało się to nieco szybciej, bo pod koniec piątego kilometra. Po drodze Jakub zdołał jeszcze wygrać „lotną premię” we wsi noszącej imię jego patrona czyli San Giacomo Filippo (3,7 km od startu). Jechaliśmy przez las wzdłuż potoku Liro. Pod koniec szóstego kilometra przemknęliśmy przez pierwszy, ledwie 200-metrowy tunel. Po przejechaniu 7,2 kilometra dojechaliśmy do osady Gallivaggio, gdzie wybudowano sanktuarium poświęcone Matce Boskiej, która w październiku 1492 roku ukazała się dwóm wieśniaczkom zbierającym w tej okolicy kasztany. Za Gallivaggio pokonaliśmy zielony mostek ze stali. Następnie przemknęliśmy przez Lirone i wraz z początkiem dziesiątego kilometra dotarliśmy do wioski Cimaganda (9,1 km). W tej okolicy stromizna sięgnęła poziomu 11,1 %. Wspinaczka powoli się rozkręcała tzn. na pierwszych trzech kilometrach średnie nachylenie wyniosło 5 %, na kolejnych trzech już 6,8 %, zaś na trzeciej „trójce” 7,1 %. Od szóstego kilometra jechałem na przełożeniu 39/24, Piotr czasami wrzucał tryb 27. Podjazd trzymał jeszcze dobre dwa kilometry tzn. do wioski Prestone (11,3 km). Zgodnie współpracując przejechaliśmy 11,5 kilometra o średnim nachyleniu 6,5 % w tempie 15,8 km/h. Najtrudniej było na początku siódmego kilometra, gdzie stromizna po 6,2 kilometra od startu sięgnęła 11,7 %.

Za Prestone mogliśmy przez chwilę odpocząć na płaskim, a nawet lekko zjazdowym odcinku wzdłuż Lago di Prestone, który zakończył się wjazdem do wioski Pietra. Za nią czekał nas podjazd ku Campodolcino (12,9 km), kończący się na wysokości żółtego kościółka z XVI wieku pod wezwaniem San Primo. Przejechaliśmy kamienny mostek nad spływającym z prawej strony górskim potokiem i wjechaliśmy do centrum tej miejscowości, gdzie czekał nas kolejny kilkusetmetrowy zjazd, na którym tempo chwilowo wzrosło do 39 km/h. Na początku piętnastego kilometra zaczęły się kolejne „schody” i zarazem najpiękniejszy fragment całego wzniesienia. Najciekawiej było na szesnastym i siedemnastym kilometrze gdzie trzeba było pokonać 10 ciasnych wiraży oraz 6 mokrych galerii i ciemnych tuneli o różnej długości. Wszystko to na odcinku o średnim nachyleniu 9 %, gdzie stromizna pięć razy przekroczyła poziom 10 %, przy max. 15 %. Mogę zaręczyć, iż łatwo mi nie było. Tym bardziej, że Piotrek jechał na tyle mocno, że zacząłem się zastanawiać jak długo z nim jeszcze wytrzymam. Mimo tego starałem się mu dawać równie mocne zmiany. Po przejechaniu tego „odcinka specjalnego” w połowie osiemnastego kilometra wjechaliśmy do Pianazzo (17,5 km). Po pokonaniu dwóch wiraży i kolejnych 800 metrów minęliśmy wlot do ciemnego tunelu, który prowadził do wspominanego przez mnie ośrodka sportów zimowych Madesimo. Jednak nie był on naszym celem, więc na zakręcie odbiliśmy w lewo. Pod koniec dziewiętnastego kilometra przemknęliśmy przez 200-metrowy tunel Cresta, zaś pomiędzy km 19,6 a 20,4 znacznie dłuższy tunel Teggiate. Wyjechawszy z jego drugiej części znaleźliśmy się już powyżej górnej granicy lasu. Niedługo później przejechaliśmy cztery serpentyny wokół osady Cantoniera di Teggiate (20,9 km).

Następnie pod koniec 22 kilometra pokonaliśmy ostatni z tuneli i wjechaliśmy na długą prostą pomiędzy Boffalorą (22,2 km) a Stuettą (23,9 km). Na wysokości Palu (22,5 km) miałem drobny kryzys, ale zacisnąłem zęby i utrzymałem koło Piotra. W tym odsłoniętym terenie dość mocno wiało z naprzeciwka, lecz na szczęście im bliżej Stuetty tym teren coraz bardziej łagodniał. Minęliśmy maleńki kościółek w romańskim stylu dojeżdżając do wybudowanej w 1931 roku tamy, za którą na wysokości około 1900 m. n.p.m. powstało Lago di Montespluga. Blisko 12,5-kilometrowy odcinek między Prestone a Stuettą miał średnio 7 % i przejechaliśmy go w tempie 14,5 km/h. Po pokonaniu kolejnych kilkuset metrów, dokładnie w połowie 25 kilometra wjechaliśmy na wysokość wspomnianego jeziorka. Do przełęczy brakowało nam jeszcze sześciu kilometrów, z czego kolejne trzy były zupełnie płaskie wzdłuż brzegów zbiornika. Piotrek raz jeszcze dodał gazu. Ten łatwy odcinek przejechaliśmy ze średnią prędkością 32 km/h, przy max. 36 km/h. Na jego północnym krańcu znajduje się górska wioska Montespluga, która zimą jest odcięta od świata. Biorąc zakręt w prawo za „Albergo Posta” ujrzeliśmy przed sobą początek ostatniego fragmentu wzniesienia zaczynający się na wysokości tamtejszego kościoła. Finałowy odcinek miał 2800 metrów długości. Znajdowało się na nim 10 klasycznych wiraży, po czym 4 łagodniejsze zakręty na ostatnich 500 metrach wspinaczki. Średnie nachylenie tego fragmentu trasy to 7,3 %, przy maksimum dwukrotnie sięgającym 13 %. Podjazd trzyma praktycznie do końca, gdyż 150 metrów przed finałem licznik pokazał mi jeszcze wartość 9,7 %. Końcówkę pokonaliśmy w tempie 13,6 km/h. Natomiast na przebycie całego wzniesienia potrzebowaliśmy 1 godziny 55 minut i 33 sekund co oznacza, iż wspinaliśmy się ze średnią prędkością 15,915 km/h, wykręcając VAM na poziomie 928 m/h.

Na górze zameldowaliśmy się o 12:45. Na tej wysokości było tylko 15 stopni tj. o szesnaście mniej niż dwie godziny wcześniej w Chiavennie. Dodatkowo chłodził nas północny wiatr. Zrobiliśmy sobie nawzajem zdjęcia pod tablicą i stanęliśmy do wspólnej fotki, którą wykonał nam jeden z turystów. Złapałem też widoczki po obu stronach granicy, okoliczne wzgórza, przeszklone pomieszczenie dawnego posterunku granicznego i przystanek autobusowy. Piotr uwiecznił swój rower na tle XIX-wiecznego kamienia granicznego. Następnie chowając się przed wiatrem po południowej stronie dwupiętrowego budynku poczęliśmy wyglądać naszych kolegów. Kuba przyjechał po 22, zaś Dawid po 40 minutach. Dario przetestował Splugę dopiero następnego dnia. Na spokojnie czyli z dziewięcioma przystankami po drodze wjechał na nią w czasie 2 godzin i 55 minut. Bez postojów uzyskałby czas około 2 godzin i 42 minut. Zjazd ze Splugi rozpoczęliśmy o 13:30. Ja wielokrotnie stawałem. Kusiło mnie nawet aby podjechać krótki odcinek do Madesimo, lecz zniechęcił mnie do tego ciemny 600-metrowy na dojeździe do Scalcoggii. Dłuższą chwilę spędziłem na krętym odcinku w połowie wzniesienia, gdzie starałem się uchwycić piękno ciasno zawiniętych serpentyn. Ostatecznie do naszej bazy zjechałem około piętnastej po przejechaniu 62,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 1802 metrów. Tyle roweru mi wystarczyło. Ale jeden z nas nie miał jeszcze dość. Jakub nie czuł się zaspokojony. Bezskutecznie namawiał nas na dokładkę. Ostatecznie pojechał sam. Najpierw zaserwował sobie bardzo kręty i niemal 5-kilometrowy do Pianazzoli (660 m. n.p.m.). Następnie podjechał 2,5 kilometra w górę Via Rezia do miasteczka Borgonovo. Tam z bliska obejrzał wodospad ponad kampingiem Acquafraggia. Darek wrócił z Maloji dopiero około osiemnastej. W tym czasie ja z Dawidem i Piotrem wybrałem się na spacer po starej części Chiavenny, kończąc wypad obiadokolacją w pizzerii na Piazza Betracchi.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Spluga została wyłączona

San Bernardino & Monte Bre

Autor: admin o 8. sierpnia 2011

Poniedziałek 8 sierpnia zapowiadał się na niemal równie ciężki dzień co deszczowa niedziela. W naszym programie na czwarty etap tej podróży mieliśmy blisko 200-kilometrowy transfer z Ghiffy w Piemoncie do Chiavenny w Lombardii w znacznej części prowadzący biegnący drogami Szwajcarii. Przejazd szlakiem trzech jezior: Maggiore, Lugano i Como. Po drodze dwa przystanki na terenie Konfederacji cele zdobycia dwóch szwajcarskich wzniesień. Pierwsze z nich na miarę premii górskiej najwyższej kategorii, drugie znacznie niższa i krótsze, acz wciąż godne statusu podjazdu klasy pierwszej. Tego ranka nad Lago Maggiore w końcu nieśmiało wyjrzało słońce. W drogę ruszyliśmy około 9:15 i po niespełna 30 minutach jazdy po raz ostatni przekroczyliśmy posterunek graniczny w Poggio di Valmara. Dalej jadąc po krajowej „13” pokonawszy przeszło kilometrowy tunel wjechaliśmy do Ascony i zaraz potem do Locarno. Tu znów się nieco pogubiliśmy i straciliśmy kontakt z ekipą Jakuba. Odtąd byliśmy z chłopakami tylko na telefonicznych łączach. Naszym celem na przedpołudnie było dotarcie do Lostallo, wioski leżącej w strefie języka włoskiego, lecz na terenie kantonu Graubunden (po włosku Grigioni). Za Locarno i Minusio skierowaliśmy się więc na Bellinzonę, niespełna 18-tysięczne miasteczko będąca stolicą kantonu Ticino. Następnie na wysokości Arbedo-Castione trzeba było odbić na wschód i wybrać jedną z dwóch dostępnych „13-stek”. Ja wybrałem wolniejszą, acz ładniejszą krajobrazowo drogę krajową. Nasi kompani obrali tymczasem kurs na autostradę, więc jako pierwsi zameldowali się w Lostallo. Na miejsce postoju wybrali parking przy restauracji na północnym skraju wioski, w sąsiedztwie zjazdu ze wspomnianej autostrady.

Tym samym nasz atak na San Bernardino mieliśmy zacząć z poziomu 432 metrów, nieco wyższego pułapu niż wskazany na załączonym profilu. Czekało nas nie lada wyzwanie. Podjazd na wysokość 2065 metrów n.p.m. o długości 30 kilometrów i przewyższeniu ponad 1600 metrów robi wrażenie. Wyróżnia się nawet w Alpach, gdzie nie brak wszak wzniesień jeszcze wyższych, dłuższych i większych. Passo di San Bernardino to również miejsce o dużym znaczeniu dla dziejów Tour de Suisse. W blisko 80-letniej historii tego wyścigu przejeżdżano przez nią aż 21 razy. Organizatorzy TdS częściej zwykli korzystać tylko z przełęczy Świętego Gotarda i Lukmanier. San Bernardino znalazła się trasie szwajcarskiego touru już podczas drugiej edycji z 1934 roku. Jako pierwszy wspiął się na nią Włoch Francesco Camusso (zwycięzca Giro d’Italia z sezonu 1931), który tego dnia wygrał też etap z metą w Lugano. Wtedy jednak przełęcz tą forsowano od strony północnej. Podobnie było za drugim, trzecim oraz czwartym razem i dopiero przy piątej okazji w 1939 roku kolarze musieli się zmierzyć ze znacznie trudniejszym południowym obliczem tej góry. Pogromcą tego olbrzyma okazał się wówczas inny Włoch Enrico Mollo. W pierwszych latach po II Wojnie Światowej dwukrotnie zdobywcą San Bernardino został jego wielki rodak Gino Bartali. Triumfator Giro d’Italia i Tour de France jako pierwszy podjechał pod tą przełęcz od południa w 1946 i od północy w 1947 roku – w obu przypadkach na drodze do generalnych zwycięstw w Tour de Suisse. Dwukrotnie pierwszy na tej przełęczy był też inny triumfator TdF Szwajcar Ferdinand Kubler. Dziś 92-letni „Ferdi” wygrał TdS aż trzykrotnie, acz nie w latach 1950 i 1952 gdy zdobywał naszą przełęcz od „włoskiej” strony. W ostatnim ćwierćwieczu przełęcz ta nieco straciła na swym wyścigowym znaczeniu. Od 1986 roku TdS zajrzał na nią tylko pięciokrotnie. Po raz ostatni w sezonie 2003, gdy premię górską na etapie z Ascony do La Punt wygrał kolejny Włoch Massimo Giunti.

W Lostallo słoneczko nieźle przygrzewało, zaś licznik postraszył mnie nawet wskazaniem 41 stopni Celsjusza. Była to gruba przesada, gdyż sprzęt nagrzał się w samochodzie. Niemniej spokojnie mogę przyjąć, że na starcie mogliśmy się cieszyć nie tylko pogodną aurą, ale też temperaturą 25 stopni. Na spotkanie z gigantem wyruszyliśmy około 11:30. Darek wystartował z lekkim zapasem nad pozostała czwórką. Pierwsze 6 kilometrów były łatwe tzn. o średnim nachyleniu 2,5 %, stąd przejechałem je z przeciętną 27 km/h. Długie proste i niemal płaskie odcinki urozmaicone jedynie trzema kilkusetmetrowymi hopkami, na których nachylenie dochodziło do 7 czy 7,5 %. Po przejechaniu 1,2 kilometra przejechaliśmy przez Cabbiolo. Z górskiego masywu po lewej stronie drogi z hukiem spadał wodospad, zaś nieco wyżej wzrok przykuwała linia kolejowa chowająca się w górskim tunelu. Wraz z końcem drugiego kilometra złapaliśmy Darka. Po 3 kilometrach minęliśmy osadę Ara. Z początku tempo dyktował przede wszystkim Jakub. Tymczasem Piotrek musiał się na chwilę zatrzymać, aby wyjąć sobie kamyczek z buta. Kuba toczący z nim cichą walkę o drugie miejsce w naszej prywatnej „generalce” nie zamierzał mu bynajmniej ułatwiać zadania w odzyskaniu kontaktu z nami. Wraz z końcem szóstego kilometra tj. na wysokości leżącej po lewej stronie wioski Soazza ponownie zrobiło się ostrzej. Nachylenie skoczyło do blisko 12 % i w tym momencie zgubiłem Jakuba. W tym miejscu skręciwszy w prawo przez mostek nad rzeczką Moesa samochody mogą przeskoczyć z krajówki na biegnącą równolegle do niej autostradę. Przeprawy tej zdaje się strzec położona na pobliskim wzgórzu forteca. Za Soazzą można było jeszcze przez chwilę odsapnąć, lecz na ósmym i dziewiątym kilometrze podjazd trzymał już dośc mocno tzn. na średnim poziomie 7,7 % i przy max. 11,3 %.

Gdy na wysokości wioski Benabbia (8,7 km) po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzałem w tył niespodziewanie stosunkowo blisko za sobą ujrzałem Piotra, a nie Kubę. Przez chwilę zastawiałem się czy w obliczu tak długiego podjazdu nie poczekać na naszego młodzieżowca, lecz po chwili inne myśli zaczęły zaprzątać mi umysł. Wraz z wjazdem do Mesocco skończył się asfalt i zaczęła się jazda po kostce. Po dojechaniu do centrum tej miejscowości zobaczyłem przed sobą prosty odcinek o długości około 500 metrów w całości pokryty kamienistą nawierzchnią tego typu. Co gorsza im wyżej tym odcinek tej drogi zdawał się co raz bardziej wypiętrzać. Pomyślałem sobie, że to kolejna szwajcarska niespodzianka. Miałem tylko nadzieję, że ten brukowany odcinek nie będzie tak długi jak ten z wiodącej ku przełęczy San Gottardo XIX-wiecznej drogi via Tremola. Szczęśliwie kostka skończyła się wraz ze wspomnianą prostą, lecz zanim do tego doszło musiałem się uporać ze stromizną dochodzącą do 17,5 %. Bruk i tego typu stromizna kojarzyć się mogła bardziej z „bergami” Flandrii niż „passami” w Alpach. Po przejechaniu 10,3 kilometra minąłem zjazd na autostradę znajdujący się na wysokości osady Danc. Na kolejnych 900 metrach droga wiła się przez pięć wiraży, zaś po przebyciu 12,1 km docierała do zjazdu ku osadzie Nanin. Na trzynastym i czternastym kilometrze średnie nachylenie wyniosło 8,8 %, przy max. 15 % w połowie tego odcinka. Ponieważ w okolicy Nanin złapałem innego kolarza-amatora w tych ciężkich chwilach nie byłem sam. Mój nowy towarzysz podyktował bardzo solidne tempo. W pełni wystarczało mi trzymanie się jego koła. Jechałem na przełożeniu 39/24 nieco oszczędzając nogi przed dalszą częścią wspinaczki. Tymczasem Piotrek trzymał się kilkadziesiąt sekund za nami. Gdy wraz z końcem stromizny dotarliśmy do Pian San Giacomo (14,1 km) mogliśmy głębiej odetchnąć i trochę porozmawiać. Okazało się, że nazywa się Federico, ma 51 lat i pochodzi ze stołecznej Bellinzony. Przyznał, że przycisnął mocniej na ostatnich kilometrach gdyż dla niego wspinaczka właśnie na tym płaskowyżu. Osiem kilometrów między Soazzą i Pian San Giacomo miało średnio 7,5 % i pokonałem je w tempie 14,9 km/h.

Łatwy odcinek na płaskowyżu liczył sobie m/w 900 metrów i kończył się na wysokości zjazdu ku osadzie Seda. Przed wjazdem do lasu Federico pożegnał się ze mną i zawrócił ku Ticino. Za kolejną osadą Spina (15,7 km) na przestrzeni czterech kilometrów prowadzących do Viganaia (19,7 km) należało pokonać aż szesnaście serpentyn. W tym czasie nieopodal Selvanei (18,3 km) droga przeszła pod autostradą. Natomiast w pobliżu Fiess (18,5 km) trafiłem na roboty drogowe i musiałem pokonać 250-metrowy odcinek szutru, który przywołał wspomnienia z Umbrailpass. Za Viganaią czekała nas długa i coraz bardziej stroma prosta, mająca swój finał wraz z końcem 21-wszego kilometra. Stromizna dochodziła tu maksymalnie do poziomu 13,3 %. Na zakręcie przy żółtym domku na wysokości Lagh de Pian Doss (1652 m. n.p.m. – 21,2 km) chwilowo kończył się podjazd i rozpoczynał zjazd ku San Bernardino (23,1 km). Na dystansie 1,9 kilometra wytraca się tu dokładnie 54 metry z wcześniej osiągniętej wysokości. W trakcie owego zjazdu mija się wieś A la Cava di Sass (21,9 km). Przede wszystkim ze względu na to obniżenie terenu 9 kilometrów pomiędzy Pian San Giacomo a San Bernardino miało średnie nachylenie „tylko” 6,3 % i tą kwartę wzniesienia przejechałem w tempie 17 km/h. Miejscowość San Bernardino powstała wokół XV-wiecznej kapliczki postawionej ku czci Bernardyna ze Sieny. Ten święty wywodził się z zakonu franciszkanów i na przełomie XIV i XV wieku był ważnym reformatorem tego ruchu. Za San Bernardino znajduje się południowy wlot do wybudowanego w latach 1961-67 tunelu. Wylot po północnej stronie znajduje się w Hinterrhein już w strefie języka niemieckiego. Tunel ma długość 6596 metrów i korzysta zeń corocznie ponad 2 miliony kierowców. Ja skorzystałem z niego kilka dni wcześniej w drodze do Ghiffy, a wcześniej w lipcu 2010 roku podczas powrotu z francuskich Alp.

Pół kilometra za centrum San Bernardino droga po raz ostatni wkroczyła do lasu. Tymczasem biegnąca na niższym poziomie autostrada sto metrów dalej chowała się w tunelu. Po 24,6 kilometra wyjechałem z lasu w miejscu gdzie droga odbijała na zachód, a przy tym ponownie „przykręcała śrubę”. Kolejne 2600 metrów do przystanku autobusowego przy Ca de Mucia (27,2 km) miało bowiem średnie nachylenie 8,5 %, przy max. 11,4 %. Szosa wiodła już odtąd cały czas w odsłoniętym terenie. Niemniej jej pobocze nadal było zielone, bo pokryte trawami i kosodrzewiną. Za przystankiem jeszcze kręte 2100 metrów z ośmioma klasycznymi wirażami i trudne kilkaset metrów do południowego krańca Laghetto Maesola (29,9 km). Na trzydziestym kilometrze stromizna skoczyła najpierw do poziomu 12,9 %, a potem raz jeszcze do 12,1 %. Ostatnia kwarta czyli 7,2 km za San Bernardino miała średnio 6,4 %, które pokonałem w tempie 15,7 km/h. Finałowe 600 metrów prowadzące wzdłuż wokół jeziorka do przystanku przy Ospizio San Bernardino (30,5 km) było szybkie i w końcówce prowadziło nawet leciutko w dół. Dlatego na bazie wykresu z licznika uznałem, iż podjazd w naszym wykonaniu miał 30,34 kilometra. Pokonanie całego wzniesienia zajęło mi 1 godzinę 46 minut i 34 sekundy, co oznacza przeciętną 17,082 km/h i VAM na poziomie 919 m/h. Piotrek do samego końca jechał tempem zbliżonym do mojego. Ostatecznie stracił tylko półtorej minuty. Najwyraźniej po trzech dniach przetarcia zaadaptował się w Alpach. Na przełęczy było tylko 12 stopni i do tego mocno wiało, więc schowaliśmy się w przedsionku schroniska. Potem poszliśmy nawet do restauracji na I piętrze, ale nie mieliśmy drobnych na kawę czy inny gorący napój, zaś aby płacić kartą trzeba było wydać co najmniej 30 CHF. Długo dłużej niż się spodziewałem przyszło nam czekać na Jakuba. Kuba nie miał dobrego dnia i przyjechał z czasem o 32 minuty wolniejszym od mojego, tracąc tym samym dobre pół godziny do Piotra. Kilka minut za nim finiszowali Dawid z Darkiem ze stratą odpowiednio 36 i 37 minut. Tym samym stoczyli niemal bezpośredni, a na pewno wzrokowy pojedynek o czwartą lokatę na tej górze.

Tym sposobem główne danie dnia mieliśmy już za sobą, a przed prawdziwą kolacją w Chiavennie czekał nas jeszcze górski deser w Lugano. Na 30-kilometrowym zjeździe do Lostallo moi koledzy jechali w grupie i wiem że urządzili sobie niezłe ściganie na ostatnich kilometrach. Ten zjazd poza chłodem na górze to była prawdziwa przyjemność. Należało tylko uważać zryty kawałek drogi na wysokości Fiess oraz kostkę w Mesocco. Ja wracałem wolniej robiąc fotki do niniejszej opowieści. Do samochodu zjechałem około 15:20. Od Lugano dzieliło nas 51 kilometrów. Na miejscu w tym największym mieście Ticino (ponad 64 tysiące mieszkańców) znów się pogubiliśmy i rozdzieliliśmy. Niemniej ostatecznie każdy z kierowców znalazł sobie miejsce do zaparkowania na via Ceresio. Po telefonicznych konsultacjach okazało się, że stanęliśmy zaledwie dwieście metrów od siebie pod koniec drugiego kilometra czekającego nas podjazdu pod Monte Bre (880 m. n.p.m.). Ja i Darek wypakowaliśmy się przy stacji Suvigliana na szlaku kolejki górskiej Funicolare Monte Bre. Nieco wyżej do wspinaczki szykowali się tylko Jakub z Piotrem, gdyż Dawid uznał, że na ten dzień ma dość roweru i pospaceruje sobie po okolicy. Lugano to ważny ośrodek w historii światowego kolarstwa. Dwukrotnie organizowano tu szosowe Mistrzostwa świata. W 1953 roku rywalizację wśród zawodowców wygrał w godnym siebie stylu Fausto Coppi, który o kilka ładnych minut (6:22 i 7:33) wyprzedził Belgów Germaina Derycke i Stana Ockersa. Natomiast profesjonalny wyścig z 1996 roku należał do ówczesnego króla klasyków Belga Johana Museeuwa, który w dwójkowym finiszu pokonał lokalnego faworyta Mauro Gianettiego. Brązowy medal przypadł wówczas Włochowi Michele Bartolemu. Gospodarze świętowali zaś trzy dni  wcześniej gdyż czasówkę wygrał Szwajcar Alex Zulle przed Anglikiem Chrisem Boardmanem i innym Helwetem Tony Romingerem.

Niemniej głównym magnesem, który przywiódł mnie i ufnych w moją znajomość terenu kolegów do tego miasta była góra Monte Bre. Tak ona jak i podobne jej zalesione wzgórza wokół Lago di Lugano przypominają słynne widoki gór piętrzących się ponad Rio de Janeiro. W 1981 roku rozegrano na niej górską czasówkę, która przesądziła o wynikach 45. Tour de Suisse. Po ośmiu z jedenastu etapów tej imprezy prowadził Szwajcar Gody Schmutz. Jednak na trasie 9,5-kilometrowej wspinaczki najlepszy okazał się jego rodak Beat Breu, który kilka dni wcześniej wygrał podobną próbę na jurajskiej górze Balmberg. Breu wykręcił czas 20:57 i o pięć sekund wyprzedził Włocha Leonardo Natale oraz o dziesięć innego Helweta Josepha Fuchsa. Dwa dni później na mecie w Zurychu kolejność na generalnym podium była podobna – wygrał Breu przed Fuchsem i Natale. Breu wygrał TdS raz jeszcze w 1989 roku. Ponadto dwa górskie etapy TdF 1982 (na Pla d’Adet i L’Alpe d’Huez) i jeden na GdI 1981 (Tre Cime di Lavaredo), zaś pod koniec swej długiej kariery świecił też sukcesy w przełajach. Pozostało nam się przekonać jakie czasy my jesteśmy w stanie wykręcić na tej górze. Niemniej nie sposób było się precyzyjnie porównać z dawnymi mistrzami, albowiem nie znałem dokładnych miejsc, w których wyznaczono start i finisz owego „etapu prawdy” sprzed 30 lat. Zakładam, że „profi” wystartowali z centrum miasta i na początek mieli do pokonania zupełnie płaskie półtora lub dwa kilometry i dopiero przejechawszy dzielnicę Cassarate zaczęli się wspinać wiodącą ku Castagnoli ulicą Strada di Fulmignano. Ponadto biorąc pod uwagę czasy przez nich uzyskane jak i stan dróg w końcowej fazie tego podjazdu zakładam, iż finisz wyznaczono we wiosce Bre tj. na wysokości 785 m. n.p.m.

Tymczasem my zjechawszy do miasta zatrzymaliśmy się w dzielnicy Viganello przy rondzie u zbiegu ulic Pazzalino i Bottogno. Z tego miejsca wystartowaliśmy przy czym Darek znów jako pierwszy z niewielką przewagą nad pozostałymi. Ruszyliśmy w górę via Pazzalino, lecz po kilkuset metrach Piotrek podkręcił tempo i szybko zgubił Kubę. Po 600 metrach na wysokości przystanku autobusowego Viganello, San Siro wzięliśmy zakręt w prawo przez małe rondo wjeżdżając na via Ruvigliana. Po przejechaniu 1,2 kilometra złapaliśmy i wyprzedziliśmy  Darka, który potem wjechał na górę z niewielką stratą do Jakuba. Tymczasem wjechaliśmy z Piotrem na via Ceresio. Jadąc jeszcze na jego kole po 1600 metrach od startu minąłem znajomy przystanek kolejki górskiej. Na początku trzeciego kilometra zmieniłem Piotra na prowadzeniu i odtąd niemal do samego końca wspinaczki dyktowałem tempo w naszym duecie jadąc na przełożeniu 39/21. Po przejechaniu 2,3 kilometra na wysokości przystanku Ruvigliana Paese skręciliśmy w lewo wjeżdżając na krętą ulicę via Massago. Przejechawszy 3,6 kilometra dotarliśmy do przystanku Pontaccio w dolnej części miasteczka Aldesago. Cały odcinek od Viganello do Pontaccio miał średnie nachylenie 5,6 %, przy max. 8,8 % i pokonaliśmy go w tempie 17,3 km/h. Biorąc kolejne wiraże co trzysta-czterysta metrów mijaliśmy przystanki na terenie Aldesago: Narbostro (4,1 km), Paese (4,5 km) i Ronchee (5,2 km) by w połowie szóstego kilometra wyjechać w końcu poza teren zabudowany i znaleźć się na drodze otoczonej lasem. Po przejechaniu 5,9 kilometra minęliśmy miejsce, w którym podjazd sięgał swej maksymalnej stromizny tzn. 11,3 %.

Na początku ósmego kilometra dotarliśmy do wioski Bre, zaś pokonawszy 7,4 kilometra znaleźliśmy się w jej centralnym punkcie na Via al Pozzo (7,4 km). Odcinek 3,8 kilometra między Pontaccio a Bre miał średnie nachylenie 7,1 %, więc przejechaliśmy go znacznie wolniej niż początek podjazdu tzn. w tempie 14,8 km/h. Przyznam, że wzniesienie wydało mi się bardziej wymagające niż na profilu. Korzystając z trybu „21” nieco przepychałem, zaś Piotr wisiał za mną nie dając zmian. Niemniej cały czas dzielnie się trzymał potwierdzając zwyżkę formy, której przykładem była jego postawa na San Bernardino. W centrum Bre za kościołem należało skręcić w lewo o 180 stopni wjeżdżając na bardzo wąską dróżkę wiodącą ku Monte Bre i restauracji o znamiennej nazwie Vetta. W połowie ósmego kilometra ponownie schowaliśmy się w lesie, zaś wraz z jego końcem nasza Via alla Vetta tuż za wirażem przy punkcie widokowym zmieniła swe oblicze. Na ostatnich 800 metrach zamiast jechać po średniej jakości asfalcie musieliśmy sobie radzić z szutrową (kamienistą) nawierzchnią co jakiś czas przerywaną wykonanymi z betonu poprzecznymi ujściami dla wody spływającej z górskich zboczy. Na ostatnich 200 metrach było już niemal płasko, lecz jako całość końcowe 1,4 kilometra za Bre miało średnie nachylenie 6,4 % z dwoma punktami sięgającymi 10 %. Największym kłopotem była jakość drogi. Piotrek trzymał się jej nieco pewniej i dojechał do chodnika przed restauracją z przewagą kilku-kilkunastu metrów. Ten krótki podjazd o długości zaledwie 8,93 kilometra i przewyższeniu 583 metrów pokonaliśmy w czasie 34 minut i 20 sekund czyli ze średnią prędkością 15,605 km/h i VAM 1018 m/h.

Na górze zabawiliśmy około dwudzieścia minut. Weszliśmy też na restauracyjny taras, z którego roztaczał się przepiękny widok na leżące 600 metrów niżej Lugano. Czekaliśmy dobry kwadrans na Kubę i Darka, ale bez efektów. Wykres z licznika Darka pokazuje, że dotarł do Bre ze stratą 7 minut, lecz tu omyłkowo on i Jakub skręcili w prawo biorąc kurs na Via Pineta. Tym samym podjechali wyżej od nas, na wysokość 970 metrów po przejechaniu 9,1 kilometra od Viganello. Do samochodu zjechałem około 18:15, ale przed wyruszeniem w dalszą drogę musiałem jeszcze poczekać pół godziny na Darka. Mojego wspólnika dopadł kryzys głodowy i od omdlenia uratował się zebranymi na górze orzechami. Dochodziła już siódma wieczorem, zaś od Chiavenny dzieliło nas jeszcze 75 kilometrów. Według wszelkich wskazań czekało nas ponad półtorej godziny jazdy. Jedyną opcją była jazda na wschód ku brzegom Lago di Como. Drogą kantonalną wzdłuż Lago di Lugano przemknęliśmy przez wieś Gandria i już po kilku kilometrach wróciliśmy do Włoch. Na wschodnim krańcu tego jeziora leży miasteczko Porlezza, w którym zatrzymaliśmy się przy supermarkecie Billa, by zrobić zakupy tak na dzień jutrzejszy jak i celem natychmiastowego zaspokojenia głodu. Dojechawszy do Lago di Como na wysokości Menaggio musieliśmy skręcić na północ w kierunku Sorico. W drodze informowaliśmy gospodarzy z Bed & Breakfast „Al Ponte” o naszym postępującym opóźnieniu. Koniec końców na miejsce dotarliśmy zmęczeni i wciąż głodni około 21-wszej. Lokal od razu nam się spodobał. Dlaczego? O tym będzie jeszcze okazja napisać. Co więcej obiecano nam nazajutrz przeprowadzkę z parteru do bardziej obszernego apartamentu na II piętrze oraz udzielono jednorazowej dyspensy na skorzystanie z kuchni poza porą śniadaniową.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania San Bernardino & Monte Bre została wyłączona

Lago di Morasco (Cascata del Toce) & Macugnaga

Autor: admin o 7. sierpnia 2011

W trzecim dniu naszej wyprawy mieliśmy ruszyć ku północnym krańcom Piemontu. Naszym kolejnym celem były wzniesienia, które w minionej dekadzie pojawiły się na trasie Giro d’Italia. W ogólnym zarysie miały być one skrajnie różne od szwajcarskich gór, które przejechaliśmy w sobotę. Tym razem czekały nas bowiem dwa ponad 20-kilometrowe podjazdy o średnim nachyleniu poniżej 5 %. Trzeci etap nie miał jednak należeć do łatwych. Średnie nachylenie bywa zwodnicze, zaś ponad 100-kilometrowy dystans budzi respekt w alpejskim terenie. Jednym słowem Ticino zamieniliśmy na Piemont, wzniesienia strome na długie – lecz niestety pogoda pozostała bez zmian. Od rana padało, niemal nie było szans na przejaśnienie. Pomimo tego nie mieliśmy zamiaru siedzieć w domu cały dzień. Nie po to przejechaliśmy przecież 1500 kilometrów z Trójmiasta by tracić choć jeden dzień ze swych wakacji. Poza tym do podnóża pierwszej z czekających nas gór mieliśmy aż 76 kilometrów dojazdu samochodem. Zawsze była więc nadzieja, iż na miejscu zastanie nas aura bardziej przyjazna kolarzom niż ta, która od dwóch dni panowała nad Ronco di Ghiffa. Ostatecznie ruszyliśmy podróż około dziesiątej i po zjechaniu do drogi SS34 tym razem musieliśmy skręcić na zachód w kierunku Verbanii. W mieście tym zatrzymaliśmy się na tankowanie, zaś kilka kilometrów dalej odbiliśmy na północ wjeżdżając na SP54 prowadzącą wzdłuż niewielkiego Lago di Mergozzo. Za miasteczkiem o tej samej nazwie wskoczyliśmy zaś na kolejną krajówkę czyli SS33 znaną lepiej jako Strada Sempione, gdyż prowadzi ona w kierunku szwajcarskiej przełęczy Simplon. My zostaliśmy na niej do okolic miasteczka Crevadossola. Następnie wierni kierunkowi, a nie samej drodze pognaliśmy dalej na północ droga SS659 przez Crodo, Baceno i Premię do miejsca „wyładunku”, który zaplanowałem w San Rocco di Premia na wysokości 761 metrów n.p.m.

Stąd mieliśmy przypuścić nasz atak na wzniesienie Lago di Morasco (1815 metrów n.p.m.). Nazwa ta nic nie powie kibicom kolarskim, nawet tym świetnie obeznanym z historia Giro d’Italia. Niemniej w praktyce jest to wydłużona wersja podjazdu pod Cascata del Toce, imponujący wodospad przy którym na wysokości 1675 m. n.p.m. wyznaczono metę dziewiętnastego etapu Giro z 2003 roku. Wyścig ten jest dobrze pamiętany w naszym kraju, gdyż startowała w nim polska drużyna zawodowa CCC – Polsat. Pomimo słabszej formy swego lidera Rosjanina Pawła Tonkowa spisywali się bardzo dzielnie, zaś Dariusz Baranowski niemal do samego końca rywalizacji liczył się w walce o czołową „10” klasyfikacji generalnej. Jak się później okazało był to też ostatni wyścig w karierze znakomitego górala Marco Pantaniego. „Il Pirata” dzień wcześniej upadł na zjeździe z Colle di Sampeyre, lecz mimo tego Giro chciał ukończyć w stylu godnym wielkiego mistrza. Podjął kilka ataków, lecz rywale pomni jego dawnych przewag i bezkompromisowych rządów na górskich szlakach nie podarowali mu tego dnia zwycięstwa. Najpierw skontrował go Franco Pellizotti, zaś następnie plecy wszystkim pokazał Gilberto Simoni i wygrał ten odcinek z przewagą 3 sekund nad swymi rodakami: Dario Frigo i Eddym Mazzolenim. Tym samym „Gibo” potwierdził swą dominację w 86. Giro, który dwa dni później wygrał z przewaga przeszło siedmiu minut nad Stefano Garzellim i młodym Jarosławem Popowiczem. Pantani w Cascata del Toce był tylko dwunasty, zaś cały wyścig skończył na czternastej pozycji. Po jego zakończeniu na szosę już nie powrócił, pogrążył się w uzależnieniu od leków i narkotyków po czym niespodziewanie dla wszystkich odszedł z tego świata 14 lutego 2004 roku.

Podjazd ten chciałem pokonać już rok wcześniej podczas swej lipcowej podróży z Iwoną. W dniu naszego przejazdu z Varese (Lombardia) do Nus (Valle d’Aosta) mieliśmy zaplanowane dwa przystanki na terenie Piemontu, aby podjechać najpierw pod Cascata del Toce, zaś następnie do Santuario di Oropa. Ostatecznie jednak aby zaoszczędzić na czasie pojechaliśmy na zachód krótszą trasą. Z programu wypadła mi Cascata, ostała się Oropa, zaś jako drugi podjazd dnia wymyśliłem sobie „ad hoc” wspinaczkę do Champorcher już na terenie Doliny Aosty. Jednak, co się odwlecze to nie uciecze. Minął rok i pojawiła się nowa szansa na wycieczkę pod Cascata del Toce. Co więcej z racji innej lokalizacji noclegu mieliśmy dość czasu by pozwolić sobie na jazdę do samego końca Val Formazza. Dlatego też naszym celem stało się Lago di Morasco, sztuczne jezioro o pojemności przeszło 17 milionów metrów sześciennych leżące blisko cztery kilometry dalej, jakieś 140 metrów powyżej poziomu wspomnianego wodospadu. Wypływa z niego jeden z trzech potoków, które dają początek rzece Toce, która po 83 kilometrach wpada do Lago Maggiore w Fondotoce (dzielnicy Verbanii). Tuż po swych narodzinach rzeczka ta wykonuje istne „salto mortale” tworząc wspaniały wodospad o wysokości 143 metrów! Wiedzieliśmy więc, iż nasz wysiłek w górnej części tego podjazdu będzie wynagrodzony przepięknym widokiem. Gdy około wpół do dwunastej zatrzymaliśmy się przy kościele w San Rocco niebo było zachmurzone. Niemniej było dość ciepło i przede wszystkim nie padało. Szykując się do drogi mieliśmy okazje podziwiać wysoką na kilkadziesiąt metrów ścianę ciemnych skał zamykających dolinę po lewej stronie szosy SS659.

Ruszyliśmy w trasę na kwadrans przed południem. Jakub z Dawidem wystartowali z lekką przewagą nad pozostałą trójką. Kuba „odpalił” w swoim stylu czyli ostro od samego początku niczym na czasówce. Szybko zgubił Dawida, którego wkrótce dogoniłem jadąc razem z Piotrem. Darek jak zwykle zaczął spokojnie nie wdając się w takie harce. Po przejechaniu 1,8 kilometra minęliśmy wioskę Passo, zaś w połowie czwartego kilometra nieco większe Rivasco. Jakub zmobilizował mnie do szybkiej jazdy od samego początku. Wiedziałem, że tego typu wzniesienia będą mu bardziej pasować niż strome podjazdy typu Alpe di Neggia stworzone dla „górskich kozic”. Goniąc naszego lidera zgubiłem Dawida i nieco później także Piotrka po czym złapałem Kubę po przejechaniu czterech kilometrów. Nie miałem zamiaru ścigać się o punkty na wyimaginowanej górskiej premii. Aczkolwiek ambicja podpowiadała mi by nie dać się nikomu urwać podczas tego wyjazdu. Przejechaliśmy razem przez Foppiano (4,7 km), zaś wraz z końcem szóstego kilometra dojechaliśmy do strategicznego rozjazdu. Droga na wprost prowadziła pod gołym i niezmiennie zachmurzonym niebem. Niemniej znaki drogowe sugerowały nam skręt w lewo i wjazd do tunelu Le Casse o długości aż 3080 metrów przy m/w stałym nachyleniu na poziomie 7 %. Starałem się tu trzymać równe, mocne tempo na poziomie 16-16,5 km/h. Gdy tuż przed wioską Fondovalle (9,6 km) wyjechaliśmy na światło dzienne niebo zdawało się przejaśniać. Tu i ówdzie przez chmury przebijał błękit. Pierwsze 9 kilometrów do wylotu z tunelu miały średnie nachylenie 5,3 % przy max. 10 % pod koniec szóstego kilometra czyli tuż przed wjazdem do mrocznego korytarza. Pobudzony taktyką Jakuba przejechałem ten odcinek dość szybko bo z przeciętną 19,2 km/h. Po wyjechaniu z La Casse mieliśmy przed sobą przeszło 4,5 kilometra jazdy w łatwym terenie, gdzie ani na chwilę nachylenie nie skoczyło powyżej 5 %. W tym czasie przejechaliśmy przez wioskę Chiesa (10,6 km), nad którą górowała strzelista wieża kościelna. Następnie minęliśmy San Michele (12,2 km), zaś pod koniec trzynastego kilometra przez przejechaliśmy na lewy brzeg Toce.

Tym samym wjechaliśmy do największej na naszym szlaku wioski tzn. Formazzy, podzielonej na dwie dzielnice: Valdo i Ponte. Chwilę później skończyło się „falsopiano” i stromizna skoczyła do 8 %. Minęliśmy elektrownie wodną firmy Enel i dojechaliśmy do Grovelli (14,6 km), gdzie nachylenie wzrosło nawet do 11 %. W tym miejscu po dziesięciu kilometrach wspólnej jazdy Kuba „strzelił mi z koła”. Kolejne pół kilometra były również dość strome, więc dystans między nami się powiększył. W tym czasie pokonaliśmy rzadki na tym wzniesieniu odcinek po serpentynach. Droga znacznie odpuściła przed kolejną osadą czyli Canzą (15,4 km). Na początku siedemnastego kilometra stromizna skoczyła do poziomu 10 %. Na wysokości niebieskiego kościółka z malunkami w kubistycznym stylu wyjechałem ponad granicę lasu. Szosa odpuściła i dojechawszy do Sottofrua (16,9 km) otworzył się przede mną zapierający dech w płucach widok na Cascata del Toce. Środkowe 8 kilometrów tego wniesienia za sprawą długiego „falsopiano” przed Formazzą miało średnie nachylenie tylko 4,4 %, ale ze wspomnianym maksimum 11,3 % i trzema innymi skokami nachylenia do poziomu 10 %. Ten odcinek, częściowo za sprawą zmian dawanych mi wcześniej przez Jakuba, pokonałem ze średnią 21,5 km/h. Ostatnie dwa kilometry przed wodospadem były dość strome o średnim nachylenie 8,3 %. Wiodły one w dużej mierze przez galerie chroniące podróżnych przed lawinami. Pierwsza była dwuczęściowa tj. z przerwą na wirażu i miała blisko 700 metrów. Druga była znacznie krótsza tj. o długości 330 metrów. Po wyjechaniu z drugiej do słynnego wodospadu i wybudowanego w 1863 roku Albergo Cascata pozostało mi już tylko 400 metrów. Do mostku nad szykującymi się do skoku wodami Toce (18,9 km) dotarłem w czasie niespełna 59 minut.

Następnie skręciłem w prawo pokonując płaski odcinek drogi przez La Frua (19,1 km) i stromą ściankę, która pół kilometra za wioską doszła do poziomu 12,5 %. Podjazd trzymał do końca dwudziestego kilometra, po czym znów można było się rozpędzić na odcinku niemal 1600 metrów. W tym czasie po przebyciu 20,7 kilometra należało minąć zjazd w prawo na gruntową drogę ku przełęczy San Giacomo (2308 m. n.p.m.). Dziewięć kilometrów szutrowego szlaku kolarzy spod znaku MTB doprowadzić może do granicy ze Szwajcarią. Za znajduje się Val Bedretto, dolina ze wschodnim podjazdem pod słynną przełęcz Nufenen. Sto metrów za tym rozjazdem przemknąłem wzdłuż wioski Riale, nad którą górował żółty kościółek. Jadąc dalej po płaskowyżu po przejechaniu 21,9 kilometra dotarłem do rozdroża na wprost szerokiej na 565 i wysokiej na 55 metrów tamy powstrzymującej wody jeziora. Tu należało skręcić w prawo by po stromych serpentynach pokonać ostatnie 800 metrów, na którym maksymalne nachylenie sięgnęło 13,3 %. Ostatnia tercja podjazdu czyli 5,7 kilometra od Sottofrua miała średnie nachylenie 6,3 %. Wspinaczkę zakończyłem po przejechaniu 22,72 kilometra w czasie 1 godziny 9 minut i 57 sekund czyli z przeciętną prędkością 19,488 km/h i niskim VAM 905 m/h. Stojąc przy tamie miałem dobry widok na płaskowyż Riale, na którym wyglądałem swych kolegów. Z oddali dostrzegłem sylwetkę Kuby, lecz mimo tego jako pierwszy po siedmiu minutach dojechał do mnie Piotrek. Okazało się, że Kuba na rozjeździe skręcił w lewo biorąc kurs na schronisko „Bimse al Lago”. Dlatego też do szczytu dotarł po dziesięciu minutach. Podobnie postąpił Dawid, którego powitałem na górze po 21 minutach oczekiwania. Natomiast niepokojąco długo przyszło nam czekać na Darka. Minęło pół godziny od mojego finiszu, a przy tym Dario nie odpowiadał na telefon. Dlatego postanowiliśmy dłużej nie czekać i złapać kontakt na zjeździe. Spotkaliśmy się jeszcze przed Riale. Dario nie czuł się tego dnia najlepiej, więc przystawał po drodze. Dokończył podjazd w czasie 1 godziny i 59 minut, po czym dogonił nas przy Cascata del Toce, gdzie z oczywistych względów zrobiliśmy sobie wszyscy dłuższy postój.

W dolnej części zjazdu złapał nas deszcz. Do San Rocco di Premia dotarliśmy kwadrans przed trzecią nieźle przemoczeni. Tym samym druga z zaplanowanych wspinaczek stanęła pod znakiem zapytania. Miała nią być wyprawa w górę Valle Anzasca do wioski Macugnaga (1370 m. n.p.m.), powstałej u podnóża masywu Monte Rosa. Do miejscowości tej wiedzie blisko 30-kilometrowy podjazd, który dwa miesiące wcześniej przed nami przetestowali kolarze biorący udział 94. Giro d’Italia. Działo się to również na dziewiętnastym etapie podczas, którego „profi” musieli dłuższy czas zmagać nie tylko z górami (przełęcz Mottarone), ale też mocnymi opadami deszczu, które ustąpiły dopiero na finałowym wzniesieniu. Podobnie jak Cascata del Toce ten łagodny podjazd nie rozerwał zanadto stawki. Tu również czternastu pierwszych zawodników zmieściło się w odstępie minuty. Niespodziewanie zwyciężył Paolo Tiralongo, który niespełna 6 kilometrów przed metą  ponowił swój wcześniejszy atak. Wieczny „gregario” rodem z Sycylii został dogoniony w końcówce przez kontratakującego lidera wyścigu Alberto Contadora. Niemniej Hiszpan podarował Włochowi to zwycięstwo w rewanżu za pracę, którą ten wykonał dla niego w sezonie 2010, gdy obaj jeździli jeszcze w ekipie Astany. Na trzecim miejscu ze stratą 3 sekund finiszował Włoch Vincenzo Nibali, zaś inny kandydat do podium Michele Scarponi był siódmy ze stratą 7 sekund do zwycięzców tego odcinka. Podjazd do Macugnagi zaczyna się w miasteczku Piedimulera, leżącym 40 kilometrów na południe od San Rocco di Premia. Dojechaliśmy do niego przy narastającej ulewie pełni niepewności czy dane nam będzie w ogóle wychylić nosy z samochodu. Blisko godzinę przesiedzieliśmy w autach na małym parkingu powyżej wezbranej rzeczki Anza. W bezpośrednim sąsiedztwie pierwszych metrów tego podjazdu.

Na szczęście dla nas niebo wypłakało swe żale do godziny siedemnastej i mogliśmy spróbować swych sił jak i szczęścia. Ostatecznie czterech z nas podjęło to wyzwanie. Darek postanowił zostać w mieście i zjeść coś ciepłego. Poprosiłem go by mimo wszystko wjechał za nami na górę i to nie tylko dla własnej przyjemności krajoznawczej. W razie mógł nam pomóc w ewakuacji na dół, gdyby pogoda uległa znacznemu pogorszeniu. Dawid ruszył jako pierwszy. Nasza trójka kilka minut za nim, przy czym Kuba z Piotrem ruszyli od razu do góry. Ja tymczasem zjechałem jakieś 150-200 metrów ku centrum miejscowości by w zgodzie z własnym sumieniem zacząć podjazd od samego dołu. Tym sposobem na samym starcie miałem z grubsza minutę straty do obydwu. Jak się okazało Jakub znów ruszył ostro od startu i szybko zgubił Piotra, którego ja dogoniłem nadspodziewanie szybko bo wraz z końcem drugiego kilometra. Pierwsze trzy kilometry były jeszcze całkiem ostre, bo o średnim nachyleniu 7,4 %. Już po siedmiuset metrach droga po raz pierwszy chowała się w tunelu, który liczył sobie 600 metrów. Po przejechaniu 1,6 kilometra mija się zjazd ku Gozzi Sopra, zaś konkretna wspinaczka kończy się po trzech kilometrach na wysokości zjazdu ku wsi Migianella. Na następnych pięciu kilometrach więcej jest delikatnych zjazdów, niż chwil podjazdu i w ogólnym rozrachunku traci się ponoć nawet 6 metrów z wypracowanej wcześniej wysokości. W tym czasie przejechałem przez wioski: Castiglione-Calasca (3,9 km) oraz Molini (6,9 km). Pod koniec dziewiątego kilometra, na krótką chwilę nachylenie podskoczyło do przyzwoitego poziomu 5,2 %.

Na kolejnych trzech kilometrach podjazd zasługiwał jedynie włoskie na miano „falsopiano”. Nawet się nie łudziłem, iż na tym odcinku mogę dojść takiego czasowca jak Kuba. Przejechałem przez kolejną większą wioskę czyli Pontegrande (10,9 km) i wraz z końcem dwunastego kilometra dotarłem do San Carlo. Pierwsze 12 kilometrów z ostrym początkiem i długim luzem miało średnio 4,9 %, które dałem radę przejechać w tempie 24,4 km/h. Dopiero gdy na trzynastym kilometrze droga uniosła się do poziomu ponad 6 % ujrzałem przed sobą w oddali dwie żółte koszulki moich kolegów z Tri-City. Byli jeszcze na tyle daleko, iż zastanawiałem się którego z nich mam bliżej siebie. Okazało się, że Dawid nie mający zaufania do swych wspinaczkowych umiejętności podejrzewał, iż pomylił drogę i po pokonaniu kilkunastu kilometrów zaczął zawracać. Niemniej po chwili zjazdu napotkał Kubę i kontynuował podjazd, przy czym nie był w stanie zanim nadążyć. Dogoniłem go i wyprzedziłem na wysokości Battiggio (12,7 km), lecz Jakuba złapałem dopiero półtora kilometra dalej tzn. w trakcie przejazdu przez Vanzone (14,2 km). Tym razem przyjechaliśmy wspólnie ponad osiem kilometrów. Podjazd był w umiarkowanie trudny do połowy szesnastego kilometra, po czym znów łatwiutki do końca osiemnastego. W tym czasie minęliśmy Croppo (15,8 km) oraz Borgone (16,9 km). Za wioską Ceppo Morelli musieliśmy ominąć roboty drogowe, zaś. wyznaczony objazd zmuszał nas do skrętu w lewo i przejazdu przez dwa mostki. Na obu na wprowadzono ruch wahadłowy. Przed pierwszym z nich (19,1 km po starcie) stosując się do prośby drogowców zatrzymaliśmy się. Na postoju tym straciliśmy około 100 sekund. Na drugim przejeździe to my mieliśmy zielone światło, a mimo to „komendanci ruchu” niefrasobliwie puścili samochody i na wąskim przesmyku musieliśmy się jakoś minąć z kilkoma autami. Wróciliśmy na główny szlak wraz z końcem dwudziestego kilometra. Środkowe 8 kilometrów miało średnio ledwie 3,9 %, przy max. niespełna 9 %. Mimo to wyraźnie zwolniłem przejechawszy ten fragment ze średnią 21,7 km/h.

Do naszej mety w Pecetto brakowało jeszcze dziewięciu kilometrów. Przemknęliśmy przez Campioli (20,4 km) i Stabioli (21,2 km), za którą to napotkaliśmy trzy tunele o łącznej długości 700 metrów na przestrzeni 1,7 kilometra. Nie był to łatwy odcinek także pod względem stromizny. Na 22 kilometrze licznik pokazał mi nachylenie 10 %. Kuba długo trzymał się dzielnie, ale miał co raz większe kłopoty by jechać moim tempem. Raz lekko zwolniłem, ale za drugim razem już nie poczekałem. Zostawiłem go na kilkaset metrów przed górniczą osadą Prestarena (23,5 km) m/w w tym samym miejscu gdzie zaatakował Tiralongo, o czym jednak w owym czasie nie miałem pojęcia. Za nią czekał mnie jeszcze jeden tunel o długości tylko 170 metrów. Po przejechaniu 25,5 kilometra dojechałem do wsi Borca, w pobliżu której wydobywano niegdyś złoto. Za nią długa prosta długości 900 metrów, lecz przy skromnym nachyleniu. Wokół drogi stało wiele stylowych domów z drewna z balkonami pełnymi kwiatów. Ostatni raz do 10 % stromizna skoczyła na sto metrów przed wjazdem do Macugnagi (27,1 km). Ostatnie dwa kilometry to mimo kiepskiej pogody przejazd przez gwarną miejscowość pełną turystów, tak pieszych jak i zmotoryzowanych. Minąłem centrum czyli dzielnicę Staffa (27,5 km) gdzie należało skręcić w prawo by dojechać do końca drogi SS549 na placu w Pecetto. Ostatnie 9 kilometrów miało średnie nachylenie 5,8 % i przejechałem je w tempie 16,6 km/h. Całą wspinaczkę o długości 29,06 kilometra ukończyłem w czasie 1 godziny 26 minut i 14 sekund przy średniej prędkości  20,219 km/h. Mogło być nawet 1h 24:30 z przeciętną 20,6 km/h. Wskaźnik VAM na tak łagodnym podjeździe (średnio 3,8 %) musiał być marny – w najlepszym razie było to 789 m/h.

Niestety przy tej pogodzie Monte Rosa schowała się za chmurami. Wielka szkoda bo widok nań musi ronić wrażenie. Jest to bowiem najpotężniejszy i zarazem drugi pod względem wysokości masyw górski w całych Alpach. W jego skład wchodzi aż 14 czterotysięczników, w tym Dufourspitze (4634 m. n.p.m.) będący najwyższą górą Szwajcarii. Masyw ten poza rozmiarami i wysokością bezwzględną słynie też ze swej wschodniej ściany o himalajskich proporcjach tzn. 2600 metrach przewyższenia. Jakub dojechał do Pecetto po sześciu, Dawid po dziewięciu, zaś Piotrek stracił szesnaście minut. Chwila wytchnienia, zdjęcia i odwrót gdyż na górze było tylko 16 stopni, w dodatku zaczęło siąpić i dochodziła godzina siódma. Jeszcze przed dojechaniem do Staffy natknąłem się na Darka, który po naszych śladach dotarł autem do Pecetto po czym nieśpiesznie zaczął zjeżdżać. W dolnej części drogi powrotnej dogonił mnie odnajdując się  w potrójnej roli: dyrektora sportowego, fotoreportera i kamerzysty nagrywającego filmiki swym telefonem. Do Piedimulery dotarliśmy kwadrans po dwudziestej. Nie da się ukryć, że bardzo późno, ale było jeszcze widno. Byłem zadowolony, iż pomimo wszelakich przeszkód pogodowych udało mi się zaliczyć oba wzniesienia – aby tego dokonać trzeba było przejechać  104 kilometry o łącznym przewyższeniu 2194 metrów. Do naszej hacjendy w Ronco di Ghiffa mieliśmy blisko 40 kilometrów, więc wylądowaliśmy w „Antico Ciliegio” około 21-wszej.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Lago di Morasco (Cascata del Toce) & Macugnaga została wyłączona

Bosco Gurin & Alpe di Neggia

Autor: admin o 6. sierpnia 2011

Niestety po burzliwym – nie tylko w przenośni – piątku w sobotni poranek bynajmniej nie zbudziły nas promienie letniego słońca. Pesymistyczne prognozy na najbliższe dni zdawały się potwierdzać. Na szczęście nie padało, lecz sytuacja na niebie była mocno niepewna. Tu i ówdzie dostrzec można było dający nadzieje na lepsze czasy błękit, lecz ponad naszymi głowami w najbliższej okolicy dominowały szare chmury. Tego dnia interesowała nas jednak bardziej sytuacja pogodowa na północnych krańcach Lago Maggiore. W sobotę mieliśmy już do swej dyspozycji cały dzień, więc mogliśmy sobie pozwolić na dłuższą wyprawę i przetestowanie dwóch solidnych wzniesień. Przeto zarządziłem wycieczkę do szwajcarskiego kantonu Ticino, której celem były podjazdy do stacji narciarskiej Bosco Gurin i na przełęcz Alpe di Neggia. Ten pierwszy został przed kilkunastu laty wykorzystany w wyścigu Tour de Suisse. Drugi pozostaje nieznany profesjonalnym wyścigom. Tym niemniej pomimo, że niższy i krótszy od strony technicznej zapowiadał się na trudniejszy z tej dwójki. Profile obu wzniesień straszyły dłuższymi odcinkami w kolorze czerwonymi. Można więc było mieć pewność, że łatwo nie będzie. Postanowiłem, że ze względu na większą odległość zaczniemy nasze wspinaczki od wizyty w Bosco Gurin i niejako w drodze powrotnej zahaczymy o Alpe di Neggia. W trasę ruszyliśmy około 9:40 mając przed sobą 55 kilometrów dojazdu do Cevio stolicy dystryktu Vallemaggia w dolinie o tej samej nazwie. Najpierw spory kawałek wzdłuż brzegów jeziora z przejazdem przez posterunek graniczny pomiędzy Cannobio a Brissago. Po czym na wysokości Ascony i Locarno trzeba było zjechać z drogi krajowej nr 13 i skręcić na północ w lokalną drogę nr 560 o znamiennej nazwie Via Vallemaggia. Ruszyliśmy więc w górę doliny aby po przejechaniu kolejnych 25 kilometrów zatrzymać się na dużym parkingu na obrzeżach Cevio.

Tu mogliśmy się w spokoju przygotować do jazdy i zarazem zdecydować jaką odzież zabrać z sobą w drogę w tak niepewnych czasach. W miasteczku na wysokości 418 metrów n.p.m. były 23 stopnie, zaś na niebie dominowały chmury. Czekał nas przeszło 16-kilometrowy podjazd, na którym przed czternastu laty wyznaczono metę szóstego etapu 61. Tour de Suisse. Wyścig ten przeszedł do historii ze względu na sensacyjne rozstrzygnięcie. Na trzecim odcinku uciekło czterech kolarzy, z których najsilniejszy okazał się mało znany Francuz Christophe Agnolutto z grupy Casino. Po solowym rajdzie dotarł do mety w Chaux-de-Fonds z bezpieczną przewagą nad swymi współtowarzyszami i zapasem ponad 11 minut nad wszystkimi faworytami tej imprezy. Przez kolejny tydzień stopniowo tracił swą przewagę, lecz i tak zdołał dotrzeć do mety w Zurychu z przewagą 2:08 nad Oskarem Camenzindem i 4:20 nad przyszłym triumfatorem TdF Janem Ullrichem. Największą przeszkodą na drodze Francuza do swego życiowego sukcesu była właśnie wspinaczka do Bosco Gurin, którą zdołał jednak ukończyć na przyzwoitym piętnastym miejscu. Do czwartego w tym dniu Camenzinda stracił 2:15, lecz do Ullricha już tylko 12 sekund. Na stromej końcówce tego podjazdu najlepiej czuli się kolarze o drobnej posturze. Wygrał Bask David Etxebarria, który o 11 sekund wyprzedził Włocha Leonardo Piepolego i o 21 jego rodaka Francesco Casagrande. Osada Bosco Gurin została założona w 1244 roku przez lud Walserów, który posługuje się własnym dialektem języka niemieckiego i w owym czasie opuścił swe ojczyste ziemie w górnym biegu rzeki Rodan (dziś jest to wschodnia część kantonu Wallis / Valais). Ze względu na znaczną wysokość (1506 metrów n.p.m.) i przede wszystkim geograficzne odizolowanie od „reszty świata” liczba mieszkańców tej wsi stale maleje. Obecnie żyje w niej ponoć na stałe tylko 48 mieszkańców!

Ruszyliśmy do boju z górą i własnymi słabościami około 11:20. Na początek mieliśmy do pokonania płaski 250 metrów w dół Vallemaggia ku centrum Cevio. Po zjechaniu z głównej drogi zrazu bardzo nieśmiało zaczął się nasz podjazd. Przejeżdżając wokół głównego placu miasteczka minęliśmy kilka wiekowych budynków, ozdobionych szeregiem kolorowych malowideł naściennych. Wśród nich najbardziej rzuciła mi się w oczy siedziba lokalnego starostwa tzw. Pretorio. Pierwsze 600 metrów podjazdu było miłą dla naszych nóg rozgrzewką. Zabawa szybko się skończyła. Po dojeździe do wioski Rovana należało skręcić w prawo i rozpocząć prawdziwą wspinaczkę. Tam najpierw stumetrowa prosta z widokiem na romański kościółek po lewej stronie. Na jej końcu pierwszy dość łagodny wiraż. Potem cała ich seria czyli najpierw osiem, potem jeszcze dwa nieco dalej. Wszystkie bardzo ciasne tak, iż ciężko było się zmieścić w przeciwległej prostej na wyższym piętrze, a nie sposób było nie stracić odrobiny ze swej prędkości. Po pokonaniu trzech trudnych kilometrów, na których stromizna trzykrotnie sięgnęła 10 % jechałem już sam. Jeszcze kilkaset metrów solidnej wspinaczki i po przebyciu 3,8 kilometra nachylenie wyraźnie złagodniało. Przejechałem przez Ponte Aschiutto i na leciutkim zjeździe wjechałem do wsi Linescio di Fuori. Po kilkuset dalszych metrach jazdy w terenie zabudowanym dotarłem do Linescio (4,4 km), wsi parafialnej pełnej domków z kamienia i małych ogródków zbudowanych na tarasach. Wraz z końcem ulgowego piątego kilometra znów należało się bardziej wysilić. Niemniej nachylenie terenu na następnym odcinku było umiarkowane tzn. max. 8 % w okolicy zwanej Corte del Basso. Po przejechaniu 6,7 kilometra o średnim nachyleniu 5,3 % dojechałem do rozdroża w średnim tempie 19,3 km/h. Znaki drogowe stojące w tym miejscu sugerowały, iż w prawo odchodzi droga do Collinaski, zaś w lewo do Bosco Gurin przez wioskę Cerentino.

Każdy z nas skorzystał z tej drugiej opcji, acz dokładniejsza analiza map sugeruje, że obie drogi zawiodłyby nas do tego samego celu. Co więcej „nieoficjalny” szlak przez Collinaskę jest zapewne szybszy, bo o 900 metrów krótszy. Na zgodnej ze znakami i profilem dłuższej drodze czekał nas najpierw mini-zjazd, a potem długa prosta na biegnącej wzdłuż lokalnego potoku drodze Da Lovi. Na tym odcinku stromizna dwukrotnie skoczyła do 10 %, przy czyn obie ścianki przedzielone były kolejnym krótkim zjazdem. Po pokonaniu 8,6 kilometra droga skręciła na północ w kierunku osady Casa dei Bazzi. Następne 1300 metrów miała średnie nachylenie 8,1 % przy max. 11,4 % zaś kończyło się u zbiegu naszej drogi ze wspomnianym wcześniej szlakiem przez Collinaskę (9,9 km). Do tego czasu cały czas jechałem na przełożeniu 39/21, by teraz zdecydować się w końcu na tryb 24. Pół kilometra dalej dojechałem do wioski Cerentino (10,4 km), zaś po pokonaniu kilku wiraży na wzgórzu pośród alpejskiej łąki wyrósł przed moimi oczyma XV-wieczny kościół Santa Maria della Nativita (11,3 km). Po minięciu tej świątyni droga na kolejnych 800 metrach w stosunkowo łatwym terenie wiodła przez las zwany Bosco di Pila. Po 12,1 kilometra podjazdu minąłem odchodzącą w prawo dróżkę ku osadzie Corino. Środkowa część wzniesienia czyli odcinek o długości 5,4 kilometra liczonych od rozdroża przed Collinaską miał średnie nachylenie 6,7 % przy max. 11,7 % w połowie jedenastego kilometra. Ten fragment podjazdu pokonałem z przeciętną prędkością 17,1 km/h. Pozostał mi jeszcze do przejechania 4-kilometrowy finał tej góry. Prawdziwy deser dla górskich kozic, w tym ostatnie trzy kilometry o średnim nachyleniu 10,6 %. Najpierw 1300 metrów do opuszczonych domków osady Ciaos (13,4 km), potem jeszcze półtora kilometra do zjazdu ku osadzie Ubarab (14,9 km). Cały czas bardzo stromo, w otoczeniu leśnej scenerii. Na ostatnich 1500 metrach wrzuciłem najlżejszy z dostępnych mi trybów czyli 27.

Niespełna 900 metrów przed finiszem tj. po przejechaniu 15,34 kilometra od zjazdu z Via Vallemaggia licznik pokazał mi maksymalne nachylenie rzędu 16 %. Na poboczu drogi tylko pojedyncze domki i kapliczki. Na sam koniec stroma dwustumetrowa prosta. Po prawej stronie hotel Walser, zaś po lewej ręce parking. Finał na małym placu przed wjazdem do wioski, dokładnie na wysokości budynku tutejszej poczty. Ostatnia tercja wzniesienia o długości 4,1 kilometra miała niebagatelne średnie nachylenie 9,7 %, zaś cała góra 16,2 kilometra przy średniej 6,7 % biorąc za podstawę obliczeń oficjalne przewyższenie czyli 1085 metrów (licznik tradycyjnie pokazał mniej czyli 1048). Wspinałem się przez 1 godzinę 1 minutę i 52 sekund z przeciętną prędkością 15,730 km/h przy VAM 1052 m/h. Na górze tylko 16 stopni czyli całkiem rześko, a przy tym w powietrzu dużo wilgoci. Aby dotrzeć na szczyt nieźle się napociłem i nie czułem się zbyt komfortowo przy tej temperaturze. Czekając na kolegów zacząłem się dobierać ciuchy. Po placu na małych rowerkach kręciła trójka smyków. Na górskie szlaki ruszali nieliczni piesi turyści. Zastanawiałem się kto wygra pojedynek o drugie miejsce. Tym razem szybszy okazał się Piotrek wdrapał się na górę ze strata około 5 minut. Dosłownie minutę po nim finiszował Jakub. Na debiutującego w wysokich górach Dawida czekałem dokładnie kwadrans, zaś na Darka 21 minut. Potem przyszła pora na pierwszą wymianę wrażeń i wspólną sesję zdjęciową. W końcu przyszedł czas na zjazd do Cevio, który na samym początku uprzykrzał nam drobny deszcz. W drodze na dół wielokrotnie przystawaliśmy i to nie tylko po to by  strzelić fotki w co ładniejszych miejscach. Jako, że nieszczęścia chodzą parami Kuba jeszcze przed Cerentino złapał dwie gumy co znacznie spowolniło nasz odwrót. Ponieważ nie miał już więcej zapasu postanowiliśmy go z Darkiem asekurować przez większą część zjazdu. Ostatecznie do samochodu zjechaliśmy kilka minut przed wpół do trzecią.

Teoretycznie mieliśmy jeszcze czas by zmienić nakreślony przeze mnie plan podróży. To znaczy zamiast udać się na południe ku brzegom Lago Maggiore mogliśmy pozostawić auta na parkingu w Cevio przez trzy kolejne godziny i pojechać rowerami w górę Vallemaggia. W pobliskim Bignasco zaczyna się bowiem godny uwagi każdego ambitnego kolarza-amatora 32-kilometrowy podjazd ku Lago del Naret (2310 m. n.p.m.). Nie włączyłem go do programu naszej wycieczki, gdyż uznałem że tego dnia nie będziemy mieli czasu na tak długi podjazd w dodatku o monstrualnym przewyższeniu 1865 metrów. Byłbym sadystą namawiając swych kolegów do tak ciężkiej wycieczki ku północnym rubieżom kantonu Ticino. Jakub, Piotr i Dawid dopiero stawiali swe pierwsze kroki na alpejskim gruncie. Darek nie miał czasu właściwie przygotować do tegorocznych wyzwań. Dla niego jak i Dawida był to pierwszy dzień na rowerze podczas tej podróży. Z pewnością nie było wskazane zaczynać tej przygody od przesadnie wysokiego pułapu czyli 100-kilometrowego dystansu i około 3000 metrów dziennego przewyższenia. Poza tym przy nie najlepszej pogodzie mądrzej było nie zapuszczać się w tak wysokie partie gór. Dlatego wolałem się trzymać oryginalnego planu w nadziei, że przy innej okazji uda mi się jeszcze pokonać tą drogę. Na 30-kilometrowe wzniesienia o podobnym do Lago del Naret przewyższeniu mieliśmy jeszcze czas. Po niedzieli przez trzy dni z rzędu mieliśmy wypróbować swych sił na tego typu „mamutach”. Czekały nas bowiem wspinaczki pod przełęcze: San Bernardino, Spluga i Maloja.

Wsiedliśmy więc do samochodów i pognaliśmy na południe. Zjechaliśmy drogą nr 560 w kierunku Locarno i gubiąc się w centrum tego 15-tysięcznego miasta nieco pokluczyliśmy. Za sprawą takiej pomyłki kwadrans po trzeciej wylądowaliśmy na promenadzie w dzielnicy Muralto. Zrobiliśmy więc sobie krótki postój nad jeziorem, po czym wróciliśmy na krajową 13-stkę by objechać północne krańce Lago Maggiore. W okolicy lokalnego lotniska skręciliśmy w kierunku Quartino, gdzie z kolei zjechaliśmy na kantonalną drogę nr 405 czyli Via Mondette. Leci ona wzdłuż wschodnich brzegów jeziora ku włoskiej granicy. Nam wystarczyło przejechać już tylko cztery kilometry i zatrzymać się w miasteczku Vira, gdzie rozpoczyna się 12,5-kilometrowy podjazd pod Alpe di Neggia na wysokość 1395 metrów n.p.m. Przełęcz tą zdobyć można również od południowej strony z początkiem w lombardzkim miasteczku Maccagno. Przewyższenie obu podjazdów jest podobne, lecz w tym drugim przypadku wspinaczka ma aż 22,5 kilometra czyli jest ogólnie rzecz biorąc znacznie łagodniejsza i przypomina szwajcarską wersję tylko na ostatnich kilku kilometrach. Tymczasem dojechawszy do Viry znaleźliśmy sobie parking pod lasem przy gruntowej drodze Al Sentee Dal Ragn. Jakieś 300 metrów na południe od miejsca gdzie zaczyna się wiodąca na przełęcz La Strada d’Indeman. Około szesnastej byliśmy gotowi do drogi. Zaraz po starcie wróciliśmy do centrum miejscowości i na wysokości Casa Comunale skręciliśmy w prawo. Przejechawszy pod wiaduktem kolejowym i rozpoczęliśmy naszą wspinaczkę w 4-osobowym składzie, gdyż Darek ruszył nieco wcześniej.

Kuba rozpoczął podjazd z takim animuszem jakby miał się on skończyć po kilku minutach. Wiedziałem, że na takiej górze nie stać mnie na jazdę z taką prędkością. Spodziewałem się, że Jakub również ulegnie jej srogiej naturze. W zupełności wystarczało mi mocne skądinąd tempo, które na pierwszym kilometrze podyktował Piotrek. Zgodnie współpracując mieliśmy naszego wyrywnego kolegę na oku. Po przejechaniu 1,4 kilometra wjechaliśmy na poziom przystanku autobusowego Scesana, gdzie w prawo odchodziła boczna droga ku wsi Ronchi. Odjechałem od Piotra i pod koniec drugiego kilometra na wysokości Fosano (1,8 km) złapałem Jakuba. Od połowy trzeciego kilometra jechałem znów sam. Kuba przeliczył się z siłami. Zacząłem na przełożeniu 39/24 i miałem zamiar trzymać się tej opcji co najmniej do końca ósmego kilometra. Po przejechaniu trzech kilometrów minąłem boczną drogę odchodzącą w prawo ku osadzie Pianascio. Wokół drogi coraz mniej było zabudowań. Nasz górski szlak powoli gubił się w lesie. Na początku czwartego kilometra nachylenie drogi na chwilę spadło do poziomu 4,6 %, lecz była to bardzo krótka, a przy tym jedna z zaledwie czterech chwil wytchnienia na całej górze. Mijałem kolejne przystanki autobusowe na terenie osady Monti di Fosano by po przejechaniu 6,2 kilometra dotrzeć do zakrętu bivio Monti di Piazzogna. Tu łatwo było się pomylić czyli pojechać na wprost ku owej osadzie. Tymczasem należało wziąć wiraż w lewo i rozpocząć drugą połowę wspinaczki. Ja na rozmyślaniach straciłem w tym miejscu jakieś 15 sekund, zaś Dawid i Darek pojechali nawet prosto by po chwili zawrócić na właściwą ścieżkę. Dolna połówka podjazdu o długości 6,2 kilometra miała średnie nachylenie 8,7 %. Na tym odcinku stromizna „tylko” sześć razy skoczyła powyżej 10 %, zaś maksymalną wartość 14,3 % osiągnęła już w połowie pierwszego kilometra. Pokonałem ten fragment ze średnią prędkością 13 km/h.

Wyżej miało być jeszcze trudniej. Górna połówka czyli odcinek o długości 6,35 kilometra miał średnio 9,7 % i aż 22 wzloty nachylenia powyżej 10 %! W trzech miejscach oddalonych od siebie o jakieś 1100 metrów tj. na początku dziesiątego, jedenastego i dwunastego kilometra stromizna ponownie sięgnęła 14 %. Na początku ósmego kilometra na całe 340 metrów nachylenie drogi spadło poniżej 5 %, najniżej do poziomu 3 % i była to maksymalna „uprzejmość” trudnego terenu względem umęczonego człowieka. Po przejechaniu 7,5 kilometra dotarłem do miejsca zwanego Monti di Agra. Do przełęczy brakowało mi jeszcze pięciu kilometrów, które na znanym mi profilu niemal w całości zaznaczono na złowrogi czerwony kolor. Minąłem niewiastę w średnim wieku, która na tak stromym wzniesieniu była w stanie biec w tempie lepszym od słabnących kolarzy-amatorów. Tymczasem mi udało się przetrzymałem pierwsze dwa kilometry końcowej stromizny na początkowym przełożeniu 39/24. Dlatego uznałem, że dam radę pociągnąć w ten sposób już do końca podjazdu. Nie przeliczyłem się z siłami, choć siłą rzeczy górną połówkę wzniesienia przejechałem w wolniejszym tempie tzn. 10,9 km/h. Wyprzedziłem trzech amatorów na rowerach górskich, a po nich jeszcze dwóch szosowców. Na około czterysta metrów przed szczytem wyjechałem ponad granicę lasu i dotarłem w końcu na nieco zamgloną przełęcz. Tu napotkałem poważnie wyglądającego kolarza w stroju Lampre, który po chwili rozpoczął zjazd w kierunku do Lombardii. Wspinaczka o długości 12,55 kilometra i oficjalnym przewyższeniu 1187 metrów zajęła mi 1 godzinę 3 minuty i 38 sekund. Jechałem więc ze średnią prędkością 11,916 km/h wykręciwszy VAM na poziomie 1174 m/h – wysokim jak na moje możliwości. Mogłem być więcej niż zadowolony ze swojej postawy, zważywszy na fakt, iż był to przecież drugi podjazd dnia.

Na górze było nieco cieplej niż w Bosco Gurin tzn. 18 stopni, acz zbierało się na deszcz. Stanąłem przy drewnianej wiacie przystanku autobusowego. Wąska dróżka w prawo wiodła ku miejscowej restauracji. Po siedmiu minutach nadjechał Piotrek, po dziesięciu Kuba, który jak można było zakładać srogo zapłacić za swą wczesną szarżę. Jeszcze bardziej zmęczony ze stratą 21 minut dotarł na górę Dawid. Natomiast 30 minut czekałem na Darka, który na mecie wyglądał tak jakby stracił tu kilka lat życia. Dario narzekał na słabe śniadanie i przyznał, że za sprawą niewłaściwego odżywiania po 9 kilometrach siły zupełnie go opuściły. Na górze mieliśmy widok na leżące niemal 1200 metrów niżej jezioro. Zjazd był kręty, a więc techniczny. Przy tym prowadził po drodze nie najlepszej, czego jakoś specjalnie nie odczułem na podjeździe. W końcowej fazie zjazdu zaczęło kropić. Zbierało się na burze, ale do samochodu około wpół do siódmej udało nam się dotrzeć przed ulewą. Ta złapała nas w drodze powrotnej. Ekipa Jakuba ruszyła przodem, więc jako pierwsi dotarli do Ghiffy. Tymczasem ja z Darkiem marząc o porządnym posiłku, pomimo prawdziwego oberwania chmury zatrzymaliśmy się w Cannobio by skosztować pizzy w hotelowej restauracji. Tego nam było trzeba bo całym dniu w podróży i przejechaniu „soczystych” 59 kilometrów o łącznym przewyższeniu co najmniej 2269 metrów.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Bosco Gurin & Alpe di Neggia została wyłączona

Piancavallo (Alpe Segletta)

Autor: admin o 5. sierpnia 2011

Po powrocie z Toskanii spędziłem ledwie osiemnaście dni na ojczystej ziemi zanim po raz trzeci w tym roku rzuciłem się w objęcia wysokogórskiej przygody. Moja sierpniowa podróż miała mieć charakter nieco odmienny od dwóch wcześniejszych. Po pierwsze miała być bardziej objazdowa czyli bez przewiązywania się do konkretnego regionu. W czerwcu skupiliśmy się z Darkiem na poznaniu kolarskich gór w austriackiej części Tyrolu. Z kolei  głównym celem lipcowej wycieczki z Iwoną była niewątpliwie Toskania. Natomiast w programie trzeciej podróży brakowało miejsca o takim znaczeniu. Tematem przewodnim tego wyjazdu było „zaliczenie” brakujących mi do kolekcji podjazdów rodem z Giro d’Italia i Tour de Suisse, rozrzuconych na rozległej przestrzeni od północnego Piemontu po wschodnią Szwajcarię i Liechtenstein. Ze względu na termin i kierunek naszego „zwiedzania” naturalnym zwieńczeniem owej wycieczki wydał mi się start w szosowym maratonie Highlander Radmarathon. Tym sposobem wraz z Darkiem mieliśmy zaliczyć swój trzeci w tym sezonie austriacki wyścig górski dla amatorów. Impreza ta acz mniej znana, jest nieco trudniejsza od czerwcowego Dreilander Giro, zaś jej trasa przebiega przez sześć wzniesień na terenie Vorarlbergu czyli na zachodnich rubieżach Austrii. Po drugie zamiast wypadu we dwóch czy we dwoje, tym razem miałem poprowadzić w świat większą ekipę. Udało mi się bowiem jeszcze wiosną namówić na ten wyjazd dwóch kolegów z tzw. ronda Castorama czyli Jakuba Rucińskiego i Piotra Walentynowicza. Z kolei Kuba z Piotrem skutecznie zareklamowali mój plan swemu kumplowi z ekipy Tri-City Dawidowi Śmiełowskiemu, którego też zdążyłem poznać na kaszubskich trasach. W ten sposób z logistycznego punktu widzenia czekała nas wyprawa na dwa samochody.

Pomiędzy 19 lipca a 2 sierpnia udało mi się siedem razy wyskoczyć na trening i dodać do swego tegorocznego „przebiegu” 641 kilometrów. W sumie były to trzy krótsze wypady w dni powszednie i cztery dłuższe przejażdżki w oba weekendy, w tym dystanse po 122 i 138 kilometrów i solidnym przewyższeniem 954 i 925 metrów w ostatni weekend lipca. Pierwszym miejscem naszego postoju miała być Verbania czyli piemonckie miasteczko na zachodnim brzegu Lago Maggiore. Miałem pewien kłopot być znaleźć przyzwoite, a przy tym niezbyt drogie lokum dla pięciu osób w tym dość ekskluzywnym rejonie turystycznym. Ostatecznie udało mi się znaleźć coś takiego kilka kilometrów przed tym miastem tzn. Bed & Breakfast „Antico Ciliegio” we wiosce Ronco di Ghiffa. Aby dostać się do tego miejsca musieliśmy pokonać przeszło 1450 kilometrów co według mego internetowego źródła miało nam zająć 16-17 godzin. Umówiliśmy się, że ruszymy z Trójmiasta niezależnie od siebie i spotkamy się dopiero za półmetkiem trasy, najpóźniej na południowym krańcu Niemiec tuż pod austriacką granicą. Chłopaki ze względu na trzyosobową obsadę samochodu należącego do Kuby musieli wieść swe rowery na dachu, więc oczywistym było, iż na autostradowych odcinkach nie będą rozwijać optymalnej prędkości. Ja wraz z Darkiem ruszyłem dwie-trzy godziny później, mając za linię startu ostrego naszej kolejnej eskapady przemysłowe rejony gdyńskiej dzielnicy Chylonia. Drogę na Zachód po krajowej szóstce do Kołbaskowa znaliśmy na pamięć. Na terenie Niemiec mieliśmy się trzymać starego szlaku do Italii do okolic Norymbergii. Potem podobnie jak podczas lipcowej wyprawy ku Bawarskim Zamkom musiałem skorzystać z autostrad A6 i A7, acz tym razem na wysokości Memmingen należało wybrać drogę A96 ku Jezioru Bodeńskiemu. Spotkaliśmy się w okolicy Wangen im Allgau by wspólnie pokonać krótki odcinek na terenie Austrii i znacznie dłuższy autostradą A13 po ziemi szwajcarskiej przez Chur, Bellinzonę i Locarno ku włoskiej granicy. Stąd pozostało nam do celu już tylko 20 kilometrów po szosie SS34.

Spodziewałem się ujrzeć Italię jak zwykle piękną i słoneczną. Niestety miny nam zrzedły już po przejechaniu tunelu pod przełęczą San Bernardino. O dziwo po południowej stronie Alp tym razem więcej było ciemnych chmur niż na Północy. Gdy zjechaliśmy w rejon Lago Maggiore zaczęło padać, zaś posterunki na szwajcarsko-włoskiej granicy mijaliśmy już podczas soczystej ulewy. Jezioro w niczym nie przypominało tego lazurowego akwenu, który podziwiałem rok wcześniej gdy pomieszkując w Varese wybrałem się z Iwoną aby podziwiać uroki Orta San Giulio i zaatakować wzniesienie Mottarone. Nasze lokum na następne trzy noclegi tez miało standard niższy niż cenę. Zajęliśmy dwa z trzech dostępnych pokoi. Mogliśmy korzystać ze wspólnej łazienki i saloniku, ale ogólnie nie za dużo było tu miejsca. W cenie wynajmu mieliśmy rzecz jasna tylko śniadanie, zaś z przygotowaniem innych posiłków był większy kłopot z uwagi na brak kuchni. Jeszcze tego samego dnia w opracowanym przeze mnie programie mieliśmy wyprawę na Piancavallo / Alpe Segletta. Tymczasem lało jak z cebra, na całym niebie chmury były stalowo-szare i co gorsza prognoza na kolejne dni nie była lepsza. Zwątpiłem już nawet, że wychylimy tego dnia nasze nosy spod dachu. Na nasze szczęście deszcz przycichł około osiemnastej. Zarażony debiutanckim optymizmem Kuby zdecydowałem się ruszyć w teren. Dołączył do nas tylko Piotrek, podczas gdy Darek z Dawidem zostali w hacjendzie zbierając siły na sobotę w nadziei na poprawę pogody. Tymczasem nasz tercet ruszył do akcji około wpół do siódmej, więc liczyłem się z tym iż naszą przejażdżkę kończyć będziemy w półmroku. Na początku pokonaliśmy półtorakilometrowy kręty odcinek w dół do biegnącej przez Ghiffę drogi SS34. Kamienista końcówka tego zjazdu była na tyle śliska po deszczu, iż musiałem się nawet odrobinę przespacerować. Następnie przejechaliśmy cztery kilometry wzdłuż brzegu jeziora ku verbańskiej dzielnicy Intra.

Tu zatrzymaliśmy się na rogu ulicy Corso Lorenzo Cobianchi, gdzie w zasadzie powinienem był zarządzić początek naszej wspinaczki. Tym niemniej zdecydowałem się powieść swych kolegów jeszcze kolejne 800 metrów wzdłuż brzegu jeziora, aż na południowy brzeg potoku San Bernardino. Dopiero tu skręciliśmy w prawo wjeżdżając na Via Olanda prowadzącą nas ku dzielnicy Plusch. Dojechawszy do niej wróciliśmy na północny brzeg potoku by ulicami: Battaglione Intra i Repubblica dotrzeć do Trobaso. Miasteczka, w którym wedle dostępnego mi profilu nieco bardziej na poważnie miał się zacząć ów łagodny w pierwszej połowie podjazd. Za Trobaso popełniłem jednak kolejny błąd w nawigacji, gdy na rondzie zamiast pojechać prosto ku Cambiasce odbiliśmy w prawo i ulica Via Giuseppe Cuboni zaczęliśmy zjeżdżać do Possaccio. Gdy stało się dla mnie jasne, że nie tędy wieść powinna nasza droga zatrzymaliśmy się przed barem „Lo Spuntino” by spytać obecnych w nim ludzi o drogę do Piancavallo przez Aurano. Polecono nam cofnąć się do wspomnianego ronda i szukać znaku na Cambiaskę. Wobec takich problemów na dojeździe naszą wspinaczkę zaczęliśmy o godzinie 19:02 i z nieco wyższego niż na papierze pułapu tzn. z wysokości około 240 metrów n.p.m. Czekał nas podjazd, który dotychczas na Giro d’Italia pojawił się tylko raz, ale pozwolił się wyszumieć największym gwiazdom. Działo się to w roku 1992 na dziewiętnastym etapie wyścigu, który zdominował Bask Miguel Indurain. Odcinek z Saint-Vincent w Dolinie Aosty do Verbanii liczył sobie 201 kilometrów, z czteroma premiami górskimi w tym dwoma pierwszej kategorii. Najtrudniejszą z nich był podjazd pod Alpe Segletta (1230 m. n.p.m.) od strony Trobaso via Aurano, z linią premii górskiej na niespełna 27 kilometrów przed metą. Jako pierwszy tej na górze zameldował się Włoch Claudio Chiappucci, lecz na mecie popularny „Il Diablo” musiał uznać wyższość swego rodaka Franco Chiocciollego, który najszybciej finiszował z 4-osobowej grupki w której byli też Massimiliano Lelli oraz rzecz jasna kontrolujący poczynania włoskich asów Indurain.

Na szlak przetestowany przez zawodowców wjechaliśmy po przejechaniu kilometra od miejsca naszego startu. Na rondzie odbiliśmy w prawo zgodnie z sugestiami miejscowych udając się w kierunku Cambiaski (2,2 km). Musieliśmy jednak ominąć centrum tej miejscowości i dobić w prawo by wjechać na prowadzącą ku Ramello drogę Via Valle Intrasca. Po przejechaniu trzech kilometrów minęliśmy odchodzącą w lewo drogę do Caprezzo. Trzymając się swojej drogi po kilkuset dalszych metrach dojechaliśmy do Ramello (3,6 km). Podjazd cały czas był łagodny i do tej wioski niemal cały czas prowadził w terenie zabudowanym. Wraz z początkiem piątego kilometra nasza droga schowała się w lesie. Dróżka była wąska i raczej słabej jakości, a przy tym trafiliśmy jeszcze na remont  jednego z jej odcinków. Wobec pobłażliwości terenu jechaliśmy niemal cały czas z prędkością powyżej 20 km/h. Pomimo potknięć na dole wciąż cieszył się chyba zaufaniem Kuby i Piotra gdyż cały czas jechali na moim kole, ani na moment nie wychylając się zza moich pleców. Po przejechaniu 5,7 kilometra pozostawiliśmy za sobą zjazd w lewo ku wiosce Intragna. Zacząłem już powoli wyglądać zapowiadanej przez profil podjazdu diametralnej zmiany ukształtowania terenu. Tymczasem jednak nadal jechało nam się szybko, gładko i przyjemnie. W drugiej połowie siódmego kilometra dwukrotnie przejechaliśmy nad mostkiem ponad tutejszym potokiem. Kilometr dalej skończyły się żarty i zaczęły schody. Stało się to z chwilą gdy po przebyciu 7,9 kilometra minęliśmy zjazd w lewo ku osadzie Scareno. Rozgrzewkę mieliśmy za sobą. Na pierwszych 8 kilometrach średnie nachylenie terenu wyniosło zaledwie 2,8 %, przy max. 8,9 % w połowie drugiego kilometra. Ten odcinek przejechaliśmy ze średnią prędkością 22,4 km/h. Niemniej już wkrótce mieliśmy się zderzyć ze ścianą, zaś Jakub i Piotr mieli poznać smak prawdziwej wspinaczki.

Zastanawiałem się, który z moich kolegów będzie sobie lepiej radził na alpejskim szlaku. Obaj w pagórkowatym terenie Kaszub prezentują poziom zbliżony do mojego. Na naszym podwórku nieco mocniejszy z dwojga bywa Kuba, który lubi samotną walkę z czasem i szczególnie na płaskich odcinkach potrafi podyktować ostre tempo. Niemniej nasz Cancellara miał w lipcu trzytygodniową przerwę w treningach z uwagi na pewną kolarską dolegliwość, więc siła rzeczy nie mógł być na tym wyjeździe w swej optymalnej formie. Poza tym muskularna sylwetka też nie mogła być jego sprzymierzeńcem na długich, a szczególnie stromych podjazdach. Piotrek 20-letni student Politechniki Gdańskiej jest nieznacznie niższy i nieco lżejszy ode mnie. W teorii z naszej trójki był więc najlepiej przystosowany do jazdy w górskim terenie. Niemniej jego głównym wrogiem mogła się okazać młodzieńcza fantazja. Sam nie raz miałem okazję się przekonać, iż zbytni optymizm w ocenie swych możliwości nie popłaca. Góry potrafią surowo zweryfikować stan ludzkiej kondycji i pokazać nam jak mali my kolarze-amatorzy wobec nich jesteśmy. Po minięciu zjazdu na Scareno czekał nas teraz stromy i kręty odcinek o długości 3500 metrów, na którym trzeba było pokonać dziewięć ciasnych wiraży. Jakub odpadł m/w po przejechaniu kilometra tej stromizny. Dokładnie po 11 kilometrach od Possaccio wjechałem do wioski Aurano, ostatniej ludzkiej osady na naszym szlaku do Piancavallo. Chwilę później Piotrek podziękował mi za współpracę. Jak się wkrótce okazało przeholował, za co przyszło mu mocno zapłacić na pozostałych do szczytu sześciu kilometrach. Ja czułem się całkiem dobrze jadąc głownie na przełożeniu 39/24 i jedynie w stanach wyższej konieczności wrzucając największy tryb czyli 27. Okazja do tego nadarzyła się na trzynastym kilometrze, który miał średnio 11,3 % z maksymalną stromizną aż 16 % w samej swej końcówce. Aby zobrazować diametralną różnice terenu między pierwszą a drugą częścią tego wzniesienia wystarczy powiedzieć, że 5-kilometrowy odcinek za „bivio Scareno” miał średnie nachylenie 8,6 % i byłem w stanie go pokonać w tempie 13,8 km/h.

Znajdowałem się dopiero na wysokości około 900 metrów n.p.m. Do Piancavallo miałem jeszcze przeszło cztery kilometry, w tym następne trzy o wysokim stopniu trudności. Pod koniec czternastego kilometra stromizna raz jeszcze skoczyła do poziomu 16 %. Natomiast piętnasty kilometr na którym droga wiła się pięcioma wirażami miał średnie nachylenie 10,7 %. Na szesnastym kilometrze stromizna była wciąż wysoka, zaś po prawej stronie otwierał się przed nami widok na Lago Maggiore – niestety tego dnia mocno zamazany. W połowie siedemnastego kilometra dojechałem do miejsca zwanego Alpe Segletta, w którym nasz szlak przez Aurano łączy się z alternatywnym podjazdem do Piancavallo, który również rozpoczyna się w Verbanii, lecz biegnie przez wioskę Premeno. W 1992 roku premię górską wyznaczono właśnie w tym miejscu. Kolarze wspinali się przez Aurano, zaś na górze skręcili w prawo i zjechali do miasta przez Premeno. Ja jednak chciałem dojechać przynajmniej do Piancavallo i tym sposobem zaliczyć kolejny podjazd o przewyższeniu powyżej 1000 metrów. Dlatego na rozdrożu skręciłem w lewo i po siedmiuset metrach dojechałem ośrodka, który słynie z leczenia zaburzeń procesu żywienia w tutejszym Instituto Auxologico przy Szpitalu św. Józefa. Tym niemniej po wjechaniu do Piancavallo spostrzegłem po lewej stronie boczną dróżkę idącą jeszcze wyżej. Dlatego niejako z rozpędu wjechałem na nią i pokonałem jeszcze 700 metrów podjazdu zatrzymując się kilkadziesiąt metrów za wylotem z lasu. Według danych z licznika dotarłem 53 metry powyżej Piancavallo. Pokonanie tego 18-kilometrowego wzniesienia zajęło mi 1 godzinę 6 minut i 24 sekund co oznacza, iż podjeżdżałem ze średnią prędkością 16,265 km/h. Ze względu na bardzo łagodny początek podjazdu wartość VAM musiała być niska. Wyszło mi 920 m/h na bazie 1019 metrów przewyższenia z licznika i 964 m/h przyjmując za podstawę obliczeń informacje z „google.maps”. Gdybym pokonał jeszcze 1600 metrów dojechałbym do leżącej nieco niżej osady Il Colle. Tym niemniej ponieważ podjazd się skończył postanowiłem zawrócić i zjechać do Piancavallo, aby koledzy mnie nie szukali.

Po chwili oczekiwań z naprzeciwka nadjechał Jakub ze stratą około 5-6 minut, a dopiero zanim Piotr z czasem około 8 minut gorszym od mojego. Był już niemal kwadrans po ósmej, więc na górze zabawiliśmy niespełna 10 minut. Zjechaliśmy razem do znaków drogowych stojących przy Alpe Segletta, po czym rozdzieliliśmy się. Kuba z Piotrem zdecydowali się zjechać do Verbanii niczym „profi” na wspomnianym Giro d’Italia czyli przez Premeno. Tymczasem ja w właściwym sobie stylu postanowiłem wrócić na dół tą samą drogą, którą wjechałem na górę, aby zrobić przynajmniej kilkanaście zdjęć do swej dokumentacji. Nie był to najszczęśliwszy z pomysłów. Zbliżał się zmrok i światła dziennego było jak na lekarstwo. Poza tym bateria w moim Olympusie była na wyczerpaniu i aparat zaczął szwankować, po czym w okolicy Aurano zupełnie odmówił posłuszeństwa. Na domiar złego po dwunastu kilometrach od Alpe Segletta i zarazem jakieś kilkaset metrów przed pierwszymi zabudowaniami w Ramello przebiłem dętkę w tylnym kole. Musiałem się zatrzymać i wymienić ogumienie. Wymiana poszła szybko, lecz podręczna pompka okazała się mało pomocna, zaś gdy ją rozkręciłem na pobocze drogi wypadła mi uszczelka, której próżno było szukać w zastałych mnie ciemnościach. Cóż było robić? Nie pozostało mi nic innego jak wziąć rower na bark i „pójść z buta” do Verbanii, zaś w międzyczasie przedzwonić do Darka by wziął mój samochód i nadciągnął z odsieczą. Gdy zszedłem do miasta dłuższy czas szukaliśmy się po ciemku w obcym sobie miejscu. Zaczęło padać, zaś z czasem znów lunęło jak z cebra. Dlatego mój ponad 6-kilometrowy nocny spacer postanowiłem zakończyć na Piazza Aldo Moro i w tym miejscu do skutku czekać na Darka. Jak się okazało podczas jazdy samochodem dotarłem na pieszo prawie do brzegów jeziora. Bez dwóch zdań „ciekawie” zaczęła się dla mnie ta podróż. Miałem tylko nadzieję, że tego wieczoru wyczerpałem limit pecha na cały wyjazd. Z reporterskiego obowiązku dodam, iż przejechałem tylko 42,5 kilometra o przewyższeniu 1082 metrów, zaś pod dachem „Antico Ciliegio” wylądowałem ostatecznie około 23.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Piancavallo (Alpe Segletta) została wyłączona