banner daniela marszałka

Archiwum dla czerwiec, 2014

Monte Secchieta & Croce Arcana

Autor: admin o 30. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167652414

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167654650

Początek ostatniego tygodnia tej podróży zastał nas w Arezzo, stolicy jednej z dziesięciu prowincji regionu Toskania. To miasto mające przeszło 103 tysiące mieszkańców było jak dotychczas największą miejscowością na naszym szlaku przez włoską prowincję. Znane już w starożytności pod nazwą Arretium było jednym z dwunastu legendarnych grodów tzw. Ligi Etruskiej. Miałem okazję zwiedzić jego starówkę w lipcu 2011 roku. Jego główną atrakcją turystyczną jest nie trzymający poziomu Piazza Grande z oryginalnie skonstruowanym kościołem Santa Maria della Pieve. Na placu dwa razy do roku odbywa się słynny turniej rycerski Giostra del Saracino. Wydanie nocne tego przedstawienia organizowane jest w przedostatnią sobotę czerwca, zaś dzienne odbywa się w pierwszą niedzielę września. Arezzo to miasto Francesco Petrarki XIV-wiecznego poety i pisarza, który zasłynął również wyprawą na Mont Ventoux w 1336 roku oraz Giorgio Vasariego XVI-wiecznego malarza i architekta. Z tego miasta pochodzi też Daniele Bennati, kolarz grupy Tinkoff-Saxo, zwycięzca etapów w każdym z trzech Wielkich Tourów. Ten wszechstronny sprinter wygrał trzy etapy na Giro, dwa na Tourze i sześć na Vuelcie. W 2007 roku na zakończenie „Wielkiej Pętli” triumfował na Polach Elizejskich. Począwszy od 1925 roku Giro d’Italia zatrzymało się w Arezzo jedenaście razy, acz po raz pierwszy przemknęło przez nie już w 1909 roku na piątym etapie z Rzymu do Florencji. Jako pierwszy ze zwycięstwa w Arretium cieszył się Costanste Girardengo. Trzy lata później triumfował tu równie sławny Alfredo Binda. Przed wojną zwyciężali jeszcze: Giuseppe Olmo (1937) i Primo Volpi (1940). Po II Wojnie Światowej również za każdym razem wygrywali Włosi, choć triumfator z roku 1992 czyli Maximilian Sciandri urodził się w angielskim Derby i od sezonu 1995 jako pół-Anglik ścigał się już dla barw Wielkiej Brytanii. Jedynym asem, który w trakcie Giro dwukrotnie wygrał w Arezzo był znakomity sprinter Mario Cipollini. Mistrz świata z 2002 roku triumfował tu w latach 1997 i 2003. To drugie zwycięstwo było jego 41-wszym w historii występów w wyścigu Dookoła Włoch, dzięki czemu wyrównał rekord wspomnianego Bindy. Od sezonu 2011 Arezzo jest też stałym punktem na trasie Tirreno – Adriatico.

Arezzo leży u zbiegu trzech toskańskich dolin. Val di Chiana dochodzi do miasta od południa, Valdarno od północnego-zachodu, zaś Cesentino od północy. Chcąc dojechać do podnóża pierwszego z poniedziałkowych podjazdów musieliśmy pojechać w głąb tej ostatniej. Pierwszy przystanek wyznaczyłem nam we wiosce Pagliericcio po przejechaniu niemal 50 kilometrów. Aby się do niej dostać należało wyjechać z miasta drogą SR71. Po 33 kilometrach dojechaliśmy do Bibbieny, gdzie w trakcie Giro z 1983 roku etap wygrał Palmiro Masciarelli. Do niedawna manager ekipy Acqua e Sapone. Zarazem ojciec chłopaków, którzy kontynuowali rodzinne tradycje w zawodowym peletonie. Za Bibbieną musieliśmy skręcić w lewo na drogę SP70 i przez Poppi dojechać do wioski Borgo a Collina. Tu raz jeszcze należało odbić w lewo i przejechać przez Castel San Niccolo. Ostatecznie zaparkowaliśmy w pierwszym dogodnym miejscu za rozdrożem, które wyglądało na początek podjazdu pod Monte Secchieta (1435 metrów n.p.m.). Wzniesienia w paśmie górskim Pratomagno oddzielającym wspomniane doliny Valdarno i Cesentino. Góra ta nigdy nie została sprawdzona na Giro d’Italia. Nie tylko w całości, ale nawet choćby w części. Ja miałem szansę ją odwiedzić już w lipcu 2011 roku, gdy pewnego dnia podjeżdżałem od dwóch stron do pobliskiego opactwa Vallombrosa. Jednak wtedy nie zdecydowałem się na przedłużenie tych wspinaczek o dalsze dziewięć kilometrów. Okazja do nadrobienia owej zaległości pojawiła się w sezonie 2014, przy czym przyszło mi zaatakować Secchietę od zupełnie innej, bo wschodniej strony. Na zboczach tej góry rozwijało się niegdyś lokalne narciarstwo. Do roku 1988 funkcjonowały tu trzy trasy zjazdowe i jedna biegowa. Nas jednak interesowały wyłącznie kolarskie walory tego wzniesienia czyli około 1000 metrów przewyższenia. Amplituda nie do pogardzenia. Dzięki swej wielkości góra była godna naszego zainteresowania, pomimo zupełnie czystej karty na polu kolarskiej historii. Wystartowaliśmy kwadrans po dwunastej przy temperaturze 32 stopni. Dzień jak co dzień pod włoskim niebem. Podjazd musiałem zacząć od krótkiego zjazdu, gdyż od wspomnianego rozdroża dzieliło nas 350 metrów.

Na pierwszych siedmiu kilometrach nachylenie z rzadka przekraczało 6 %. Na drugim kilometrze minąłem skręt w prawo ku Vertelli (1,1 km) oraz w lewo ku Barbiano (1,4 km). Dojechawszy do Montemignaio (6,2 km) trzeba było skręcić w prawo i objechać romański kościół z wieżyczką. Co ciekawe z tej liczącej niespełna 600 mieszkańców miejscowości pochodzi Marcello Mugnaini. Kolarz, który w latach 1964-67 wygrał dwa górskie etapy Giro d’Italia, zaś w Tour de France z roku 1966 „pirenejski klasyk” Pau-Luchon. Nie ograniczał się przy tym do polowania na etapowe sukcesy. We wspomnianym Tourze był bowiem piąty w generalce, zaś na Giro siódmy i czwarty w latach 1964-65. Po przejechaniu 7,4 kilometra dojechałem do wioski Castello Prato (805 m. n.p.m.) i tu popełniłem błąd w nawigacji. Pojechałem prosto nie zauważając drogi skręcającej ostro w lewo pod kątem niemal 180 stopni. Chwilowy zjazd niespecjalnie mnie zdziwił. Minął mnie na nim cyklista wyglądający na włoskiego młodzieżowca. Siadłem mu na koło, lecz po chwili zaniepokojony przedłużającym się „falsopiano” zapytałem go czy ta droga prowadzi na Secchietę. Dobrze zrobiłem, gdyż dowiedziałem się, że jedziemy na passo della Consuma (1060 m. n.p.m.). Musiałem więc zawrócić by w centrum Castello Prato skręcić w prawo, od razu stromo pod górę. Na całej pomyłce straciłem trzy minuty, nadrabiając około 1100 metrów. Dario mocno się zdziwił gdy już po raz drugi na tej samej górze go wyprzedziłem. Pierwsze pięć kilometrów za Castello Prato było zdecydowanie najtrudniejszym fragmentem całego wzniesienia. Średnie nachylenie wynosiło tu 7,7 %, lecz dwucyfrowa stromizna wcale nie należała do rzadkości. Dojechawszy do przełęczy Croce Vecchia – 1200 m. n.p.m. (12,5 km) zatrzymałem się by poczekać na Darka. Droga rozchodziła się stąd na prawo i lewo. Ta pierwsza biegła w dół ku wspomnianej Vallombrosie. Pojechaliśmy więc w lewo w głąb ciemnego i mokrego lasu, który mocno kontrastował z nasłonecznionym terenem poniżej przełęczy. Wspinaczkę zakończyłem po przejechaniu 17 kilometrów czyli podjazd w wersji netto miałby 15,9 kilometra i według danych z programu „veloviewer” około 960 metrów przewyższenia. Ten odcinek przejechałem w czasie 1h 00:59 przy przeciętnej prędkości 15,6 km/h. Na górze zastaliśmy nieczynną restaurację. Przed nami mieliśmy zaś szutrową ścieżkę i widok na maszty radiowo-telewizyjne. Natomiast za plecami zamknięty teren wojskowy należący do 3. Regimentu Łączności – Batalionu „Abetone”.

2014_0630_001

Do samochodu zjechaliśmy kilka minut po 14:30. Tymczasem czekał nas długi i skomplikowany transfer do uzdrowiska Bagni di Lucca. Jakieś 145 kilometrów czyli przeszło dwie i pół godziny jazdy w kierunku północno-zachodnim. Najpierw przez Castello Prato ku drodze SR70. Wkrótce byliśmy już na passo Consuma, przełęczy przez którą sześć razy przejechał peleton Giro. Po raz ostatni na ubiegłorocznym etapie do Florencji wygranym przez Rosjanina Maxima Biełkowa. Następnie przez Pontassieve dotarliśmy do Bagno a Ripoli. Za tą miejscowością można było wejść na wyższe obroty wjechawszy na autostradę A1 objeżdżającą stolicę Toskanii od południa. Potem na węźle Firenze Nord trzeba było zjechać na autostradę A11 by przemykając obok Prato i Pistoi dotrzeć w pobliże Montecatini Terme. Tu chcąc skrócić sobie drogę zjechaliśmy już na lokalne drogi, choć jak się miało okazać nie była to chyba najszybsza, a już z pewnością najprostsza opcja. Za miejscowością Collodi wjechaliśmy na drogę SP35. Po minięciu Villa Basilica musieliśmy pokonać górski odcinek specjalny czyli wąski i trudny technicznie „szlak tysiąca i jednego zakrętu”. Najpierw w górę przez Pracando, Colognorę i Boveglio z finałem na passo del Trebbio (735 m. n.p.m.), potem w dół przez Benabbio. Odcinek ciężki tak dla samochodu, kierowcy jak i bodaj najbardziej dla pasażera-pilota. Na szczęście bez przygód dotarliśmy do wciśniętej między okoliczne góry doliny rzeki Lima. Na dole skręciliśmy w lewo by po kilku kilometrach znaleźć nasz Hotel Ristorante Corona przy Via Serraglia 78. Udało mi się w nim wynająć pokój z łazienką za skromną opłatą 68 Euro od dwóch osób za dwie doby. Po ciężkiej podróży pocieszający był fakt, że we wtorek 1 lipca nie czekała nas żadna przeprowadzka. Podczas tej pięknej, acz wyczerpującej podróży na taki luksus mogliśmy sobie pozwolić tylko w dwóch miejscach. Pierwszym było Lettomanopello, zaś drugim właśnie Bagni di Lucca. Uzdrowisko słynące z wód, którymi już w 56 roku p.n.e. raczyli się ponoć członkowie I triumwiratu: Pompejusz, Krassus i Juliusz Cezar. Co więcej może ono uchodzić również za kolebkę nowożytnego hazardu jako, że w latach 1835-37 wybudowano tu pierwsze w świecie kasyno.

Niemniej w planach na ostatni wieczór czerwca nie miałem spaceru powiązanego z poznawaniem uroków tego miasteczka. Miałem nadzieję, że okazja ku temu będzie we wtorek, gdy znacznie mniej czasu przyjdzie nam tracić na samochodowe transfery. Dlatego po rozpakowaniu się i krótkim odpoczynku zacząłem się szykować do wyprawy na drugie z poniedziałkowych wzniesień. Plan zakładał dojazd autem do wioski La Lima i z tego miejsca wspólny start ku dwóm różnym celom naszej wspinaczki. Darek miał pokonać niezbyt trudny, acz jeden z najsłynniejszych podjazdów w Apeninach czyli Passo dell’Abetone (1388 m. n.p.m.). Począwszy od roku 1928 wielkie Giro odwiedzało tą przełęcz aż 18 razy. Dziesięciokrotnie podjeżdżano na nią od naszej południowej strony. Między innymi w 1940 roku podczas etapu z Florencji do Modeny, na którym to rozbłysła gwiazda Fausto Coppiego. Zresztą wyścig Dookoła Włoch zwykł się również zatrzymywać w stacji narciarskiej Abetone. Trzykrotnie organizowano tu finisze górskich etapów. Gdy w 1954 roku wspinano się od południa wygrał Włoch Mauro Gianneschi. Przy kolejnych dwóch okazjach za górski finał służył kolarzom łatwiejszy północny podjazd od Pievepelago. W 1959 roku triumfował Luksemburczyk Charly Gaul, zaś w sezonie 2000 nie miał sobie równych kontrowersyjny Włoch Francesco Casagrande. W przyszłym roku Abetone już po raz czwarty wystąpi w roli etapowej mety. Peleton Giro 2015 zmierzy się z podjazdem południowym na etapie piątym ze startem w La Spezii i przejazdem m.in. przez Bagni di Lucca. Ponieważ to oblicze Abetone poznałem już w lipcu 2011 roku nie zamierzałem towarzyszyć swemu koledze do samego końca. W połowie piątego kilometra w okolicy wioski Casotti (600 m. n.p.m.) miałem odbić w prawo na Cutigliano i pokonać słabiej znany, acz niewątpliwie trudniejszy podjazd na Passo di Croce Arcana (1678 m. n.p.m.). Niestety zmordowany naszym samochodowym transferem Dario postanowił sobie odpuścić tą wieczorną wycieczkę by wypocząć przed następnymi dniami pełnymi kolejnych górskich atrakcji. Nie pozostało mi nic innego jak wybrać się w te strony samemu. W tej sytuacji aby zyskać nieco na czasie i nie powtarzać ani metra drogi przejechanej przed trzema laty postanowiłem dojechać autem nieco dalej. To znaczy przemknąć przez La Lima i „wyładować się” dopiero w Casotti tuż za mostem nad rzeczką Lima.

Wspinaczkę rozpocząłem o 18:49. Podjazd miał mieć długość 17,4 kilometra przy średnim nachyleniu 6,2 % i przewyższeniu 1076 metrów. Maksymalna stromizna niemal 14 %. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa na przełęcz miałem dotrzeć około dwudziestej. Początek wyznaczyłem sobie u zbiegu SP37 z drogą krajową SS12. Pierwsze 2100 metrów z przejazdem przez Cutigliano (0,9 km) miało średnio 8,1 %. Następne półtora kilometra było znacznie łatwiejsze. Dobry moment na wyrównanie oddechu przed zasadniczą częścią wzniesienia. To znaczy niemal 9-kilometrowym odcinkiem o średnim nachyleniu 7,1 %. Najtrudniejszy był tu 700-metrowy odcinek od połowy szóstego kilometra. W połowie siódmego przejechałem przez Melo (6,4 km). Powyżej tej wioski czekał mnie długi odcinek przez las. Droga wiodła długimi prostymi odcinkami. Z rzadka można było tu napotkać typowe wiraże (pierwszy 8,5, drugi 10,2 i trzeci 11,1 kilometra po starcie). Po przejechaniu 12,3 kilometra nachylenie ponownie złagodniało by kilometr dalej przejść w zjazd o długości niespełna 400 metrów. Podjazd ponownie odżył pod koniec czternastego kilometra, w pobliżu malutkiego Lago di San Gualberto. W połowie piętnastego kilometra dojechałem do pierwszych zabudowań na terenie uśpionej stacji narciarskiej Doganaccia. Na plac w centrum tego ośrodka dotarłem w czasie 57:08 po przebyciu 14,9 kilometra. Tu skręciłem w lewo, zamiast w prawo. Wkrótce dobiłem do końca ślepej drogi u wrót małego kościółka. Wróciwszy na plac ruszyłem w górę już we właściwym kierunku. Na całym zamieszaniu nadrobiłem niespełna 700 metrów. Powyżej placu czekało mnie już tylko 300 metrów spokoju. Na pierwszym zakręcie w prawo (około 1560 m. n.p.m.) pod kołami skończył mi się asfalt. Zaczęła się walka o przetrwanie na nawierzchni gorszej od tej z Monte Subasio. Poza kamienistym podłożem przeszkadzały mi także poprzeczne rynny melioracyjne, zaś na przedostatnim kilometrze spora stromizna. Ostatni kilometr był już łatwiejszy, zaś ostatnie kilkaset metrów wręcz przyjemne, bo na dobrze ubitej gruntowej drodze. Wspinaczkę ukończyłem w czasie 1h 10:35 z przeciętną prędkością 14,8 km/h. Zgodnie z obecną nazwą tej przełęczy (dawniej zwanej Passo dell’Alpe alla Croce) na górze zastałem krzyż i dwie armaty strzegące wojskowego pomnika. Przełęcz ta łączy Toskanię z regionem Emilia-Romagna. Niedaleko stąd do miasteczka Fanano oraz wzniesień Monte Cimone i Corno alle Scale czyli miejsc, które miałem poznać na samym końcu tej podróży. Tymczasem jednak chciałem już tylko dotrzeć do samochodu. W miarę możliwości przed zmierzchem. Udało się bezpiecznie, acz po zmroku. Licznik zatrzymałem o 21:36. Tego dnia przejechałem w sumie 70 kilometrów pokonując 2105 metrów przewyższenia.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Monte Secchieta & Croce Arcana została wyłączona

Monte Subasio & Bocca Trabaria

Autor: admin o 29. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167652401

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167652418

Dziesiąty nocleg na włoskiej ziemi spędziliśmy na obrzeżach Campello sul Clitunno, małego miasteczka na umbryjskiej prowincji przy drodze ze Spoleto do Foligno. Za cenę 60 Euro zarezerwowałem nam apartament w domu gościnnym Locanda Settecamini. Na pierwszym piętrze budynku, który niegdyś służył miejscowej spółdzielni rolniczej dla turystów przygotowano trzy pokoje i jeden apartament właśnie. Poza dwoma łóżkami do naszej dyspozycji mieliśmy dobrze wyposażoną kuchnię, łazienkę, telewizor i wi-fi dobrej jakości. Na parterze tego domu znajduje się „bottega” prowadzona przez naszego gospodarza. Sklep z lokalnymi produktami, w którym można było kupić lub degustować: wina, wędliny, sery, oleje z oliwy czy miody. Po śniadaniu na tarasie i drobnych zakupach zaczęliśmy się pakować do kolejnego etapu naszej podróży. Na początek czekał nas 35-kilometrowy dojazd do św. Marii od Aniołów. To znaczy położonej ledwie 4 kilometry od słynnego Asyżu miejscowości Santa Maria degli Angeli. Transfer niedługi i nieskomplikowany tzn. niemal w całości prowadzący po drogach krajowych. Najpierw po SS3 do obwodnicy Foligno i dalej po SS75. Miał nam zająć niespełna pół godziny, więc ruszyliśmy dopiero tuż przed jedenastą. Magnesem, który przyciągnął nas w kierunku miasta św. Franciszka była górująca nad nim Monte Subasio (1280 m. n.p.m.). Według informacji z „archivio salite” to najtrudniejszy kolarski podjazd w Umbrii. Poza tym drugi na regionalnej liście największych (przewyższenie) oraz czwarty pośród najwyższych (wysokość bezwzględna). Miał on mieć długość 14,6 kilometra o średnim nachyleniu 7 % i przewyższeniu 1028 metrów. Takiego okazu nie mogliśmy pominąć. Pobliski Asyż był dodatkową atrakcją. Rzecz jasna nie tylko z uwagi na związki tego świętego miasta z wyścigiem Giro d’Italia. Wyścig Dookoła Włoch nigdy nie gościł na Monte Subasio, acz do Asyżu zajrzał cztery razy. Po raz pierwszy w 1978 roku gdy zwyciężył Włoch Bruno Zanoni. Następnie w latach 1982 i 1995 kończyły się tu czasówki wygrane przez Francuza Bernarda Hinault i Szwajcara Tony Romingera. Polscy kibice najwięcej emocji przeżyli w 2012 roku, gdy triumfował Katalończyk Joaquin Rodriguez, zaś na drugim miejscu ze stratą 2 sekund finiszował Bartosz Huzarski.

To był kolejny gorący dzień, więc dojechawszy do Santa Maria degli Angeli chcieliśmy zostawić samochód w zacienionym miejscu. Właściwą miejscówkę znaleźliśmy na podziemnym parkingu pod centrum handlowym. Wystartowaliśmy kilka minut po wpół do dwunastej przy temperaturze 33 stopni. Kilka kilometrów dzielących nas od podnóża podjazdu miało służyć za teren do rozgrzewki przed wspinaczką. Tym niemniej upał przydusił nas niemal od razu po wyjeździe na szosę. Wkrótce rozdzieliliśmy się. Ja pojechałem prosto, zaś Dario skręcił w lewo ku drodze krajowej SS147dir znanej w tym miejscu jako Via Patrono d’Italia. Rozpocząłem podjazd na skrzyżowaniu mojej Via di Valecchie z drogą Via Francesca. Większą część pierwszego kilometra spędziłem na wąskiej i stromej ścieżce o średnim nachyleniu 8,1 %, z chwilowym max. 15,7 %. Na wysokości około 310 metrów n.p.m. wjechałem na główną drogę do miasta czyli Viale Vittorio Emanuele II. Od tej chwili jakkolwiek osobno jechaliśmy już tym samym szlakiem. Przejeżdżając przez rondo 2,4 kilometra od startu należało wybrać drogę SS444, zaś pół kilometra dalej ulicę Via Giovanni XXIII. Droga ani przez moment nie wkraczała do historycznego centrum. Najpierw objeżdżała miasto od południa, a potem od strony wschodniej. Po raz ostatni zbliżyłem się do murów starówki na piątym wirażu, który minąłem po przejechaniu 3,7 kilometra. Pierwsza ćwiartka mego podjazdu miała średnie nachylenie 6,1 %. Kwarta druga zaczynała się od ostrego skrętu w prawo i wjazdu na SP251 czyli stromą Via Eremi delle Carceri. Prowadzi ona do pustelni, w której zwykł się modlić i medytować św. Franciszek. Brama wejściowa do tego miejsca znajduje się na dwunastym wirażu, który minąłem po przejechaniu 6,9 kilometra. Teren ten został podarowany Franciszkowi przez zakon benedyktynów. Znajduje się tu budynek konwentu, mały kościółek, grota z kamiennym łożem świętego oraz drzewo, na którym wedle legendy siadały ptaki z którymi rozmawiał dzisiejszy patron narodu włoskiego. Przeszło trzykilometrowy odcinek po Via Eremi delle Carceri miał średnie nachylenie 9,3 %. Na wysokości pustelni trzeba było wziąć ostry zakręt w lewo by już po chwili wjechać na teren Parco del Monte Subasio.

Nachylenie podjazdu stało się bardziej znośne, acz z drugiej strony im wyżej tym bardziej psuła się jakość drogi. Wciąż była to szosa, lecz już bardziej chropowata, momentami wręcz dziurawa i poza tym przyprószona drobnymi kamyczkami. Poza tym w połowie dziesiątego kilometra, gdy zaczął się objazd Colle San Rufino wyjechałem ponad granicę lasu i mocne słońce stało się jeszcze bardziej dokuczliwe. Nie miałem pewności czy do samego szczytu prowadzić będzie droga asfaltowa. Profil tego podjazdu wziąłem z „archivio salite”, zaś autorzy strony zanibike.net nie zawsze zawracają sobie głowę szczegółami takimi jak rodzaj nawierzchni prezentowanego wzniesienia. Ostatecznie twardy grunt pod kołami skończył mi się po przejechaniu 10,9 kilometra gdy minąłem szpaler samochodów zaparkowanych wzdłuż polany, na której opalało się chyba z kilkadziesiąt osób. Prowadzący do tego miejsca niespełna czterokilometrowy odcinek powyżej Eremo miał średnie nachylenie 7,3 %. Ostatnia „ćwiartka” czyli odcinek o długości 3,5 kilometra i średnim nachyleniu 5,6 % tylko teoretycznie była najłatwiejsza. Ze względu na kamieniste podłoże – miałem własne „strade bianche” – była to bardziej walka o zachowanie równowagi niż płynna jazda. Niemniej podobnie jak dwa lata temu na Krvavcu w Słowenii uparłem się by zgodnie ze swoim planem zrobić przeszło 1000 metrów przewyższenia. Choć teren bardziej pasował na rower górski lub choćby przełajowy jechałem dalej. Na samej górze musiałem pokonać tzw. „saliscendi” czyli pofałdowany teren składający się z krótkich zjazdów i podjazdów. W końcu gdy uznałem, że wyżej już pewnie nie wjadę, zakończyłem wspinaczkę po przejechaniu 14,4 kilometra w czasie 1h 07:11 czyli z przeciętną prędkością 12,9 km/h. Siadła mi ona w końcówce gdyż na szutrowym odcinku mimo mniejszej stromizny jechałem ze średnią tylko 12 km/h. Jednak większy kłopot miałem dopiero ze zjazdem po takiej nawierzchni. Tak dla własnego bezpieczeństwa jak i z obawy o rower (przede wszystkim opony) jechałem bardzo wolno by nie musieć gwałtownie hamować.

2014_0629_001

20140629_monte subasio

Zanim jeszcze dojechałem do asfaltu spotkałem jadącego z naprzeciwka Darka. Ot pomyślałem sobie, że jednak nie jestem jedynym wariatem na szosówce na tym grząskim gruncie. Z późniejszej opowieści jak i zdjęć kolegi wynikało, że zajechał dalej niż ja. Zatrzymał się dopiero na wysokości pastwiska z owcami, które pasły się w pobliżu zwieńczających tą górę masztów telewizyjnych. Po asfalcie zjeżdżałem już pewniej i szybciej, lecz nadal bardzo spokojnie. Mając za plecami Darka nie śpieszyło mi się do samochodu. Robiłem liczne zdjęcia. Poza tym uznałem, że musimy jeszcze wpaść do Asyżu. Miasto spodobało mi się już w 2011 roku na wycieczce w trakcie toskańskich wakacji z Iwoną. Teraz chciałem pokazać je swemu „amico”. Zakładałem też, iż w mieście pełnym turystów będzie można zjeść coś gorącego i smacznego przed wyruszeniem w dalszą drogę. Dlatego dojechawszy do bram miasta poczekałem na Darka dobre dwadzieścia minut przy Porta dei Cappucini. Potem już razem z wolna przetoczyliśmy się przez wąskie uliczki Assisi. Choć mieszka tu na co dzień tylko 28 tysięcy mieszkańców w mieście tym jest jedna katedra, trzy bazyliki, siedem kościołów parafialnych, opactwo i na dokładkę pałac biskupi. Nie mieliśmy czasu na dokładne zwiedzanie tego szczególnego miejsca. Zerkaliśmy tylko na atrakcje turystyczne znajdujące się w bezpośrednim sąsiedztwie naszego swobodnego zjazdu. Zatrzymaliśmy się przed Katedrą św. Rufina i Bazyliką św. Klary, po czym na przeszło pół godziny spoczęliśmy w ogródku jednej z restauracji robiąc sobie zasłużoną strefę bufetu. W końcu była okazja zjeść coś porządnego pomiędzy górami. Ponieważ nie krążyliśmy po całym miasteczku nie zajrzeliśmy na leżący po zachodniej stronie grodu plac przed Bazyliką św. Franciszka. Ze starówki wyjechaliśmy ulicami Sant’ Appolinare i Borgo San Pietro, po raz ostatni zatrzymując się na placu przed Chiesa di San Pietro. Końcówkę zjazdu zrobiliśmy po wybranej wcześniej przez Darka SS147. W dolinie upał był wręcz nieznośny. Gorszy niż przed południem. Na samym dole, kilka minut przed wpół do czwartej licznik pokazał mi 35 stopni.

2014_0629_031

Drugim punktem naszego niedzielnego programu miał być podjazd pod Monte Amiata. Wygasły wulkan leżący na pograniczu toskańskich prowincji Grosseto i Siena. Góra ta wznosi się 1734 metrów n.p.m., zaś rowerem szosowym można dotrzeć do wysokości 1669 metrów. Ze względu na wyniosłość tego wzniesienia ponad okoliczny pagórkowaty teren ochrzciłem go przed trzema laty mianem „toskańskiego Mont Ventoux”. Wielkie Giro po zboczach tej góry jechało trzykrotnie. W latach 1968, 1980 i 1983 premie górskie wygrywali tu kolejno: Hiszpan Mariano Diaz, Francuz Jean-Rene Bernaudeau oraz Belg Lucien Van Impe. Szosowych dróg prowadzących na ten szczyt jest co najmniej kilka. Strona „zanibike.net” publikuje ich aż siedem. Natomiast „cyclingcols” podaje tylko pięć, lecz każda z nich ma przewyższenie ponad 1000 metrów. Poszczególne szlaki łączą się z sąsiednimi na różnych pułapach, a wspólna dla wszystkich jest jedynie ponad kilometrowa końcówka od poziomu 1581 m. n.p.m. W 2011 roku zdobyłem tą górę od zachodniej strony czyli ze startem w Castel del Piano. Teraz chciałem wjechać na nią od wschodu startując z poziomu drogi SR2 jakieś sześć kilometrów poniżej miasteczka Abbadia San Salvatore. Problemem był jednak czas, a raczej jego brak. Późno opuściliśmy Campello sul Clitunno i przede wszystkim bardzo długo zabawiliśmy na Monte Subasio. Trzeba było się poważnie zastanowić czy możemy sobie pozwolić na tego rodzaju wycieczkę. W samochodzie byliśmy z powrotem około 15:30. Tymczasem na dwa blisko 100-kilometrowe transfery (pierwszy do podnóża Amiaty i drugi na nocleg w Arezzo) potrzebowalibyśmy co najmniej trzech godzin. Drugie tyle czasu spędzilibyśmy na rowerach, biorąc pod uwagę iż wybrany podjazd miał mieć niemal 20 kilometrów. Takie pobieżne kalkulacje sugerowały, iż podejmując to wyzwanie dojedziemy na naszą nocną stancję najwcześniej o 21:30 i to przy wątpliwym założeniu, że po drodze nie będzie żadnych poślizgów. Z tych względów Dario wolał zrezygnować z czasochłonnych i męczących szczególnie dla pasażera przejazdów. Ja mając już tą górę w swym dorobku nie nalegałem na ścisłe trzymanie się planu podróży. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na korektę programu i przejazd do Arezzo bardziej optymalnym szlakiem. Oczywiście w drodze do tego miasta chcieliśmy znaleźć jakieś zastępstwo dla porzuconej Monte Amiata.

W tym celu zajrzeliśmy do atlasu drogowego spod znaku Touring Editore. Wiedziałem, że w północnej Umbrii nie ma podjazdów tak wymagających jak Colle Bertone czy Monte Subasio. Tym bardziej zaś wzniesień porównywalnych z Monte Amiatą. Niemniej jadąc drogą SS3bis mogliśmy znaleźć coś ciekawego na pograniczu Umbrii i regionu Marche. Postanowiliśmy się zatrzymać po 73 kilometrach jazdy w San Giustino. Niewielkim miasteczku leżącym pomiędzy większymi Citta di Castello a Sansepolcro na terenie Alta Valle del Tevere czyli w dolinie górnego Tybru. Stąd mogliśmy zaatakować dość długi, acz stosunkowo łatwy podjazd pod przełęcz Bocca Trabaria (1049 m. n.p.m). Wzniesienie to miało mieć 14,5 km długości przy średnim nachyleniu 5 % i przewyższeniu 720 metrów. Góra na której można było kręcić także na dużej tarczy. Według „cyclingcols” najtrudniejszy (ostatni) kilometr miał mieć nachylenie tylko 6,5 %, zaś max. na krótszym odcinku miało wynieść ledwie 7,3 %. Ta przełęcz tylko raz pojawiła się na trasie Giro d’Italia tzn. na maratońskim etapie z Corinaldo do Prato w 2000 roku. Wjeżdżano jednak wówczas od łatwiejszej wschodniej strony z początkiem w Mercatello sul Metauro. Na premii górskiej pierwszy był Hiszpan Jose Javier Gomez Gonzalo, lecz etap zakończył się zwycięstwem Belga Axela Merckxa. Zaparkowaliśmy po wschodniej stronie miasta, na placu przy Via Anconetana. Na rowery wskoczyliśmy około 17:20. Wciąż było ciepło. Na starcie 29 stopni. Dario od razu ruszył w górę wspomnianej ulicy. Ja zaś poprzez Via della Resistenza dojechałem do drogi SS73bis i zacząłem wspinaczkę od skrzyżowania. Dość szybko złapałem mojego wspólnika, jako że tego rodzaju łagodny podjazd niespecjalnie mu leżał. Na pierwszych pięciu kilometrach było siedem wiraży. Na piątym z nich minąłem drogę w lewo ku osadzie Ca’ di Magnano (2,2 km). Na początku siódmego kilometra przejechałem obok wzgórza Monte Giove. Natomiast dokładnie po siedmiu kilometrach minąłem kolejny skręt w lewo, tym razem ku wiosce Messena. Podjazd był bardzo regularny, niemal cały czas na poziomie 5-6 %. Pod koniec dziewiątego kilometra przemknąłem obok wzgórza Colle di Raso. Od tego miejsca już do samego końca droga biegła przez las. Kolejne dwa kilometry minęły mi bardzo szybko, po tym jak teren stał się prawie płaski. Na niemal całym dziesiątym kilometrze jechałem z prędkością powyżej 20 km/h, zaś na jedenastym nawet + 25 km/h.

Dopiero na ostatnich 2400 metrach trzeba było się nieco sprężyć. Na trzynastym i czternastym kilometrze droga znów kręciła się po serpentynach. Trzeba było pokonać sześć na dystansie 1900 metrów, z czego ostatni wiraż na 630 metrów przed przełęczą położoną pomiędzy wzgórzami Poggio del Romito i Monte Sant’Antonio. W moim wydaniu ten podjazd miał 14,7 kilometra. Przejechałem go w czasie 48:12 z przeciętną prędkością 18,3 km/h. Tak przy samej przełęczy jak i na ścianie frontowej mijanego w połowie wzniesienia domu dróżnika (casa cantoniera) spostrzegliśmy tablice upamiętniające postać Giuseppe Garribaldiego, bohatera walk o zjednoczenie Włoch. W lipcu 1849 roku uciekał on tędy w kierunku Wenecji wraz z ciężarną żoną Anitą i oddziałem 1500 żołnierzy ścigany przez Francuzów, Austriaków, Hiszpanów i Neapolitańczyków czyli koalicję wojsk, które pokonały go w czerwcowych walkach o Rzym. Bocca Trabaria znana też jest jako punkt startu Grande Escursione Appenninica. Wieloetapowej pieszej trasy wycieczkowej o długości aż 375 kilometrów. Prowadzi ona przez wiele innych przełęczy oraz schronisk górskich do mety na Passo dei Due Santi, na pograniczu prowincji Massa-Carrara i Parma. Do samochodu zjechaliśmy tuż po dziewiętnastej. Ze sportowego punktu widzenia był to jeden z łatwiejszych dni. Przejechałem tylko 64 kilometry o łącznym przewyższeniu 1795 metrów. Pozostało nam jeszcze przejechać przeszło 40 kilometrów do Arezzo gdzie za cenę 50 Euro zarezerwowałem nam nocleg w B&B La Casa di Elide. Ten lokal znajdował się na pierwszym piętrze kamienicy przy Via Alessandro dal Borro 18. Nasz gospodarz okazał się przemiłym i pełnym ekspresji człowiekiem. Dario nazwał go mistrzem PR-u. Niemniej prawda jest taka, iż choć facet miał świetną gadkę to bynajmniej nie służyła mu ona do reklamy słabego produktu. Mieszkanie było zadbane i spełniało wszelkie nasze potrzeby. Jedyną niedogodnością mogłaby się okazać wspólna łazienka czy kuchnia (skądinąd dobrze wyposażona), gdyby lokal miał akurat zajęte wszystkie trzy pokoje. To jednak nie miało miejsca i mogliśmy wypoczywać w spokoju oraz pełnym komforcie. Jednak przed spoczynkiem poszliśmy na miasto, by w końcu zjeść kolację we włoskim stylu. W ramach spaceru zaliczyliśmy dwa lokale m.in. pizzerię La Galleria prowadzoną przez rodzinę Guerra.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Monte Subasio & Bocca Trabaria została wyłączona

Sella di Leonessa & Colle Bertone

Autor: admin o 28. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167652413

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167652392

Naszym przystankiem na półmetku tej podróży było Rieti. Miasto liczące sobie ponad 41 tysięcy mieszkańców i będące stolicą jednej z pięciu prowincji, na które dzieli się region Lacjum. Co ciekawe miejscowość ta uznawana jest za geograficzne centrum Italii. Historia jego znajomości z wyścigiem Giro d’Italia sięga czasów międzywojennych. „La corsa rosa” zaglądała tu w sumie 11 razy. Po raz pierwszy w latach 1936-39, kiedy triumfowali kolejno: Rafaele Di Paco, Aldo Bini, Adolfo Leoni i Carmine Saponetti. Po II Wojnie Światowej Giro wróciło do tego miasta w 1960 roku, gdy zwyciężył przyszły triumfator Tour de France Gastone Nencini. Dwa lata po nim wygrał tu dzielny uciekinier Joseph Carrara. Francuz tak się zmęczył wielokilometrową ucieczką w górskim terenie, iż następnego stracił kontakt z peletonem i wycofał się z wyścigu. Następnie po przeszło dwudziestoletniej przerwie zwyciężali: Szwajcar Urs Freuler (1984) i Portugalczyk Acacio Da Silva (1986). Natomiast w kolejnej dekadzie: Wladimir Pulnikow – jeszcze z paszportem ZSRR (1991) i Włoch Adriano Baffi (1993). W końcu zaś u progu XXI wieku tzn. w Giro z 2001 roku najszybszy na ulicach tego miasta był słynny Mario Cipollini. Niemniej w świecie sportu Rieti bardziej znane jest z zawodów lekkoatletycznych rozgrywanych od roku 1971. Na tutejszym Stadio Raul Guidobaldi organizowany jest Meeting Internazionale Citta di Rieti. W imprezie tej ośmiokrotnie bito rekordy świata, głównie w biegach średniodystansowych. Ostatnim był nieaktualny już rekord Kenijczyka Davida Rudishi na dystansie 800 metrów czyli czas 1:41.01 z 2010 roku. Trzy lata wcześniej jeden ze swych rekordów na „setkę” ustanowił tu czasem 9.74 Jamajczyk Asafa Powell. Z miasta do podnóża pierwszej góry naszego dziewiątego etapu mieliśmy ledwie kilka kilometrów. Dlatego nie śpieszyliśmy się zbytnio z opuszczeniem B&B Come a Casa Tua. Ostatecznie wyjechaliśmy z Rieti około godziny jedenastej. Teoretycznie można było zacząć ten podjazd nawet z ulic Rieti, gdyż już 3,5-kilometrowy dojazd do miasteczka Vazia prowadzi lekko pod górę. Tym niemniej postanowiłem, iż dojedziemy tam autem i na rowerach pokonamy „jedynie” zasadniczą część wzniesienia. Od razu trzeba powiedzieć, że Terminillo alias Sella di Leonessa (1901 m. n.p.m.) pośród włoskich gór niemal pod każdym względem jest „zawodnikiem wagi ciężkiej”.

Na wstępie należy sprecyzować co dokładnie kryje się pod tymi wymiennie używanymi nazwami. Po pierwsze Monte Terminillo (łac. Monte Tetricus) to licząca 2217 metrów n.p.m. najwyższa góra w paśmie Monti Reatini należącym do Apenin Abruzyjskich. Sella di Leonessa to przełęcz na wysokości 1895 czy też 1901 m. n.p.m. leżąca nieco na wschód od wierzchołka tej góry. Z kolei samo Terminillo to górska stacja wybudowana na szesnastym kilometrze południowego szlaku prowadzącego na tą przełęcz. Tym niemniej współczesne etapy Giro kończące się na tej górze miewają swój finisz nieco wyżej tzn. w stacji Campoforogna położonej na wysokości 1675 m. n.p.m. Podjazd z Vazii na Sella di Leonessa uchodzi za najtrudniejszą kolarską górę całego regionu Lazio. Ma on długość aż 21,4 kilometra o średnim nachyleniu 6,5 % i max. 13 % przy przewyższeniu 1401 metrów. Przeciwległa, również używana na trasach Giro północna droga jest znacznie łatwiejsza, acz wciąż wymagająca. Liczy sobie 16,8 kilometra o średniej 5,7 % i amplitudzie 959 metrów. Jednak nie same wymiary tego wzniesienia sprawiły, iż obok Campo Imperatore i Blockhaus był to jeden z trzech najważniejszych punktów naszego Giro dell’Appennino. To iście kultowa góra w dziejach wyścigu Dookoła Włoch. Peleton włoskiego touru dziewięciokrotnie przeprawiał się przez Sellę Leonessa i równie często górskie etapy tej imprezy kończyły się w stacjach narciarskich po południowej stronie przełęczy. To właśnie na wybudowanej w latach trzydziestych drodze SS4bis rozpoczęła się bogata historia górskich czasówek rodem z Giro. W latach 1936-38 ścigano się na 20-kilometrowej trasie z Rieti do Terminillo. Przy pierwszej okazji najszybszy okazał się Giuseppe Olmo, który z czasem 55:12 o 19 sekund wyprzedził Aladino Meallego i o 35 Gino Bartalego. Rok później Bartali wygrał w czasie 52:35. Mealli stracił do niego 41 sekund, zaś trzeci Giovanni Valetti 1:03. Z kolei w 1938 roku pod nieobecność Bartalego triumfował Valetti z czasem 53:26. Ten sam czas wykręcił drugi na etapie Giordano Cottur, zaś regularny Mealli stracił do nich 28 sekund. W sezonie 1939 czasówkę okrojono do 14 kilometrów, przenosząc start do Vazii zaś metę z poziomu 1700 na wysokość 1620 metrów n.p.m. Raz jeszcze wygrał Valetti z czasem 43:22 wyprzedzając Bartalego o 28 sekund i Michele Benante aż o 1:38.

Po II Wojnie Światowej dość długo trzeba było czekać na powrót Giro w te strony. Jeszcze dłużej na kolejny górski finisz w tym miejscu. W sezonie 1960 przejechano przez Sellę Leonessa na wspomnianym już etapie do Rieti. Na górze pierwszy był Luksemburczyk Charly Gaul. W piątym etapie z 1962 roku zaserwowano kolarzom dwukrotny przejazd przez tą przełęcz. Najpierw od strony Leonessy i na dobicie poprawkę od Vazii. Po raz kolejny pojawiła się podczas edycji z lat 1978, 1981 i 1986, na etapach do Piediluco, Cascii i ponownie Rieti. Dopiero w 1987 roku po raz pierwszy ścigano się do mety w Terminillo na etapie ze startu wspólnego. Tego dnia faworyci jechali defensywnie co zaowocowało sukcesem harcowników. Wygrał Francuz Jean-Claude Bagot przed Belgiem Eddym Schepersem, zaś 12 sekund za nimi finiszował Włoch Roberto Pagnin. W sezonie 1991 znów przejechano przełęcz na etapie do Rieti, lecz już rok później finisz ponownie wyznaczono w Terminillo. Tym razem najmocniejszy okazał się Kolumbijczyk Luis „Lucho” Herrera, który o dwie sekundy wyprzedził pozostałych kolarzy z 6-osobowej czołówki. Drugi finiszował Włoch Flavio Giupponi, zaś trzeci Amerykanin Andrew Hampsten. Ówczesny lider wyścigu czyli wielki Miguel Indurain był tylko piąty, ale nadrobił blisko pół minuty nad swym najgroźniejszym rywalem Claudio Chiapuccim. W 1997 roku podobny sprint, choć tym razem z 5-osobowej grupki wygrał Rosjanin Paweł Tonkow przed Francuzem Lukiem Leblankiem i Włochem Marco Pantanim. Czwarty był późniejszy zwycięzca tego Giro czyli Ivan Gotti. W 2003 roku triumfował tu Stefano Garzelli, który na finiszu ograł Gilberto Simoniego oraz o dwie sekundy zdystansował kolejnego Włocha Andrea Noe’. Na kolejnym miejscu ze stratą 14 sekund finiszował Tonkow, jadący wówczas w barwach CCC-Polsat. Następnie w 2007 roku na etapie do Spoleto premię górską na Sella Leonessa wygrał Kolumbijczyk Luis Felipe Laverde. Natomiast w 2010 roku ostatni dotąd etap z metą na tej górze padł łupem Duńczyka Chrisa-Ankera Sorensena, który o 30 sekund wyprzedził Włocha Simone Stortoniego i o 36 ś.p. Katalończyka Xaviera Tondo. Dzięki tak bogatej historii Terminillo zasłużyło sobie na miano najpopularniejszego górskiego finiszu w dziejach włoskiego touru.

Początek podjazdu wyznaczyłem sobie na skrzyżowaniu naszej SS4 z drogą SP8 prowadzącą do Cantalice. Wystartowałem kilka minut przed wpół do dwunastej. Zapowiadał się kolejny słoneczny dzień pod błękitnym niebem. Na pierwszych kilometrach temperatura sięgała nawet 31 stopni Celsjusza. Pierwsze 1400 metrów na łagodnie wznoszącej się prostej zakończone było niedługą alejką pośród drzew charakterystycznych dla tego regionu Włoch. Potem delikatny zakręt w lewo i już po chwili byłem w Lisciano (1,6 km). Kolejne 6 kilometrów prowadzące do wypłaszczenia przed Pian di Rosce jest najtrudniejszą tercją tego wzniesienia. Ten fragment podjazdu ma średnie nachylenie 8,4 %. Niemniej jechało mi się całkiem dobrze z prędkością około 13 km/h. W połowie dziewiątego kilometra minąłem przydrożną restaurację. Jadąc prawym skrajem szosy można się było schować w cieniu drzew. W odległości 10,7 oraz 11,8 kilometra od startu droga zmieniała kierunek na klasycznych górskich wirażach. Za tym drugim czekało mnie jeszcze 3,5 kilometra wciąż solidnej wspinaczki do Pian de’ Valli (15,3 km). Pierwszej z trzech stacji narciarskich rozrzuconych co kilkaset metrów. Następna w kolejce jest Terminillo (15,8 km), zaś cały kompleks wieńczy Campoforogna (16,4 km). Tu minąłem linię mety współczesnych etapów Giro. Docierając do ronda wymalowanego na końcu tej finiszowej prostej należało skręcić w lewo, choć rozpoczynająca się w tym miejscu droga SP10 biegła w dół. Darek pojechał w prawo gdyż ta szosa zdawała się prowadzić pod górę. To była jednak zmyłka, gdyż w ten sposób zrobił tylko rundkę po Via dell’Anello by po kilku minutach wrócić do punktu wyjścia. Tymczasem z ronda do przełęczy brakowało niespełna pięć kilometrów. Pierwsze 2100 metrów niemal płaskie. Objeżdża się wzgórze Monte Terminiluccio (1864 m. n.p.m.) zwieńczone stacją meteo, zaś w połowie osiemnastego kilometra skręca się w prawo na wysokości dużego hotelu. Finałowy fragment wspinaczki rozpoczyna się wjazdem do lasu na wysokości około 1720 metrów n.p.m. Powyżej ostatnich drzew droga wije się przez sześć wiraży na tle górskiej hali. Na przedostatnim kilometrze mija się górskie schronisko – Rifugio Angelo Sebastiani (20,1 km). Finał wspinaczki wypada niemal na zakręcie. Sellę Leonessa „zdobyłem” w czasie 1h 24:19 czyli jechałem z przeciętną 15,1 km/h. Z poziomu tablicy drogowej postawionej na zboczu Monte Terminillo miałem ładny ładny widok na dziki krajobraz po północnej stronie przełęczy.

2014_0628_001

20140628_sella di leonessa

Gdy zjechałem do Vazii był już kwadrans po czternastej. W najambitniejszej wersji naszego planu podróży mieliśmy tego dnia pokonać aż trzy wzniesienia. Niemniej na półmetku całej wycieczki znaliśmy już wszystkie plusy i minusy tak śmiałych założeń. Główną przeszkodą w realizacji takiego programu okazywały się nie tyle nasze możliwości fizyczne, co raczej czasochłonne przejazdy pomiędzy kolejnymi górami. Po bardzo intensywnym pierwszym tygodniu uznałem, iż lepiej będzie się ograniczać do dwóch wspinaczek dziennie. Z tej przyczyny w sobotę 28 czerwca odpuściliśmy sobie podjazd pod Selva Rotondę. Ten sam na którym podczas tegorocznego Tirreno – Adriatico triumfował Alberto Contador, zaś nasz Michał Kwiatkowski nie bez pewnych kłopotów zdołał obronić niebieską koszulkę lidera. Nie opłacało nam się jechać 45 kilometrów do wioski Collicelle leżącej u podnóża tej góry. Musielibyśmy odbić na wschód od głównego szlaku naszej podróży. Nie pozostało nam nic innego jak opuścić Lazio i wjechać do Umbrii. W regionie tym nie ma jakiś szczególnie trudnych bądź znanych z Giro d’Italia podjazdów. Aby znaleźć coś ciekawego pomiędzy atrakcjami Lacjum i Toskanii musiałem zawczasu poszperać w bazie „archivio salite” na stronie zanibike.net. W ten sposób wpadło mi w oko Colle Bertone (1285 metrów n.p.m.). Podjazd rozpoczynający się w liczącym niespełna 3 tysiące mieszkańców miasteczku Arrone. W teorii około 40-kilometrowy odcinek z Vazii a Arrone można było pokonać w niespełna godzinę. W praktyce było znacznie dłużej. Mieliśmy spore problemy ze znalezieniem zjazdu z drogi krajowej SS19 ku dolinie rzeki Nera. Bez powodzenia kręciliśmy się w tę i z powrotem. Znaki drogowe nie były pomocne. Błąkając się po okolicy wjechaliśmy nawet do Terni. Drugiego co do wielkości miasta w Umbrii. Omyłkowo wyjechaliśmy z niego drogą SS3 Via Flaminia zapędzając się nawet parę kilometrów w głąb sąsiedniej doliny biegnącej ku Spoleto. Teraz wiem, że mogliśmy uniknąć wszystkich tych problemów gdybyśmy już przed Lago di Piediluco skręcili w kierunku przełęczy Forca d’Arrone (509 m. n.p.m.). A tak straciliśmy sporo czasu, gdyż dopiero za trzecim podejściem udało nam się wjechać do Valnerina.

Ponieważ było to sobotnie popołudnie przed Arrone zatrzymaliśmy się na zakupy w napotkanym supermarkecie. Jak wiadomo we Włoszech nie wszystkie sklepy są otwarte w niedzielę i dlatego zawczasu postanowiliśmy się zaopatrzyć w świeży prowiant. Miasteczko leży po prawej stronie głównej drogi przez tą dolinę. W poszukiwaniu parkingu przejechaliśmy przez położone na wzgórzu centrum tej mieściny. Ostatecznie zatrzymaliśmy się przy bocznej drodze prowadzącej do Castel di Lago i konwentu św. Franciszka. Choć zbliżała się już godzina siedemnasta mój Garmin być może nieco podkręcony w słońcu pokazał mi aż 39 stopni. Darek zmęczony pierwszym podjazdem i wykończony uciążliwym dojazdem w roli pasażera zrezygnował z tej wspinaczki. Według danych z „archivio salite” Colle Bertone to największy podjazd Umbrii jeśli chodzi o przewyższenie. Poza tym w tym regionie jest też trzeci zarówno pod względem wysokości bezwzględnej jak i skali trudności. Redaktorzy „zanibike.net” podają, iż ma on 17,15 kilometra o średnim nachyleniu 6,1 % i przewyższeniu 1045 metrów. Z miejsca naszego postoju dojechałem do SP17, po czym skręciłem w prawo by po płaskich 700 metrach zatrzymać się u zbiegu tej drogi z dochodzącą od południa szosą SP4. To miejsce przyjąłem za punkt startu. Początkowe 6,4 kilometra wiedzie wzdłuż potoku Fosso di Rosciano. Na pierwszych trzech kilometrach przejeżdża się przez wioski: Valleludra (0,6 km), Vallecupa (1,7 km) oraz Rosciano (2,9 km). Po łatwym początku od połowy czwartego kilometra podjazd staje się konkretny, zaś po opuszczeniu doliny staje również bardziej kręty. Najbardziej stromy fragment trzeba pokonać w trakcie przejazdu przez urokliwą wioskę Pollino (9,9 km). Po ciasnym zakręcie w prawo stromizna na chwilę szybuje tu do poziomu 13 %. Trudniejsza faza podjazdu kończy się pod koniec czternastego kilometra (13,9 km). Końcówka jest już nieco łatwiejsza. Trzyma na poziomie 6-7 %, nie przekraczając 9 %. Wspinaczka kończy się na wysokości 1285 metrów n.p.m. w pobliżu wzgórza Colle Pergiara (1315 m. n.p.m.), acz asfaltowa droga wiedzie jeszcze dalej ku nieco niższemu Colle Bertone. Podjazd o długości 17,4 kilometra pokonałem w czasie 1h 03:41 (z przeciętną 16,4 km/h). Na górze było już tylko 19 stopni. Podjechałem jeszcze kawałek po odchodzącej w prawo ścieżce Monte La Pelosa, ale wkrótce zawróciłem. Tym niemniej gdy zjechałem do Arrone było już po dziewiętnastej. W sumie przekręciłem 79,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2510 metrów. Tymczasem musieliśmy jeszcze dotrzeć do kolejnego noclegu w miejscowości Campello sul Clitunno. Dotarliśmy tam bez przygód. Najpierw jadąc górską drogą przez Montefranco, a następnie niemal do samego końca krajówką SS3 przez Spoleto.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Sella di Leonessa & Colle Bertone została wyłączona

Campo Staffi & Monte Autore

Autor: admin o 27. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167652377

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167652381

Ósmą noc pod włoskim niebem spędziliśmy we Fiuggi. Ta licząca sobie niespełna 10 tysięcy mieszkańców miejscowość jest słynącym z wód termalnych uzdrowiskiem. Jak na tak niewielkie miasteczko ma bogate związki ze światowym kolarstwem. Od lat chętnie zaglądają do niego największe włoskie wyścigi etapowe. Giro d’Italia finiszowało tu już osiem razy. Po raz pierwszy już w 1940 roku. Natomiast w ostatnich dwóch dekadach trzykrotnie. W sezonie 1994 triumfował tu Hiszpan Laudelino Cubino, zaś w 2011 roku jego rodak Francisco Ventoso. W międzyczasie podczas Giro anno domini 1996 pierwszy do mety dotarł Włoch Enrico Zaina, który o 4 sekundy wyprzedził niewielki peleton. Z grupy pościgowej najszybciej finiszował jego rodak Fabrizio Guidi, przed naszym Zbigniewem Spruchem. Z racji swej popularności wśród turystów niewielkie Fiuggi ma drugą największą bazę hotelową w Lacjum. Rzecz jasna tylko z Rzymem nie może się równać. Nasza przystań czyli Hotel Iris Crillon przy via Fiume 7 okazał się bardzo dobrym wyborem. Pokój na pierwszym piętrze o przyzwoitym standardzie. Miła i uprzejma obsługa. Miejsce dla samochodu na hotelowym parkingu. Do tego obfite jak na włoskie zwyczaje śniadanie. Zaleta nie do przecenienia przy naszym sposobie spędzania wolnego czasu. To wszystko w umiarkowanej cenie 54 Euro od dwóch osób. Żal było opuszczać to miejsce, ale wzywały nas sportowe obowiązki. Ostatecznie w dalszą drogę ruszyliśmy około jedenastej. Na początek ponad 20-kilometrowy dojazd autem w kierunku północno-wschodnim ku dolinie rzeki Aniene. Tam mieliśmy porzucić samochód by następnie już na rowerach podjechać do stacji narciarskiej Campo Staffi (1787 m. n.p.m.). Profil tego wzniesienia wydrukowany w „Passi e Valli in Bicicletta” startuje na wysokości 624 m. n.p.m. tzn. z poziomu Ponte delle Tartare. Niemniej sam autor tego przewodnika stwierdza w opisie, iż podjazd na dobre zaczyna się dopiero od dziewiątego kilometra. Dlatego zatrzymaliśmy dopiero kilka kilometrów za miejscowością Trevi nel Lazio by wspinaczkę rozpocząć z poziomu około 740 metrów n.p.m.

Na rowery wsiedliśmy w samo południe. Na początek musiałem zjechać jakieś 1200 metrów do miejsca, które wybrałem dla siebie na początek tego podjazdu. Na starcie licznik pokazał mi 28 stopni Celsjusza. Po przeszło godzinnej wspinaczce okazało się, iż aby dotrzeć na szczyt musiałem przejechać 18,4 kilometra o średnim nachyleniu 5,7 % i przewyższeniu 1046 metrów. Podjazd był stosunkowo regularny oraz nieszczególnie stromy. Najtrudniejsze kilometry znajdujące się w okolicy przełęczy Valico di Serra San Antonio (1608 m. n.p.m.) trzymały na poziomie około 8 %. Maksymalna stromizna na krótszym odcinku miała tylko 9 %. Niemniej po kolei. Po przejechaniu 1800 metrów minąłem dróżkę odchodzącą w lewo ku źródłom rzeki Aniene. W połowie piątego kilometra wjechałem na ulice buntowniczej wsi Filettino. W tej stosunkowo rozległej miejscowości mieszka tylko 559 osób. Tymczasem zgodnie z planami włoskiego rządu wszystkie miejscowości liczące sobie mniej niż 1000 mieszkańców miały stracić status ośrodka gminnego. W proteście przeciwko takim oszczędnościom miejscowe władze 1 stycznia 2012 roku ogłosiły symboliczną niepodległość gminy jako Księstwa Filettino. Co więcej rozpoczęły też emisję lokalnej waluty o nazwie fiorito. Na razie te działania przynoszą pożądany skutek, bowiem Filettino pozostaje gminą, do tego leżąc na wysokości 1063 m. n.p.m. najwyżej położoną w całym Lacjum. Powyżej wsi droga zmienia nazwę z SR28 na SR30 i wiedzie przez rzadko zalesione tereny Parku Krajobrazowego Monti Simbruini. Na początku dziesiątego kilometra minąłem skręt ku restauracji „Il Sagittario” i osadzie Valle Granara (9,1 km). Natomiast dwa kilometry dalej na kolejnym wirażu w lewo sporych rozmiarów hotel. W końcu po przebyciu 15,2 kilometra znalazłem się na przełęczy św. Antoniego. Po prawej stronie drogi stoi głaz wyznaczający początek górskiego szlaku wędrownego im. Jana Pawła II. Tymczasem szosa skręca w lewo by już na terenie Abruzji rozpocząć zjazd ku Capistrello. Niemniej biorąc zakręt o całe 180 stopni można sobie wydłużyć wspinaczkę o 3200 metrów, z czego środkowe dwa kilometry na solidnym poziomie od 6,2 do 8,0 %. Wspinaczkę skończyłem w czasie 1h 08:36 jadąc z przeciętną prędkością 16,1 km/h. Campo Staffi zrobiło na mnie wrażenia ośrodka porzuconego nie przed paroma miesiącami, lecz kilkoma laty. Niektóre budynki były zdewastowane. Klimat miejsca jak z zapadłej dziury na Dzikim Zachodzie. Co ciekawe we wczesnych latach siedemdziesiątych w górach tych nakręcono niektóre „spaghetti westerny”.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Po zjechaniu do samochodu mieliśmy do pokonania autem jakieś 30 kilometrów. Najpierw drogą SP28 przez Trevi nel Lazio do Altipiani di Arcinazzo, a następnie już szybszą SR411 w kierunku północno-zachodnim do Subiaco u podnóża Monte Autore (1623 m. n.p.m.). Miasteczko to podobnie jak poznane dzień wcześniej San Donato Val di Comino znajduje się na liście atrakcji turystycznych spod znaku „i borghi piu belli dell’Italia”. Urodziło się tu kilka znanych osób. Między innymi księżna Lukrecja Borgia, aktorka Gina Lollobrigida oraz piłkarz Francesco Graziani – napastnik mistrzowskiej drużyny z mundialu Espana’82. Podjazd na Monte Autore nigdy nie został w pełni wykorzystany przez wielkie wyścigi. Niemniej w połowie lat siedemdziesiątych górskie etapy Tirreno – Adriatico dwukrotnie kończyły się w położonym nieco niżej ośrodku narciarskim Monte Livata. Najpierw w sezonie 1975 wygrał tu Włoch Italo Zilioli z przewagą odpowiednio 4 i 13 sekund nad swymi rodakami: Wladimiro Panizzą i Giuseppe Perletto. Natomiast rok później nie było mocnych na Eddy Merckxa, który na finiszu wyprzedził Rogera De Vlaemincka. Trzy sekundy później do mety dotarł Gianbattista Baronchelli. Etap ustawił „generalkę” tego wyścigu. Wspomniana trójka zajęła miejsca na podium, acz Belgowie zamienili się miejscami tzn. „Cygan” przeskoczył „Kanibala” i po raz piąty z rzędu wygrał T-A. Tym niemniej brak mi informacji o tym czy na płaskowyż Monte Livata wspinano się wówczas od strony Subiaco czy też łatwiejszym szlakiem prowadzącym przez miejscowość Jenne. My kierowani ambicją ani myśleliśmy ułatwiać sobie zadanie. Wybraliśmy podjazd, który według mojej podręcznej lektury jest numerem dwa pośród najtrudniejszych w całym regionie Lacjum. W sumie mieliśmy do pokonania 21,6 kilometra o średnim nachyleniu 5,6 % i przewyższeniu 1215 metrów. Co godne podkreślenia najtrudniejsze fragmenty na tym wzniesieniu mają aż 15 %. Niemniej załączony do mojego tekstu profil z „archivio salite” jest przykrótki, tak na dole jak i samej górze. Jakby tego było mało gdy tuż przed szesnastą szykowaliśmy się do wyjazdu słońce grzało w najlepsze. Na kilku pierwszych kilometrach licznik pokazywał mi temperaturę powyżej 30 stopni Celsjusza, acz na samej górze było ich już tylko 15.

Z miejsca startu mieliśmy ładny widok na górujący ponad miastem XI-wieczny zamek Rocca Dei Borgia. Początkowe 1200 metrów wiedzie w kierunku północno-zachodnim. Następnie droga SP40b skręca w prawo i 400 metrów dalej mija Zespół Szkół Medycznych im. Arnaldo Angelucciego. Pod koniec drugiego kilometra przejeżdża się na wprost przez skrzyżowanie. Natomiast kilometr dalej należy skręcić w prawo by ostatecznie zjechać z drogi SP40b. Niedługo po owym zakręcie mamy zupełnie płaski odcinek o długości 600 metrów. Niemniej już po chwili podjazd skręca w lewo wjeżdżając na drogę SP44b di Monte Livata. Kolejne dwa kilometry to zdecydowanie najtrudniejszy fragment całego wzniesienia. Średnie nachylenie na całym tym odcinku wynosi aż 11,6 %. O maksymalnej stromiźnie informują znaki drogowe. Pomiędzy początkiem siódmego kilometra a połową jedenastego kilometra trzeba pokonać dziewięć wiraży. Po 15 kilometrach tuż przed wjazdem do ośrodka Monte Livata (1347 m. n.p.m.) droga robi się płaska na odcinku 500 metrów. Po przebyciu 16,1 kilometra wjeżdża się do lasu i w cieniu drzew pozostaje się już niemal przez całą resztę podjazdu. Jadąc dalej po Viale dei Boschi (czyli Alei Leśnej) dociera się do kolejnej górskiej osady czyli leżącego na wysokości 1580 m. n.p.m. Campo dell’Osso (20,2 km od startu). Powyżej niej asfalt jest już kiepskiej jakości, acz jadąc uważnie można uniknąć problemów technicznych. Szosa kończy się na wysokości 1623 metrów n.p.m. w terenie należącym do osady Monno dell’Osso. Dojechałem do tego miejsca w czasie 1h 19:58 przy przeciętnej 16,3 km/h. Dario wspinał się wolniej, ale wytrwalej. To znaczy nie poprzestał na dotarciu do końca asfaltowej drogi, lecz przedłużył sobie tą wspinaczkę jeszcze o kilkaset metrów szutrowego duktu. Ostatecznie zatrzymał się na polanie Campo Minio w pobliżu schroniska Nibbio czyli na wysokości około 1670 m. n.p.m. Ogółem tego dnia przejechałem 80 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2333 metrów. Po zjechaniu do Subiaco mieliśmy jeszcze przed sobą blisko 80 kilometrów dojazdu do Rieti. To znaczy ponad półtorej godziny jazdy po lokalnych drogach, za wyjątkiem końcówki na krajówce SS4. Natomiast już w samym mieście niełatwe poszukiwania naszego noclegu nr 9 na Vicolo Arco dei Ciechi 9. Po czym okazało się, iż lokal ten znajduje się na starówce. Natomiast samochód trzeba było oczywiście zostawić przed murami Starego Miasta. Tym sposobem na dobicie musieliśmy jeszcze targać nasze tobołki przez jakieś trzysta metrów.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140627_monte autore

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Campo Staffi & Monte Autore została wyłączona

Montecassino, Forca d’Acero & Campo Catino

Autor: admin o 26. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167649222

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167649246

PODJAZD NR 3 > https://www.strava.com/activities/167652364

Bed & Breakfast Le Ninfee okazało się bardzo ładnym miejscem. Duży dom z kilkoma pokojami gościnnymi. Wielki ogród pełen drzewek oliwnych. W ogrodzie basen, do którego Darek zdążył jeszcze wskoczyć pomimo późnej pory. Hacjenda sprawiała wrażenie posiadłości dawnych rzymskich patrycjuszy. Mogliśmy tu skorzystać z dobrze wyposażonej kuchni i przygotować sobie gorący posiłek na koniec dnia. Co więcej gospodyni zgodziła się wyprać nasze brudne rzeczy. Przede wszystkim kolarskie ciuchy niepierwszej świeżości, których trochę się nazbierało podczas minionego tygodnia. Co prawda pokój był niewielki, ale ze sporym balkonem. W pakiecie mieliśmy więc ładny widok na okoliczne wzgórza. Między innymi na Montecassino, które chcieliśmy zdobyć w czwartkowe przedpołudnie. Nocleg za cenę 60 Euro dla dwóch osób. Niewątpliwie wart swej ceny. W programie ósmego etapu mieliśmy trzy wzniesienia w południowej części regionu Lazio. Wszystkie na terenie prowincji Frosinone. Najpierw niejako na przystawkę wspomniane Montecassino (490 m. n.p.m.). Następnie w godzinach popołudniowych dwa główne dania z czwartkowego menu. Na pierwsze podjazd pod przełęcz Forca d’Acero (1535 m. n.p.m.), zaś na drugie wspinaczkę do stacji narciarskiej Campo Catino (1790 m. n.p.m.). Pod tą pierwszą górę nie przyciągnęły nas walory sportowe czy nawet religijne tego miejsca. Pierwszy klasztor powstał tu w 529 roku na miejscu dawnej świątyni Apolla. Fundatorem był św. Benedykta z Nursji, założyciel najstarszego zakonu Zachodniej Europy. Następnie zburzony przez Longobardów w 577 roku po raz pierwszy został odbudowany dopiero w roku 717. Po niszczycielskim najeździe Saracenów z roku 883 odrodził się już szybciej bo w roku 949. Kolejny dramat tego miejsca jest już mocno związany XX-wieczną historią Polski. Dlatego dla nas było to przede wszystkim miejsce krwawych bitew prowadzonych od stycznia do maja roku 1944 pomiędzy wojskami niemieckimi a siłami alianckimi. Alianci dążyli tu do przełamania tzw. linii Gustawa celem otwarcia sobie drogi na Rzym. W czwartej i ostatniej fazie tych zmagań kluczową rolę odegrali polscy żołnierze II Korpusu Wojska Polskiego pod wodzą generała Władysława Andersa. 18 maja zatknęli biało-czerwoną flagę w ruinach opactwa, które zostało zniszczone już w połowie lutego po ciężkich bombardowaniach lotnictwa alianckiego.

Miesiąc przed nami w sam raz na 70 rocznicę tej krwawej bitwy po raz pierwszy zajrzało tu Giro d’Italia. W końcówce liczącego aż 247 kilometrów szóstego etapu ze startem w Sassano wiele się działo. Niemniej to nie sama góra rozbiła stawkę, lecz wielka kraksa na przedzie peletonu która wydarzyła się podczas przejazdu przez rondo już na ulicach Cassino. Na zamieszaniu skorzystali przede wszystkim kolarze BMC i Orica-Greenegde. Ostatecznie do mety razem dojechało czterech kolarzy, z których najszybszy okazał się Michael Matthews. Australijczyk wyprzedził na finiszu Belga Tima Wellensa i swego rodaka Cadela Evansa. Ponad 20-osobowa grupa z większością faworytów, w tym nasz Rafał Majka straciła do nich 49 sekund. Góra nie jest na tyle trudna by w normalnych warunkach rozbić w puch profesjonalny peleton. Długa na 8,5 kilometra o średnim nachyleniu 5,3 % i max. ledwie 7,4 % zasługuje tylko na miano premii górskiej drugiej kategorii. Ścigano się na niej także podczas wyścigu Tirreno – Adriatico z 1980 roku. Również wówczas zmagania „profich” zakończyły się finiszem z grupy. Wygrał Belg Roger De Vlaeminck przed Szwedem Alfem Segersallem i Włochem Francesco Moserem. Wyścig „Dwóch Mórz” zaglądał też i to dwukrotnie do położonego u podnóża klasztornej góry miasta Cassino. W 1968 roku najszybszy okazał się tu Niemiec Rudi Altig, zaś w sezonie 1988 włoski sprinter Adriano Baffi. Z naszego nocnego lokum pod wsią Portella do podnóża góry mieliśmy nieco ponad pięć kilometrów. Z tego powodu jak i na skutek porannego deszczu nieco ociągaliśmy się z opuszczeniem gościnnych progów Le Ninfee. W Cassino dość szybko znaleźliśmy początek podjazdu u zbiegu Via Casilina Sud i Via Montecassino, zaś nieopodal kryty parking, na którym przebraliśmy się i zostawiliśmy samochód. Kilka minut po jedenastej byliśmy gotowi do jazdy. Dario sugerując się zapewne wcześniejszym deszczem ubrał się zbyt ciepło, więc ruszył spokojnie. Ja nieco szybciej, acz nie na pełen gaz. Na dole były 23 stopnie Celsjusza. W środkowej fazie gdy tylko wyjrzało słońce temperatura skoczyła do 27, zaś na samej górze mój licznik zanotował wciąż przyjazne 22 stopnie.

Na mapie podjazd wygląda na bardzo kręty. Niemniej w praktyce jest na nim tylko siedem ciasnych wiraży. Pierwszy bierze się tuż po przejechaniu pierwszego kilometra. Drugi dopiero w połowie trzeciego kilometra na wysokości zamku Rocca Janula (2,45 km). Trzeci i czwarty mija się na czwartym kilometrze wzniesienia, po przejechaniu odpowiednio 3,22 i 3,78 kilometra od startu. Regularne nachylenie tej góry pozwala na jazdę w równym, dostosowanym do własnych możliwości rytmie. Z niejednego miejsca na drodze dobrze widoczny jest potężny gmach benedyktyńskiego opactwa. Po przeciwnej stronie jeszcze lepszy widok mamy na dolinę rzeki Liri i 35-tysięczne dziś Cassino. Bez trudu spostrzec można było feralne rondo, na którym poległ niejeden z faworytów tegorocznego Giro. Piąty wiraż mija się dopiero po przejechaniu 5,32 kilometra już po zachodniej stronie góry. Ostatnie dwa w mniejszych odstępach czasu tj. po przebyciu 5,97 i 6,33 kilometra od startu. Na początku ósmego kilometra droga zaczyna się owijać się wokół wierzchołka góry, której najwyższy punkt wznosi się na wysokość 519 metrów n.p.m. Po przejechaniu 7,94 kilometra od głównej drogi w prawo odchodzi uliczka prowadząca na położony nieco niżej Polski Cmentarz Wojskowy. Pochowano na nim 1072 naszych żołnierzy poległych w bitwie oraz kilka osób w okresie późniejszym, w tym gen. Andersa po śmierci w roku 1970. Ostatnie kilkaset metrów jest już niemal płaskie i prowadzi po szerokim łuku w lewo. Etapowa meta rodem z Giro została usytuowana na rozszerzeniu drogi, które na co dzień służy tu za parking dla autobusów wycieczkowych. My dokręciliśmy jeszcze ze sto metrów zatrzymując się u samych bram opactwa na brukowanym placu. W naszych kolarskich strojach wejść dalej już się nie godziło. Na pokonanie tego dość skromnego podjazdu potrzebowałem tylko 27 minut i 17 sekund jadąc z przeciętną prędkością 17,7 km/h. Przy bardziej bojowym nastawieniu tego typu wzniesienie mógłbym zapewne przejechać ze średnią 19, a może nawet 20 km/h. W trakcie zjazdu odwiedziliśmy oczywiście Polski Cmentarz, acz do mogił nie zjechaliśmy. Poprzestaliśmy na krótkiej wizycie w muzeum otwartym całkiem niedawno przy wejściu do tej nekropolii.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140626a_monte cassino

Po zjechaniu do Cassino mieliśmy do pokonania samochodem 31 kilometrów po drodze SR509 przez Atinę Inferiore do San Donato Val di Comino. To urocze miasteczko znajduje się na liczącej przeszło 200 miejscowości liście „i borghi piu belli d’Italia”. Na terenie Lacjum takich „perełek” jest trzynaście, w tym słynne Castel Gandolfo oraz Subiaco, które mieliśmy odwiedzić już w piątek. Czekał nas długi, acz łagodny podjazd na przełęcz Forca d’Acero (1531 m. n.p.m.). Leży ona w paśmie Monti Marsicani na granicy regionów Lazio i Abruzzo. Na terenie jednego z najstarszych włoskich parków narodowych czyli powstałego w 1922 roku Parco Nazionale d’Abruzzo, Lazio e Molise. W długiej historii Giro peleton przemknął przez nią tylko trzy razy. Za każdym razem od innej strony. W 1970 roku podjeżdżano od strony zachodniej z początkiem w mieście Sora. Pierwszy na szczycie był Belg Martin Van den Bossche. W sezonie 1985 wspinano się od południowej strony ze startem we wsi Rosanisco. Najszybciej na górę wjechał Portugalczyk Acacio Da Silva. W końcu zaś podczas Gro z roku 2008 przełęcz zdobyto od znacznie łatwiejszej strony północnej wyruszając z miasteczka Opi na terenie Abruzji. Na premii najwyżej zapunktował Włoch Alessandro Spezialetti. Podjazd południowy, który nam wybrałem w pełnej wersji liczy sobie aż 25,9 kilometra o średnim nachyleniu 4,6 % i przewyższeniu 1180 metrów. Niemniej za namową mojej lektury obowiązkowej czyli „Passi e Valli in Bicicletta no. 16 – Lazio” postanowiłem zrezygnować z pierwszych siedmiu nazbyt łagodnych kilometrów. Na rowery wsiedliśmy tuż przed czternastą. Z parkingu, na którym się zatrzymaliśmy zawróciłem jakieś dwieście metrów, aby wystartować z samego centrum San Donato. Pierwsze siedem kilometrów podjazdu wiedzie niemal cały czas w kierunku północno-zachodnim. Na wysokości 992 metrów n.p.m. i po przejechaniu 7,7 kilometra nasza droga połączyła się z dochodzącą od prawej strony SR666 (Strada di Sora). W przyszłym roku Forca d’Acero pojawi się na Giro po raz czwarty. Kolarze będą się na nią wspinać od strony Sory, w pierwszej połowie etapu ósmego, którego metę wyznaczono w Campitello Matese.

Potem na niemal sześć kilometrów droga skręciła na wschód by po przebyciu 13,6 kilometra od startu odbić na północ. W międzyczasie dokładnie po dziesięciu kilometrach wspinaczki minęła most w miejscu zwanym Tre Ponti Superiore. Na początku piętnastego kilometra droga na około 1100 metrów schowała się w lesie. Niemniej temperatura zdążyła już spaść z początkowych 34 do umiarkowanych 21 stopni, więc ta odrobina cienia nieszczególnie nam się przydała. Po wyjechaniu z lasu na górską polanę wpadłem w nisko wiszące chmury. Pogoda się psuła, w powietrzu czuć było wilgoć. Widoki były już typowo górskie. Na szerokim zakręcie pod koniec szesnastego kilometra minąłem nieczynną restauracje, zaś kilometr dalej ostatni ciasny wiraż (16,9 km). Potem już tylko niemal prosta droga na północ, w tym ostatnie 1300 metrów ponownie w lesie. Finał wzniesienia pokonałem czym prędzej bo zaczęło właśnie padać. Podjazd miał długości 19,2 kilometra przy średnim nachyleniu 4,6 % i przewyższeniu 881 metrów. Pokonałem go w czasie 1h 01:41 czyli z przeciętną prędkością 18,8 km/h. Na szczycie było nie tylko mokro, ale i dość chłodno. Ledwie 16 stopni. Na szczęście po lewej stronie drogi zastałem szereg ogródków restauracyjnych, a wśród nich otwarty bar „La Taverna del Lupo” prowadzony przez rodzinę D’Agostino. Pomni przykrych doświadczeń z dni minionych postanowiliśmy nie tracić takiej okazji i koniecznie coś przekąsić przed wyprawą na trzecie wzniesienie. Ze specjałów lokalnej kuchni wybrałem Pizzę Lupo czyli zawijany placek wypełniony podobnym do mozzareli serem scamorza i dość ostro przyprawioną białą kiełbasą. Przy okazji mogliśmy się trochę zagrzać i przeczekać chwilowe załamanie pogody. Na początku zjazdu było jeszcze rześko. Troszkę trzeba było uważać na przedstawicielki miejscowej fauny tzn. białe krowy, które nieśpiesznie przeprawiały się na drugą stronę szosy. Po wskoczeniu do auta jedną z bocznych dróg zjechaliśmy do drogi krajowej SS690 i tym szlakiem dotarliśmy do Sory, gdzie na krótko zatrzymaliśmy pod jednym z marketów. Z tego miasta do Guarcino, które miało być naszym ostatnim przystankiem na czwartkowym szlaku pozostało nam jeszcze do zrobienia 46 kilometrów, najpierw na zachód po drodze SS214 i dalej na północ po SS155.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140626b_forca d’acero

Do podnóża Campo Catino (1795 m. n.p.m.) zajechaliśmy dopiero około dziewiętnastej. Podobnie jak w przypadku Forca d’Acero również ten podjazd można było zacząć niżej niż miejsce, które wybraliśmy na postój. Według „cyclingcols” podjazd ten ma 22,2 kilometra o średnim nachyleniu 5,9 % i przewyższeniu 1300 metrów. W praktyce już droga SS155 wiodła delikatnie pod górę. Bardziej konkretna była jednak SR411 Sublacense, na którą wjechaliśmy po minięciu wioski Pitocco na wysokości 470 metrów n.p.m. Zatrzymaliśmy się jednak w centrum Guarcino, zgodnie z sugestią „Passi e Valli in Bicicletta”. Czekała nas góra określana mianem trzeciej najtrudniejszej na terenie regionu Lacjum. W sumie 17,9 kilometra o średnim nachyleniu 6,5 % i max. 11,4 %. Moja włoska lektura wyżej oceniła jedynie podjazdy z Rieti na Sella Leonessa (via Terminillo) oraz z Subiaco na Monte Autore (via Monte Livata). Jako, że do pokonania w pionie było 1155 metrów nie miałem wątpliwości, iż ta góra zabierze mi ponad 60 minut. Biorąc pod uwagę godzinę startu w najlepszym razie spodziewałem się dojechać na szczyt kwadrans po dwudziestej. Powątpiewałem w jakość zdjęć zaplanowanych do wykonania na górze, a tym bardziej tych późniejszych tradycyjnie pstrykanych na zjeździe. Przede wszystkim jednak można było się obawiać o nasze bezpieczeństwo jeśli nie wyrobimy się z powrotem do zmierzchu. Sam podjazd zaczął się kilkadziesiąt metrów po starcie wraz z zakrętem w prawo i wjazdem na drogę SR411dir. Najtrudniejszy był sam początek tzn. pierwsze 900 metrów na średnim poziomie 9 %. Na całej górze jest czternaście wiraży. Trzy pierwsze do połowy trzeciego kilometra. Niemal brak ludzkich siedzib. Ot pojedyncze domy na niektórych zakrętach. Aczkolwiek po przejechaniu 12,8 kilometra od startu mija się Obserwatorium Astronomiczne na Colle Pannunzio (1479 m. n.p.m.). Ostatni klasyczny wiraż przejeżdża się po przebyciu 15,1 kilometra czyli niespełna trzy kilometry przed finałem. Meta znajduje się na Piazzale Monte Ernici z widokiem na górskie hale i okoliczne szczyty, w tym Monte Vermicano (1958 m. n.p.m.). Na górze było już tylko 12 stopni. Stacja o tej porze dnia i roku robiła dość ponure wrażenie. Niemniej sądząc po liczbie budynków zimą zmienia się nie do poznania służąc za miejsce aktywnego wypoczynku mieszkańcom Rzymu i okolic. Na górę wjechałem w czasie 1h 07:10 czyli z przeciętną 15,9 km/h. Do samochodu zjechaliśmy już przy zapadającym zmroku. W dolnej połowie zjazdu nie było już sensu robić zdjęć. Tego dnia w trzech ratach przejechałem w sumie 91,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2383 metrów. Na koniec czekał nas jeszcze 16-kilometrowy dojazd do Fiuggi i poszukiwanie Hotelu Iris Crilion.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140626c_campo catino

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Montecassino, Forca d’Acero & Campo Catino została wyłączona

Aremogna & Campitello Matese

Autor: admin o 25. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167649206

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167649218

W środowy poranek obudziła nas górska wichura. Wiatr wiejący ze szczytów masywu Majella leciał w dół ku Lettomanopello z prędkością wyższą niż ta, którą swego czasu rozwijał na zjazdach Paolo „Il Falco” Savoldelli. W oknach trzaskały okiennice, z balkonów spadały doniczki, zaś plastikowe krzesła na rynku zmieniały lokalizację. Po kilku upalnych dniach, zanosiło się na pogodowe przesilenie. Tymczasem tego dnia mieliśmy osiągnąć biegun południowy naszej wyprawy. Początkowo zakładałem, że zrobimy dwa wzniesienia, oba w Abruzji. Najpierw trzecie oblicze Blockhausu drogą zachodnią przez Roccamorice, ale „tylko” do poziomu Hotelu Mamma Rosa (1648 m. n.p.m.), aby nie powtarzać ani metra drogi poznanej we wtorek. Następnie zaś podjazd do stacji narciarskiej Aremogna (1663 m. n.p.m.), położonej powyżej mającego przebogate związki z historią Giro d’Italia miasteczka Roccaraso. Jednak kilka tygodni przed wyjazdem zmieniłem zdanie. Uznałem, iż zamiast poznawać Blockhaus od jeszcze jednej strony warto będzie zaliczyć dwa zupełnie inne podjazdy: Rionero Sannitico (1036 m. n.p.m.) oraz Campitello Matese (1433 m. n.p.m.). Oba położone w Molise czyli regionie graniczącym z Abruzją od południa. W miejsce ponad 25-kilometrowego podjazdu chciałem wstawić dwa mniejsze. Pierwszy 9-kilometrowy, drugi o długości 13 kilometrów. Głównym magnesem, który skłonił mnie do przedłużenia naszego szlaku na południe o kolejny region był ten większy czyli Campitello Matese z prowincji Campobasso. Niemniej zależało mi również na tym wcześniejszym, zgoła niepozornym położonym na terenie prowincji Isernia. Normalnie podjazd tej wielkości co Rionero Sannitico (czyli 9,1 kilometra przy średniej 6,8 %) nie zajmowałby mojej uwagi. Tym niemniej ze względów historycznych nie była to pierwsza lepsza góra. Znalazła się ona bowiem już na trasie pierwszej edycji wyścigu Dookoła Włoch z 1909 roku, acz w znacznie łatwiejszej wersji północnej. Od interesującej mnie południowej strony po raz pierwszy wspinano się w sezonie 1913. W sumie zaś od jednej bądź drugiej strony wizytowano tą przełęcz aż 29 razy, z czego 17-krotnie od południa. Po raz ostatni w 2010 roku.

Niemniej jak już zdążyliśmy się wcześniej przekonać program z trzema podjazdami i tylomaż postojami (wypakowaniami i zapakowaniami) to bardzo czasochłonne przedsięwzięcie. Pełna realizacja tego planu zależała od płynności naszej podróży. Do pierwszego postoju w Castel di Sangro mieliśmy 95 kilometrów. Wyjechaliśmy z Lettomanopello po godzinie dziesiątej. Zjechawszy do Scafy zatrzymaliśmy się jeszcze na tankowanie. Potem ruszyliśmy na zachód drogą krajową SS5 ku Popoli. Tu skręciliśmy na południe by niemal całą resztę trasy przebyć po drodze SS17. Przejechaliśmy przez Sulmonę, w której 5-krotnie kończyły się etapy Giro (ostatnio w 1992 roku). Później przemierzyliśmy Altopiano delle Cinquemiglia czyli położony na wysokości 1250 m. n.p.m. płaskowyż o długości 9 km i szerokości 1 kilometra. Nie tak imponujący jak Campo Imperatore, lecz i tak robiący spore wrażenie. Po nim pozostało nam już tylko zjechać ku Castel di Sangro, gdzie zameldowaliśmy się tuż przed południem. Zaparkowaliśmy na wylocie z miasteczka przy drodze SP119. Przed nami był podjazd do Rifugio Aremogna, który uczestnicy Giro tylko raz przejechali w pełnej postaci. Było to na dziewiątym etapie wyścigu z roku 1976. Ten odcinek wygrał Włoch Fabrizio Fabbri z ekipy Bianchi dowodzonej przez Felice Gimondiego. Wyprzedził on wówczas swego rodaka Arnaldo Caverzasiego oraz o 1:52 Belga Josa Deschoenmackera, pomocnika Eddy Merckxa w ekipie Molteni. Liderzy przyjechali na metę ze stratą ponad czterech minut do zwycięzcy. Natomiast do położonego niespełna 10 kilometrów przed szczytem Roccaraso wyścig zaglądał wiele razy. Miasteczko to pojawiło się już na trasie trzeciego etapu pierwszej edycji włoskiego touru. Dokładnie na szlaku z Chieti do Neapolu i była to pierwsza góra w historii Giro! W sumie „la corsa rosa” gościła tu 20-krotnie, acz 12 razy jeszcze przed II Wojną Światową. We wczesnych latach pięćdziesiątych wyznaczano tu nawet etapowe finisze. W 1952 roku finiszowano od południa i na finiszu z 6-osobowej grupki Włoch Giorgio Albani wyprzedził słynnego Francuza Rafaela Geminianiego. Rok później przyjechano z północy czyli od strony Cinquemiglia. Tym razem wygrał Fausto Coppi, który na finiszu z większej grupy wyprzedził Albaniego i takich asów jak: Louison Bobet, Gino Bartali, Stan Ockers, Ferdy Kubler i Fiorenzo Magni.

Czekał nas podjazd o długości 17,1 kilometra i średnim nachyleniu 5 % przy przewyższeniu 857 metrów („cyclingcols” uwzględniając wszelkie zjazdy i odzyski podaje nawet 930 metrów). Pierwsze osiemset metrów na wprost. Po przejechaniu 2,7 kilometra minąłem skręt w kierunku wioski Roccacinquemila. Dokładnie po pięciu kilometrach trzeba było opuścić zaciszną SP119 i chcąc nie chcąc na parę minut wjechać na ruchliwą SS17. Na drodze krajowej trzeba było pokonać 800 metrów, zaś przy pierwszej okazji zjechać w lewo by jadąc po Viale Napoli dojechać do wspomnianego już Roccaraso (7,5 km). W centrum tej miejscowości przejechałem krótki odcinek po Viale Roma, aby po zakręcie w lewo skierować się w górę przez Via Claudio Mori. Jakieś 8,2 kilometra po starcie byłem już praktycznie powyżej poziomu miasta. Jeszcze 600 metrów na Via Vallone San Rocco i pod koniec dziewiątego kilometra należało skręcić w prawo na górską drogę Via Aremogna, wciąż trzymając się drogi SR437. Kolejne 2,7 kilometra umiarkowanie trudne, z krótkimi odcinkami w lesie. W połowie dwunastego kilometra zakręt w lewo i wyjazd na prostą o długości 1200 metrów, z pięknym widokiem po prawej ręce na Altopiano delle Cinquemiglia. W międzyczasie mija się skręt ku Monte Zurrone (12,2 km). W tym momencie droga jest już na wysokości 1480 metrów. Potem wznosi się jeszcze na poziom 1510 metrów by znów opaść do poprzedniego pułapu za sprawą krótkiego zjazdu, który kończy się na rondzie po przejechaniu 14,6 kilometra. Do szczytu pozostało mi więc jeszcze 2,5 kilometra. Kilkaset metrów stosunkowo łatwych. Przynajmniej jeśli chodzi o teren, bo przy przeciwnym wietrze w tym zupełnie otwartym terenie nie było wcale tak łatwo. Końcówka wymagająca. Szczególnie ostatni kilometr o średnim nachyleniu 10,5 % i max. dochodzącym do 13 %. Dojechawszy do ośrodka początkowo odbiłem od głównej drogi w lewo w kierunku różowego budynku schroniska i kościoła. Wspinaczka zajęła mi w sumie 59:49, czyli jechałem z przeciętną 17,1 km/h. Po prostu godzina solidnej roboty. Ponieważ jednak w tym opuszczonym przez ludzi miejscu zaczęła się mną niezdrowo interesować sfora lokalnych piesków wolałem zawczasu wycofać się do głównej drogi. Następnie zjechałem w poszukiwaniu Darka i tym sposobem już wraz z kolegą powtórzyłem sobie ostatnie dwa kilometry podjazdu. Na sam koniec wjechaliśmy jak najwyżej się dało czyli na plac przed miejscową szkółką narciarską.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Z powrotem przy samochodzie byliśmy około 14:30. Teraz czekał nas 56-kilometrowy dojazd do podnóża masywu Matese. Po drodze mogliśmy jeszcze zahaczyć o wspomniany podjazd pod Rionero Sannitico. Niemniej całą „operację” z kolejnym wypakowaniem się, 9-kilometrową wspinaczką, zdjęciami, zjazdem i ponownym zapakowaniem do auta obliczałem na co najmniej półtorej godziny. Dlatego postanowiłem zrezygnować z tego wzniesienia, aby skupić się na drugiej „lekturze obowiązkowej” czyli Campitello Matese. Pojechaliśmy zatem prosto do San Massimo omijając Rionero wschodnim wariantem drogi SS17. Niedługo później wjechaliśmy do regionu Molise. Pod względem administracyjnym to najmłodszy z dwudziestu włoskich regionów. Powstał dopiero w 1963 roku, po wydzieleniu prowincji Isernia i Campobasso z regionu Abruzja. Przed wspinaczką pod drugą górę chcieliśmy jednak zjeść coś na gorąco. Trzeba było lepiej poszukać w Isernii, bowiem w maleńkim San Massimo nie znaleźliśmy żadnego lokalu. Musieliśmy więc zjechać z optymalnego szlaku i podjechać do pobliskiego Bojano. Tu na biegunie południowym naszej wyprawy znaleźliśmy w końcu jakiś bar nieopodal rynku. Zamówiliśmy odgrzewaną pizzę al taglio w myśl zasady „lepszy rydz niż nic”. Po takim lunchu byliśmy gotowi na kolejne wyzwanie. Na upatrzone miejsce przy rondzie poniżej San Massimo wróciliśmy kwadrans po siedemnastej. Stąd mieliśmy zdobyć podjazd, który w dziejach Giro jest najpopularniejszym górskim finiszem spośród tych położonych na południe od Rzymu. Po raz pierwszy wspinano się tu już w 1969 roku. Wygrał Włoch Carlo Chiappano, który na finiszu wyprzedził swego rodaka Ugo Colombo. Trzeci ze stratą 1:13 był kolejny przedstawiciel gospodarzy Silvano Schiavon. Najczęściej wyścig zaglądał tu w latach osiemdziesiątych. W 1982 roku wygrał w tej stacji narciarskiej słynny Bernard Hinault, który o sekundę wyprzedził Włocha Mario Beccię i o 21 sekund Szweda Tommy Prim’a. Dzięki temu Francuz odebrał różową koszulkę lidera wielkiemu Francesco Moserowi. Rok później też wygrał „stranieri”. Tym razem był to Hiszpan Alberto Fernandez, który o 23 sekundy zdystansował Włochów: Giuseppe Saronniego i Franco Chiocciolego. Ten ostatni okazał się z kolei najlepszy w sezonie 1988, gdy wyprzedził tu o 12 sekund Amerykanina Andy Hampstena i Szwajcara Ursa Zimmermanna.

Przyznam, że Campitello Matese było pierwszym górskim finiszem z prawdziwego zdarzenia, który oglądałem na żywo w telewizji. Działo się to dokładnie przed 20 laty, zaś relacja dostępna była w niemieckiej stacji DSF. Był to finał czwartego etapu Giro z roku 1994. Wygrał go Rosjanin Jewgienij Bierzin, który na finiszu wyprzedził Włocha Oscara Pelliciolego. Trzeci ze stratą 17 sekund przyjechał linię mety Wladimir Belli. Za ich plecami finisz z grupy po czwarte miejsce wygrał pozostający do dziś w kolarskim peletonie Davide Rebellin. Wyścig Dookoła Włoch zajrzał tu po raz ostatni w 2002 roku. Najmocniejszy okazał się wtedy Włoch Gilberto Simoni, który po zaciętym finiszu pokonał swego rodaka Francesco Casagrande. Sześcioosobową grupkę pościgową ze stratą 4 sekund przyprowadził na kreskę Franco Pellizotti. W październiku tego roku ogłoszono, iż Campitello Matese po raz siódmy pojawi się na trasie Giro już w 2015 roku, na etapie ósmym ze startem we Fiuggi. Góra jest całkiem solidna. Liczy sobie 13 kilometrów ze średnim nachyleniem 6,7 % i max. niespełna 12 % pod koniec pierwszego kilometra. Podjazd ma 872 metry przewyższenia, zaś jego najtrudniejszy kilometr 9,3 %. Niemniej gdy zatrzymaliśmy się u jego podnóża wydawało się, że naszym głównym przeciwnikiem będzie tu huraganowy wiatr. Chyba nigdy jeszcze nie spotkałem się z takim wietrzyskiem podczas swych górskich wojaży. Wiało z południowego-zachodu czyli dokładnie od strony góry. Zastanawiałem się w jakim tempie będziemy mogli posuwać się do przodu. Gdyby ten wiatr był boczny to pewnie by nas powywracał. Ruszyliśmy około 17:20 na tyle szybko na ile się dało. Najgorzej było na samym początku czyli najbardziej stromym odcinku, który na domiar złego prowadził wprost pod wiatr. W tym czasie po przejechaniu dokładnie kilometra minęliśmy skręt ku centrum San Massimo. Na szczęście 1,7 kilometra po starcie na wysokości skrętu ku Roccamandolfi, nasza droga po szerokim łuku skręciła w lewo i tym samym schowaliśmy się przed wiatrem niejako w cieniu góry. Wiatr, choć odczuwalny nie dokuczał nam już tak bardzo.

W połowie trzeciego kilometra minąłem serię blisko siebie położonych wiraży, zaś po przejechaniu 3,1 kilometra osadę Serra San Giorgio. Cały czas po prawej ręce miałem górskie zbocze. Na odcinku trzech kilometrów, między 4,7 oraz 7,7 kilometra od startu, trzeba było pokonać długie proste zamykane klasycznymi agrafkami. W połowie dziesiątego kilometra wyjechałem na polanę wokół osady Pianelle. Napotkałem tu stado koni, które przechadzały się nie tylko po pobliskiej łące, lecz i niemal pozbawionej ruchu samochodowego szosie. Po kolejnym wirażu w prawo droga SP 106 przez dobre dwa kilometry wiła się w kierunku północnym. W międzyczasie po przebyciu 10,9 kilometra od startu minąłem wiadukt, z którego miałem dobry widok na dolinę, w której rozpoczęliśmy naszą wspinaczkę. Na końcu tego odcinka przypomniał nam o sobie huraganowy wiatr. Na wirażu w lewo zaatakował z taką furią, iż moja prędkość w jednej chwili spadła z 14 do 12 km/h. Natomiast Darek przyznał, że aby utrzymać równowagę zmuszony był czym prędzej wybrać największy tryb, aby mieć na czym kręcić. Z miejsca tej wietrznej zasadzki do końca wspinaczki pozostało jeszcze 1300 metrów. Niemal cały odcinek „prosto w paszczę lwa” czyli pod wiatr. Podjazd kończy się na wysokości wiaty. Z tego miejsca w lewo odchodzi droga ku Sella del Perrone. Natomiast my musieliśmy skręcić w prawo by zakończyć całą zabawę na 300-metrowej prostej prowadzącej lekko w dół. Na finiszu po lewej ręce mieliśmy zielone stoki Monte Miletto (2050 m. n.p.m.), zaś po prawej liczne hotele, najwidoczniej niezamieszkane o tej porze roku. Jazdę zakończyłem na placu przed miejscowym kościółkiem. Moja wspinaczka trwała 55:24 co na dystansie 13,4 kilometra obejmującym też finałowy mini-zjazd na metę rodem z Giro przełożyło się na przeciętną rzędu 14,5 km/h. Zanim na dobre zaczęliśmy wspólny zjazd Dario próbował jeszcze zdobyć boczną drogę prowadzącą na wysokość 1490 metrów n.p.m. Prawie mu się udało, lecz tym razem żywioł okazał się silniejszy od człowieka. Do samochodu zjechaliśmy około 19:30. Ze sportowego punktu widzenia etap siódmy był relatywnie łatwy. Przejechałem tylko 61,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 1845 metrów. Na koniec dnia mieliśmy jeszcze do pokonania autem odcinek 72 kilometrów drogami SS17, SS85 i SS6 przez Isernię i Venafro do B&B Le Ninfee w okolicy Cassino, już na terenie stołecznego regionu Lacjum.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140625_campitello matese

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Aremogna & Campitello Matese została wyłączona

Blockhaus (N) & Lanciano (E)

Autor: admin o 24. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167649223

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167649213

We wtorek 24 czerwca mogliśmy sobie pozwolić na luksus dłuższego snu i leniwe spędzenie poranka. Obie czekające nas góry były do zrobienia z bazy noclegowej w centrum Lettomanopello. Start i meta szóstego etapu w tym samym miejscu. Do tego bonus w postaci kolejnego noclegu pod tym samym dachem. Po raz pierwszy i zarazem ostatni w trakcie tej wyprawy można było zapomnieć o samochodzie. Mieliśmy cały dzień do naszej dyspozycji, więc wcale nam się nie śpieszyło. Około dziesiątej wybraliśmy się na zakupy. Ponieważ w mieście nie znaleźliśmy sklepu spożywczego zeszliśmy ponad kilometr wzdłuż drogi SP65. Tym samym w drodze powrotnej do domu przyszło nam zrobić na piechotę fragment podjazdu, z którym już wkrótce mieliśmy się zmierzyć na rowerze. Tego dnia chcieliśmy bowiem zdobyć słynny Blockhaus (2068 m. n.p.m.) od strony północnej i następnie jego „stację pośrednią” czyli Passo Lanciano (1308 m. n.p.m.) od strony wschodniej. Blockhaus della Majella w różnych kształtach i wymiarach jak dotąd sześciokrotnie pojawił się na trasie Giro d’Italia. Po raz pierwszy na dwunastym etapie Giro z roku 1967. Tego dnia 220-kilometrowy odcinek z wcześniejszym przejazdem przez premie górskie: Macerone, Rionero Sannitico i Roccaraso wygrał pewien 22-letni Belg. Dopiero debiutował w Wielkim Tourze, lecz już wkrótce miał zdominować zawodowy peleton na całą dekadę. Eddy Merckx wygrał z przewagą 10 sekund nad „wiecznie drugim” w Giro Włochem Italo Zilioli’m oraz 20 sekund nad Hiszpanem Jose Perez-Frances’em. Dla Merckxa był to pierwszy triumf w wysokich górach. Kolarscy eksperci szybko musieli skorygować swe prognozy co do ścieżki rozwoju jego kariery. To nie był jeszcze jeden Belg z talentem wyłącznie do sprintu i klasyków. Na tym Giro Eddy wygrał jeszcze sprinterski odcinek z finiszem w Lido degli Estensi, lecz w „generalce” był tylko dziewiąty. Rok później zdominował już cały wyścig Dookoła Włoch z metą w Rzymie. Finisz przedostatniego etapu tej imprezy wyznaczono na Blockhaus. Tym razem pierwszy „na kresce” był Włoch Franco Bodrero, który o 10 sekund wyprzedził swych rodaków Franco Bitossiego i Silvano Schiavona.

W latach sześćdziesiątych Vincenzo Torriani (dyrektor Giro) nie oszczędzał kolarzy. W obu przypadkach zawodnicy musieli dotrzeć na wysokość powyżej 2000 metrów n.p.m. Niemal przy wszystkich kolejnych okazjach tutejsza meta znajdowała się na poziomie 1600-1700 m. n.p.m. W sezonie 1972 etap ze startem Francavilla al Mare był w zasadzie górskim sprintem o długości 48 kilometrów i finałem po wschodniej stronie góry. Krótko i konkretnie wedle włoskiej terminologii jazda od startu „a tutta”. Wymarzony scenariusz dla kozicy z Asturii czyli Hiszpana Jose-Manuela Fuente. Mimo nad wyraz skromnego dystansu wyprzedził on Baska Miguela Marię Lasę o 1:35 i Włocha Gianniego Mottę, który podobnie jak Merckx stracił aż 2:36. Dla odmiany na 194-kilometrowym etapie z roku 1984 roku różnice w czołówce były mikroskopijne. Wygrał najszybszy pośród czołowych górali Włoch Moreno Argentin, który o dwie sekundy wyprzedził przyszłego triumfatora całej imprezy czyli Francesco Mosera i o trzy Portugalczyka Acacio Da Silvę. Następnie na przeszło dwie dekady Giro zapomniało o „Gigancie z Abruzji”. Przypomniano sobie o nim dopiero w 2006 roku. Wybrano trudniejszą północną stronę góry, lecz metę usytuowano zaledwie na poziomie Passo Lanciano. Wygrał jak chciał Ivan Basso (dominator tego wyścigu), który o 30 sekund wyprzedził swego rodaka Damiano Cunego oraz podejrzanie mocnego Hiszpana Jose-Enrique Gutierreza. W końcu zaś w 2009 roku Blockhaus pojawił się jako meta siedemnastego, zaledwie 83-kilometrowego etapu ze startem w Chieti. Ten górski sprint wygrał Włoch Franco Pellizotti o 42 i 43 sekundy wyprzedzając swych rodaków Stefano Garzellego i Danilo Di Lukę. Inna sprawa, że po pewnym czasie wyniki Franka (na skutek medycznych nieprawidłowości w paszporcie biologicznym) i Danilo (wobec pozytywnego wyniku kontroli antydopingowej) zostały wykreślone z archiwów tego wyścigu. Godzi się jeszcze przypomnieć, że wysokie siódme miejsce zajął tego dnia Sylwester Szmyd tracąc do kolegi z Liquigasu 1:55.

Niemniej nie tylko sama historia tej góry przykuła moją uwagę. Jeszcze bardziej atrakcyjne były fizyczne atuty tego wzniesienia. Sugerując się informacjami z „archivio salite” prowadzonego przez autorów strony „zanibike.net” liczyłem na to, iż po raz pierwszy w życiu zdobędę kolarską górę o przewyższeniu ponad 2000 metrów. Jednak ostatecznie po obejrzeniu dokładnej mapy tego podjazdu w programie „velowiever” stwierdziłem, iż dane zgodne ze stanem faktycznym podaje Michiel van Lonkhuijzen, niezmordowany zdobywca gór wszelakich ze strony „cyclingcols.com”. Tym niemniej Blockhaus dzięki 1962 metrom przewyższenia i tak stał się liderem na mojej prywatnej liście największych podjazdów. Niech schowają się więc wyniosłe alpejskie olbrzymy: Stelvio, Val Thorens, Iseran, Gran San Bernardo czy dotąd prowadząca Gavia (liczona od poziomu Edolo). Tym samym dopóki nie wybiorę się na andaluzyjskie Pico Veleta lub wulkany Wysp Kanaryjskich w tym zestawieniu rządzić winien podjazd rodem z Apenin i serca Italii, acz o bardzo germańskiej nazwie. Już same podstawowe rozmiary tej kolarskiej góry są imponujące czyli 27,5 kilometra o średnim nachyleniu 7,1 %. Czyli stromizna podobna jak na Stelvio, ale długość o ponad trzy kilometry większa. Według „cyclingcols” maksymalne nachylenie na tym podjeździe to 12,5 %, najtrudniejszy kilometr aż 10,4 %, zaś dłuższy 5-kilometrowy fragment ma budzącą respekt wartość 9,2 %. Michiel dodaje też, iż na dystansie 22,9 kilometra nachylenie przekracza tu 5 %, z czego w sumie 5300 metrów wiedzie na poziomie powyżej 10 %. Nic dziwnego, że także w rankingu moich „najtrudniejszych” podjazdów góra ta wskoczyła na podium. W punktacji rodem z „archivio salite” ustępuje tylko austriackiej Edelweissspitze i włoskiemu Zoncolanowi.

Ponieważ nocowaliśmy w Lettomanopello do podnóża podjazdu musieliśmy zjechać ponad 5 kilometrów. Na szosę ruszyliśmy osobno tzn. ja kilka minut po dwunastej, zaś Dario przeszło półtorej godziny później. Dzień był niesamowicie upalny. W normalnych warunkach tego rodzaju zjazd po starcie byłby przyjemną rozgrzewką. Tymczasem gorące powietrze aż zatykało. Na samym dole czyli starcie podjazdu na wysokości drogi SR 5 (via Tiburtina Valeria) było aż 37 stopni Celsjusza. Co więcej na pierwszych kilkunastu kilometrach wzniesienia słońce jeszcze „dodawało do pieca”, więc na trzynastym kilometrze licznik pokazał mi nawet 40 stopni! Początek podjazdu stosunkowo łatwy. Nieco trudniej zrobiło się dopiero po minięciu znanego nam ze spaceru skrętu do Manopello (4,2 km). Potem solidny kilometr z hakiem w kierunku Lettomanopello (5,4 km), przy czym tuż przed miasteczkiem trzeba było wziąć pełny wiraż w lewo i nie wjeżdżać do centrum. Po chwili jeszcze dwa zakręty w prawo i pod koniec szóstego kilometra początek naprawdę ostrej zabawy. Następne 10,4 kilometra ma średnio 8,4 %. Nieco łatwiej robi się dopiero kilkaset metrów przed passo Lanciano. Wraz z końcem siódmego kilometra wjechałem na teren Parco Nazionale della Majella. Parku Narodowego utworzonego w roku 1991 na obszarze 740 km². Jest tu siedem wierzchołków o wysokości ponad 2500 metrów, w tym mierząca 2793 m. n.p.m. Monte Amaro. Wspinaczka pod Blockhaus dość szybko dała mi się we znaki. Spora stromizna i do tego ten nieznośny upał. Mimo to wspomniany ponad 10-kilometrowy odcinek pokonałem z przyzwoitą prędkością 11,9 km/h. Odliczałem jednak czas i dystans do lasku tuż przed przełęczą Lanciano, który miał mnie osłonić przed morderczym słońcem. Najcięższe chwilę przeżywałem na 2,5-kilometrowej prostej, między 11,3 a 13,8 km od podnóża podjazdu. To właśnie w tym miejscu podczas tegorocznego Tirreno – Adriatico Alberto Contador zgubił nie tylko lidera wyścigu czyli naszego Michała Kwiatkowskiego, ale i całą resztę swych rywali, w tym tak znamienitego górala jak Nairo Quintana.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Wjechawszy na Lanciano (16,8 km) mogłem przez chwilę odetchnąć. Na przełęczy droga najpierw się wypłaszczyła, by po chwili zafundować mi nawet króciutki zjazd. Tenże skończył się na placu, z którego w lewo odchodzi droga ku Adriatykowi, zaś w prawo dalsza część podjazdu na Blockhaus. Wybrałem oczywiście tą drugą opcję. Droga ponownie schowała się w lesie na kolejne 2300 metrów, co rzecz jasna mnie ucieszyło. Minusem był zgodny z ostrzeżeniem na drogowej tablicy kiepski stan jej nawierzchni. Niemniej z dwojga złego wolałem aby szosa mnie trochę wytrzęsła aniżeli słońce wyssało ze mnie resztki sił witalnych. Las ustąpił pola górskim łąkom na wysokości około 1470 metrów n.p.m. Po przejechaniu 20,2 kilometra wjechałem pomiędzy zabudowania ostatniej górskie osady. Jeszcze jeden wiraż oraz długa (coraz szersza) prosta i znalazłem się na wysokości hotelu Mamma Rosa (21,7 km), gdzie niejednokrotnie kończono etapy Giro d’Italia. Choćby w trakcie niedawnego Giro 100-lecia. Sto metrów dalej minąłem drogę, która jest trzecim wariantem podjazdu pod Blockhaus. Zachodnia opcja czyli tzw. strada di Roccamorice od nazwy miejscowości położonej na wysokości 500 metrów n.p.m. jest dłuższa i niewiele łatwiejsza od wybranej przeze mnie wersji północnej. Liczy sobie aż 31,7 kilometra o średnim nachyleniu 6,2 %. Stąd do pokonania pozostało mi jeszcze sześć kilometrów, acz nie miałem pewności czy do samego końca wiedzie asfalt. Na włoskiej wikipedii wyczytać można, iż droga powyżej Rifugio Pomilio (1980 m. n.p.m.) od kilku już lat jest szutrowa. Minąłem podniesiony szlaban między dwoma głazami z tablicą Parku Narodowego. Następnie najpierw pięć klasycznych wiraży, po czym jeszcze pięć łagodniejszych zakrętów między rozlicznymi masztami. Tym sposobem dojechałem do miejsca, gdzie droga owszem zwężała się o połowę lecz nadal była utwardzona i tym samym w pełni przydatna dla kolarzy szosowych. Z tego miejsca do końca podjazdu miałem niespełna dwa kilometry. Asfalt skończył się na małym placu, wedle moich danych po przejechaniu 27,7 kilometra. Przy czym można było jeszcze po chodniku podjechać do lepszego miejsca widokowego. Swoją wspinaczkę skończyłem w czasie 2h 05:07 jadąc ze średnią prędkością 13,3 km/h. Na górze zameldowałem się około 14:30. Na szczycie było „tylko” 27 stopni. Ciepło, ale dało się już oddychać. Dech w piersi zapierać mogły jedynie widoki.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140624_blockhaus 1

20140624_blockhaus 2

20140624_blockhaus 3

Teraz czekał mnie co najmniej 30-kilometrowy zjazd. Najpierw 11 kilometrów do przełęczy Lanciano i kolejne 19 w nieznane czyli na wschód ku miasteczku Fara Filiorum Petri. Zakładałem, że już na pierwszej części zjazdu spotkam Darka. Tymczasem Dario gdzieś się zapodział. Niespodziewanie objawił się przed moim obliczem dopiero kilka ładnych kilometrów poniżej przełęczy czyli po wschodniej stronie góry! Okazało się, że podobnie jak przed rokiem w okolicy Sestriere zagubił się w akcji. Zjechawszy do Scafy odbił w kierunku Adriatyku i dłuższy czas spędził na pagórkowatym terenie u podnóża góry. Wjechawszy na drogę SR539 przejechał przez miejscowości Serramonacesca i Roccamontepiano. Po czym wbił się na wschodni podjazd pod Blockhaus jakieś 10 kilometrów przed passo Lanciano. Zamieniliśmy kilka zdań, po czym każdy ruszył we własną stronę. Na zjeździe wraz ze spadkiem wysokości szybko rosła temperatura. Na samym dole czyli na wysokości 210 m. np.m. znów było 37 stopni. Aby jakoś przetrwać ten skwar musiałem sobie zrobić chłodny bufet. Na rynku w Fara Filiorum Petri znalazłem niewielki bar, w którym spędziłem dobry kwadrans. Na początek soczek Pago. Potem lody. Dalej kawa na pobudzenie i jeszcze jeden sok. Plus woda mineralna do bidonu. W końcu trzeba było jednak wyjść z cienia i stanąć do pojedynku z 19-kilometrową górą pod piekącym słońcem. Na szczęście wschodnia strona góry jest znacznie łatwiejsza od północnej. Średnie nachylenie 5,8 % przy max. 9,2 %. Najtrudniejszy kilometr ma tylko 8,1 %. Prawie dwanaście kilometrów „trzyma” na poziomie powyżej 5 %. Przewyższenie tego wzniesienia to 1096 metrów. Druga połówka trudniejsza od pierwszej. Na pierwszych 9 kilometrach do zbiegu dróg na rondzie z wilkiem stromizna raczej nie przekracza 6 %. Na kolejnych 10 kilometrach nachylenie waha się już na poziomie 7-8 %.  Jednak to nie sama góra stanowiła problem. Bardziej wspomniana temperatura powietrza i fakt, iż niemal do samego końca droga wiodła w otwartym terenie. Postanowiłem nie szarżować. Główną atrakcją podjazdu okazał się przejazd przez położone na wzgórzu miasteczko Pretoro (7,5 km). Całe wzniesienie o długości 19,3 kilometra pokonałem w czasie 1h 13:57 jadąc z przeciętną prędkością 13,7 km/h czyli niewiele wyższą niż na Blockhausie. Na przełęczy Lanciano postanowiłem dłużej odpocząć i poczekać na Darka. Tym sposobem przynajmniej ostatnią część szóstego etapu pokonaliśmy razem. Do Lettomanopello zjechaliśmy już po 19:00. Jak dla mnie był to najtrudniejszy etap całej wyprawy. W sumie przejechałem 96,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 3021 metrów. Gdy pod dachem Residence La Casa di Vittorio dochodziliśmy do siebie piętro niżej „tubylcy” kibicowali swej piłkarskiej reprezentacji w grupowym starciu z Urugwajem. Jak wiemy Włosi przegrali, zaś ich rywale gryźli nie tylko przysłowiową trawę.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Blockhaus (N) & Lanciano (E) została wyłączona

Monte Cristo, Campo Imperatore & Rocca di Cambio

Autor: admin o 23. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 & 2 > https://www.strava.com/activities/167649219

PODJAZD NR 3 > https://www.strava.com/activities/167649190

Dojechawszy do L’Aquili znaleźliśmy się w samym sercu półwyspu i zarazem pośród najwyższych szczytów całych Apenin. Tylko w tym regionie czyli Abruzji czekały nas wycieczki na kolarskie dwutysięczniki. W poniedziałek na najwyższą górę całej wyprawy. Natomiast we wtorek na wzniesienie niewiele od niej niższe, a przy tym największe ze wszystkich pod względem przewyższenia jak i po prostu najtrudniejsze. Naszym głównym wyzwaniem na dzień 23 czerwca był bardzo długi podjazd znany pod hasłem Gran Sasso d’Italia. W zasadzie to dwa wzniesienia w jednym. Najpierw wspinaczka pod Valico Monte Cristo (1767 m. n.p.m.), a po niedługim zjeździe i krótkim odcinku na płaskowyżu poprawka do miejsca o dumnej nazwie Campo Imperatore (2130 m. n.p.m.). Ten podjazd czterokrotnie gościł uczestników Giro d’Italia. Po raz pierwszy w 1971 roku gdy wygrał na nim Vicente Lopez-Carill (trzeci kolarz TdF 1974). Hiszpan wyprzedził o 4 sekundy Belga Antoona Houbrechtsa i o 29 Włocha Pierfranco Vianellego. W 1985 roku triumfował tu Włoch Franco Chioccioli (zwycięzca Giro 1991), który na finiszu pokonał Australijczyka Michaela Wilsona, wraz z którym o 23 sekundy zdystansował Kolumbijczyka Reynela Montoyę. Z kolei w 1989 roku najlepszym góralom wyścigu umknął Duńczyk John Carlsen, który o 29 sekund wyprzedził Kolumbijczyka Luisa Herrerę i Baska Marino Lejarretę. W końcu zaś w trakcie Giro z roku 1999 nie miał tu sobie równych słynny Włoch Marco Pantani. Tego dnia „Pirat” o 23 sekundy wyprzedził Hiszpana Josę-Marię Jimeneza i o 26 Szwajcara Alexa Zulle. Dzięki temu po raz pierwszy na tym wyścigu przywdział różową koszulkę lidera, którą stracił w niesławie po kontroli poziomu hematokrytu przed startem do przedostatniego etapu. W najnowszej historii w to miejsce zajrzało tylko tzw. „Baby Giro” (Girobio) czyli wyścig Dookoła Włoch dla kolarzy do lat 27. Prym wiedli kolarze dziś już dobrze znani z profesjonalnego peletonu. Wygrał Kolumbijczyk Winner Anacona, który o 7 sekund wyprzedził Włocha Fabio Aru.

Wstaliśmy na tyle późno, iż na śniadanie w pobliskim barze (rogalik i kawa na talon od właściciela Il Quinto Quarto) zeszliśmy dopiero kwadrans przed dziesiątą. Potem wróciliśmy jeszcze do naszego nocnego lokalu by się na spokojnie spakować. Do Paganiki 5-tysięcznej miejscowości położonej na wschód od Orlego Miasta mieliśmy samochodem ledwie 11 kilometrów. Zaparkowaliśmy na wylocie z tego miasteczka, bezpośrednio przy drodze krajowej SS 17bis. Od tego miejsca do placu wieńczącego drogę pod Campo Imperatore dzieliło nas 37,5 kilometra, na których trzeba było pokonać niemal 1470 metrów przewyższenia. W praktyce nawet więcej wobec czekającego nas parokilometrowego zjazdu. Na starcie było tylko 26 stopni, lecz już po czterech kilometrach jazdy na liczniku miałem wartość 31. Początek podjazdu w żaden sposób nie można nazwać wspinaczką. Dość powiedzieć, że na liczącym 6,4 kilometra odcinku od Paganiki przez Camardę do Assergi średnie nachylenie wynosiło tylko 2,7 %. Dopiero na ulicach tej miejscowości na dłuższy czas należało się pożegnać z dużą tarczą. Za Assergi droga stała się bardzo szeroka i przechodziła ponad autostradą A24. Pod koniec dziewiątego kilometra skręciła na wschód. Po przejechaniu 10,7 kilometra dojechałem do Fonte Cerreto (1115 m. n.p.m.). W tym miejscu wjeżdżało się na teren Parco Nazionale del Gran Sasso e Monti della Laga. Na mapach widać, że ta górska droga nieco wyżej przecina wspomnianą autostradę, lecz de facto w tym momencie autostrada schowana jest już w ponad 10-kilometrowym tunelu. Do połowy trzynastego kilometra wzdłuż drogi rosły jeszcze niewielkie drzewka. Powyżej 1200 metrów n.p.m. wokół były już tylko górskie łąki, więc krajobraz coraz bardziej nabierał „alpejskiego” charakteru. Po przejechaniu 17,6 kilometra na wysokości 1430 m. n.p.m. minąłem skrzyżowanie z dróżkami do ośrodka narciarskiego Montecristo i płaskowyżu Piano di Fugno. Do przełęczy pozostało jeszcze ponad sześć kilometrów. Na przedostatnim kilometrze był nawet krótki zjazd, a po nim jeszcze 1300 metrów wspinaczki. Ta faza podjazdu pod Campo Imperatore skończyła się tuż po minięciu wierzchołka Monte Cristo (1930 m. n.p.m.). Przejechałem owe 24,1 kilometra o przewyższeniu 1107 metrów i średnim nachyleniu 4,6 % w czasie 1h 18:53 (przeciętna 18,3 km/h).

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140623a_monte cristo 1

20140623a_monte cristo 2

Wjechawszy na Valico Monte Cristo miałem przed sobą 3,5-kilometrowy zjazd do San Egidio, miejsca będącego bramą do „Małego Tybetu”, jak nie bez przyczyny bywa nazywane Campo Imperatore. Ten niemal nie tknięty przez cywilizację płaskowyż leży na wysokości od 1500 do 1900 metrów n.p.m. Ma 27 kilometrów długości i 8 kilometrów szerokości. Jest na tyle dziki, iż żyją tu: wilki, żbiki, lisy i kozice, zaś w przestworzach rządzą orły przednie i sokoły wędrowne. Tych przedstawicieli górskiej fauny nie napotkaliśmy, acz Darkowi udało się uchwycić w galopie miejscowe „mustangi”. W prawo od San Egidio odchodzi droga SR 17bis ku średniowiecznemu miasteczku Castel del Monte. My musieliśmy jednak pojechać w lewo by pokonaniu około dwóch kilometrów w płaskim terenie zacząć finałowy podjazd o długości 7,9 kilometra i średnim nachyleniu 6,1 %. Z początku łagodny. Optycznie prawie niewidoczny na tle niezmierzonej przestrzeni tego płaskowyżu. Na ostatnich sześciu kilometrach już całkiem wymagający. Rzekłbym nawet trudny, a to na skutek mocnego wiatru z naprzeciwka. Najtrudniejszy odcinek z maksymalnym nachyleniem dochodzącym do 12 % zaczął się 4,5 kilometra przed szczytem. Trudniejsza była pierwsza połowa tego odcinka kończąca się przy zakręcie, który kieruje drogę już bezpośrednio ku zboczom Corno Grande (2912 m. n.p.m.), najwyższej góry całych Apenin. Zdobytej już w XVI wieku i znanej z najdalej na południe Europy występującego lodowca czyli Ghiacciai del Calderone (po niewidocznej dla nas północnej stronie). Pozostałe dwa kilometry z małym hakiem wciąż przy średnim nachyleniu 8 % były już łatwiejsze jako nieco osłonięte od wiatru i wiodące paroma zakrętami. Podjazd pod Campo Imperatore pokonałem w 34:19 przy przeciętnej prędkości 13,8 km/h. Od wyruszenia z Paganiki minęły dokładnie 2h 02:37 co na całej dwuetapowej wspinaczce dało mi średnią 18,4 km/h. Na górze mimo sporej wysokości było 25 stopni. Wjechałem na duży plac z kilkoma budynkami. Jest tu sporej wielkości hotel, w którym latem 1943 roku rząd włoski przetrzymywał odsuniętego od władzy Benito Mussoliniego. Także wyciąg górskiej kolejki linowej, kościółek oraz działające od roku 1951 obserwatorium astronomiczne. W hotelowej restauracji zamówiłem sobie kawę z ciastkiem i poczekałem na przyjazd Darka. Tak z góry jak i na zjeździe widoki przecudnej urody. Zrobiliśmy masę zdjęć, więc tym trudniejsza była ich selekcja na potrzeby tego artykułu. Na wysokości Fonte Cerreto złapał nas lekki deszczyk z będącymi dla nas zagadką nad wyraz dużymi kroplami. Do samochodu zjechaliśmy dopiero około 16:30. Zmęczeni i przede wszystkim głodni. W nogach mimo zasadniczo jednej góry mieliśmy już ponad 75 kilometrów.

2014_0623_026

20140623b_campo imperatore 1

20140623b_campo imperatore 2

20140623c_gran sasso 1

20140623c_gran sasso 2

Naszym drugi celem na poniedziałek był podjazd do Rocca di Cambio (1379 m. n.p.m.), ponoć najwyżej położonego ośrodka gminnego w całych Apeninach. Znanej też z ośrodka narciarskiego Campo Felice. Góra niezbyt wymagająca. Według oficjalnych danych 15 kilometrów przy średniej 4,8 % i przewyższeniu 733 metrów. Niemniej cenna dla nas z uwagi na bogate związki z wyścigiem Dookoła Włoch. Wielkie Giro finiszowało w tym miasteczku czterokrotnie. Trzy razy w latach sześćdziesiątych, gdy wygrywali: Włoch Luciano Galbo (1965), słynny Niemiec Rudi Altig (1966) oraz Hiszpan Luis Pedro Santamarina (1968). Po wielu latach wróciło w te strony przed dwoma laty. W trakcie Giro z 2012 roku po finiszu z rozciągniętej na finałowym kilometrze dużej grupy najszybciej finiszował Włoch Paolo Tiralongo, który nieznacznie wyprzedził swego rodaka Michele Scarponiego i o 3 sekundy Luksemburczyka Franka Schlecka. Podjazd nie porwał peletonu. Dość powiedzieć, że w minucie zmieściło 57 czołowych kolarzy. W sezonie 2002 zawitało tu Tirreno – Adriatico, zaś etap wygrał Danilo Di Luca. Pomimo relatywnie łatwego zadania chcieliśmy wcześniej coś zjeść licząc na to, iż sjesta już się skończyła. W trakcie naszych poszukiwań na 6-kilometrowej drodze z Paganiki do Monticchio straciliśmy tylko sporo czasu. Zdesperowani zdecydowaliśmy się ruszyć autem do Rocca di Cambio w nadziei na to, iż na górze łatwiej będzie o ciepłą strawę niż w nieprzyjaznej „Dolinie Głodu”. Jednak na górze szczęście również nam nie dopisało. Musieliśmy więc skorzystać ze skromnej oferty małego sklepu spożywczego. Około 18:15 wsiedliśmy na rowery z zamiarem dotarcia do Monticchio. Tym niemniej zbyt długo trzymaliśmy się drogi krajowej SS5-bis przez co zjechaliśmy do San Raniero. Zatrzymaliśmy się na wysokości około 600 metrów n.p.m. Na starcie wzniesienia Dario dostał dwie-trzy minuty zapasu. Jechał mocno, lecz ja jeszcze szybciej. Góra sprzyjała „ciężkim góralom”, więc mogłem skorzystać z twardego przełożenia. Ostatni raz takim tempem tej wielkości górę jechałem dwa lata wcześniej zdobywając Col de Schlucht w Wogezach. W naszym wykonaniu podjazd do Rocca di Cambio miał 19 kilometrów, które przejechałem w czasie 58:27 przy średniej 19,5 km/h. Na górę wjechaliśmy około 20:00. To był nasz najdłuższy dzień na rowerze. Przejechaliśmy w sumie 113 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2396 metrów. Tymczasem na koniec czekał nas jeszcze 104-kilometrowy transfer do Lettomanopello u podnóża wyniosłego pasma Majella. Dotarliśmy tam około 22:00 przeciskając się przez tłum ludzi uczestniczących w miejscowym festynie i błądząc po wąskich uliczkach w centrum tego miasteczka. Dobra wiadomość była taka, iż pod dachem Residence La Casa di Vittorio mieliśmy się zatrzymać na dwa kolejne noclegi.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Monte Cristo, Campo Imperatore & Rocca di Cambio została wyłączona

Pizzo di Meta, San Giacomo & Prati di Tivo

Autor: admin o 22. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167646602

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167646582

PODJAZD NR 3 > https://www.strava.com/activities/167649184

Po mocnej sobocie w trzech aktach nie było czasu na odpoczynek. Niedziela 22 lipca wcale nie zapowiadała się łatwiej. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że miało być trudniej. Kolejny dzień z trzema górami, porównywalnej wielkości i klasy do tych sobotnich. Niemniej tym razem musieliśmy sobie jeszcze poradzić z większą ilością dłuższych transferów samochodowych. To znaczy nie tylko tym jednym wieczornym, ale i paroma innymi pomiędzy kolejnymi wzniesieniami. Dzień zaczynaliśmy w regionie Marche by skończyć go już w Abruzji. Dokładnie zaś w stolicy tego regionu czyli L’Aquili. Mieście, które pięć lat wcześniej zostało nawiedzone przez silne trzęsienie ziemi, które pochłonęło aż 308 ofiar i zniszczyło tysiące budynków. Każda z czekających nas gór została już przetestowana przez największe włoskie wyścigi. Oczywiście przez Giro d’Italia, ale też przez marcowe Tirreno – Adriatico. Do pierwszej z nich mieliśmy ledwie kilka kilometrów. Zaplanowaliśmy pobudkę na godzinę ósmą. Zbudziły nas hałasy za oknem. Okazało się, że w najbliższej okolicy rozegrane zostaną zawody motocrossowe. Co więcej dosłownie kilkadziesiąt metrów od dziedzińca naszego gospodarstwa agroturystycznego urządzono park maszynowy z kilkudziesięcioma motocyklami. Hałas ich silników byłby wstanie obudzić nawet umarłego. Nie byliśmy jednak zainteresowani rolą widzów tego głośnego widowiska. Po zjedzeniu śniadania i spakowaniu naszego ekwipunku tuż przed dziesiątą ruszyliśmy ku własnym wyzwaniom. Pierwszym był podjazd pod Pizzo di Meta (1525 m. n.p.m.). W kolarskim światku znany lepiej pod hasłem Sasso Tetto od nazwy sąsiedniego wierzchołka górskiego. W każdym razie to 14,6 kilometra o średnim nachyleniu 6,8 % i przewyższeniu 995 metrów. Niemniej warto zauważyć, iż na profesjonalnych wyścigach pojawia się on raczej w skróconej wersji z finałem na przełęczy Valico di Santa Maria Maddalena (1455 m. n.p.m.). Wielkie Giro przejeżdżało przez nią dwukrotnie tzn. w latach 1987 i 1990. Za pierwszym razem premię górską wygrał tu Włoch Roberto Conti, za drugim Australijczyk Phil Anderson. W bliższych nam czasach tj. latach 2009-2011 trzykrotnie znalazła się ona na trasach królewskich odcinków T-A.

Bez problemów znaleźliśmy prowadzącą ku nim drogę SP 120, zaś w bocznej uliczce miejsce do zaparkowania samochodu. O 10:20 byliśmy już gotowi na pierwszą rundę naszego niedzielnego pojedynku z Apeninami. Sam początek miał nawet lekko spadkową tendencję. Prawdziwa wspinaczka zaczęła się dopiero półtora kilometra za miastem na wysokości Ponte Romani (496 metrów n.p.m.). Na pierwszych kilku kilometrach minęliśmy kilka niewielkich osad tzn. Brilli (Sant’Eusebio), Marcani, Stinco i w końcu Piobbico (735 m. n.p.m.) po pokonaniu 5,4 kilometra od centrum Sarnano. Droga dobrej jakości, a przy tym kręta i zachęcająca motocyklistów do odrobiny szaleństwa. Poszczególne wiraże zostały dla nich odpowiednio zabezpieczone. Jazda w pełnym słońcu. Już na samym dole było 29 stopni Celsjusza, na trasie max. 32, zaś na górze wciąż 26. Po pokonaniu 12,4 kilometra na wysokości niespełna 1290 m. n.p.m. należało skręcić ostro w prawo, acz i droga na wprost doprowadziłaby by nas do celu, choć niejako „bocznymi drzwiami”. Na przełęcz położoną między niezbyt wyniosłymi wierzchołkami Pizzo di Meta (po prawej) i Sasso Tetto (po lewej) wjechałem w czasie 56:13 pokonując 14,7 kilometra z przeciętną prędkością 15,7 km/h. Potem już na spokojnie pokręciłem się po najbliższej okolicy. Najpierw płaską boczną drogą wzdłuż północnego zbocza Sasso Tetto. Nieco później odkryłem wznoszący się wyżej niż sama przełęcz asfalt po południowo-zachodniej stronie Pizzo di Meta. Dokręciłem 1300 metrów dzięki, którym przekroczyłem pułap 1500 m. n.p.m. Następnie rozpocząłem zjazd, lecz na wysokości około 1400 m. n.p.m. spotkałem jadącego z naprzeciwka Darka. Mój kompan stracił sporo czasu przez błędną decyzję na rozjeździe w połowie trzynastego kilometra. Zawróciłem i razem dojechaliśmy na przełęcz, a potem jeszcze wyżej bo na zachodni skraj Pizzo di Meta. Tym razem nawet kilkaset metrów dalej niż zrobiłem to wcześniej sam. Do Sarnano zjechaliśmy spokojnie, na krótko przed godziną trzynastą.

2014_0622_001

20140622a_sasso tetto

Teraz czekało nas 56 kilometrów dojazdu do podnóża Colle San Giacomo (1110 m. n.p.m.) na pograniczu regionów Marche i Abruzzo. Na Tirreno – Adriatico finiszowano tu trzykrotnie. Najpierw w latach 1977-78, po czym raz jeszcze w sezonie 2007. Wygrywali tu kolejno: Belg Roger De Vlaeminck, Szwajcar Joseph Fuchs i w końcu Włoch Matteo Bono. Na Giro d’Italia w roli etapowej mety św. Jakub wystąpił tylko raz w 2002 roku. Do końca nie mogłem się zdecydować, którą wersję tego wzniesienia lepiej będzie przejechać. Pod względem sportowym bardziej zachęcająco wyglądała opcja północna na terenie regionu Marche. Podjazd ze startem w Ascoli Piceno o długości 16,4 kilometra i przewyższeniu 970 metrów przy średnim nachyleniu 5,9 %. Druga czyli zachodnia opcja zakładała wspinaczkę z początkiem przy drodze SP 49 w dolinie Castellana na terenie Abruzji. Podjazd krótszy i mniejszy, ale bardziej nieregularny to znaczy 11,1 kilometra o przewyższeniu 662 metrów i średniej 6 %, ale z maksem prawie 12 % na ósmym kilometrze. Do Ascoli Piceno mieliśmy łatwiejszy dojazd, acz z drugiej strony więcej czasu zająłby nam sam podjazd. Ostatecznie wybrałem opcję zachodnią głównie z tego powodu, iż tą właśnie drogę wybrali organizatorzy Giro. Ten etap włoskiego touru wygrał Meksykanin Julio Alberto Perez Cuapio, który o 13 sekund wyprzedził Australijczyka Cadela Evansa. U podnóża góry panował nieznośny upał czyli 35 stopni. Aby znaleźć choć trochę cienia nie wypakowaliśmy się na samym dole, lecz w bocznej uliczce na terenie wioski Villa Franca. Dlatego na samym wstępie musieliśmy zjechać niespełna 900 metrów. Pierwsza połowa podjazdu regularna i niezbyt trudna. Na piątym kilometrze tuż przez San Vito okazja do wytchnienia. Potem ostry skręt w lewo na drogę SP 53 della Montagna dei Fiori. W połowie dziewiątego kilometra wyjazd powyżej granicy lasu czyli ciąg dalszy jazdy na rozgrzanej słońcem patelni. Na otwartym terenie jeszcze kilka serpentyn i na sam koniec czterystumetrowa prosta. Wspinaczkę zakończyłem pod wielką tablicą witającą podróżnych w Parku Narodowym Gran Sasso i Monti della Laga. Mój czas 41:37 przy przeciętnej prędkości 16,1 km/h. Prawdopodobnie podjazd dałoby się jeszcze przedłużyć o parę kilometrów aby zakończyć wspinaczkę w stacji narciarskiej Monte Piselli na wysokości 1430 metrów n.p.m. Niemniej mieliśmy za mało czasu na sprawdzanie czy wiedzie do niej asfaltowa droga. Postanowiliśmy więc poprzestać na dojechaniu do miejsca, w którym przed dwunastu laty finiszowali uczestnicy Giro d’Italia.

2014_0622_002

20140622b_san giacomo

Po zjechaniu do samochodu czekał nas 55-kilometrowy transfer, tym razem do podnóża Prati di Tivo (1470 m. n.p.m.). W drodze zatrzymaliśmy się na gorący posiłek. O tej porze dnia na restauracje nie było co liczyć. Skorzystaliśmy ze skromnej oferty jednego z przydrożnych barów zamawiając „calzone” czyli rodzaj małej pizzy zwiniętej w kształt pieroga. Niedługo przed osiemnastą wypakowaliśmy się przy zjeździe z drogi krajowej SS 80. Dokładnie 9 kilometrów za miasteczkiem Montorio al Vomano. Niejako na dobicie czekał nas teraz blisko 15-kilometrowy podjazd o przewyższeniu 1040 metrów ze średnim nachyleniem 7,2 % i maxem powyżej 11 %. Sprawdzony na trzecim etapie Giro d’Italia 1975 wygranym przez Giovanni Battaglina. Włoch znany przede wszystkim z „ustrzelenia” wiosną 1981 roku dubletu Vuelta & Giro, sześć lat wcześniej musiał zadowolić się tylko owym sukcesem etapowym, wyprzedzając Baska Francisco Galdosa o 21 sekund. Prati di Tivo powróciło na kolarskie salony w latach 2012-13 wraz z wyścigiem Tirreno – Adriatico. Przed dwoma laty etap z metą w tej stacji wygrał Vincenzo Nibali. Natomiast rok później najlepszy był Chris Froome, zaś nasz Michał Kwiatkowski finiszował czwarty co dało mu niebieską koszulkę lidera wyścigu „Dwóch Mórz”. Na starcie wciąż jeszcze 29 stopni, na górze już tylko 22. Podjazd od startu był konkretny, za wyjątkiem łatwiejszego drugiego kilometra. Początkowo bardzo kręty. Dość powiedzieć, że na pierwszych 2500 metrach trzeba pokonać aż dziewięć klasycznych zakrętów. Kolejny wiraż dopiero w połowie piątego kilometra przy zjeździe ku Intermesoli. Główną atrakcją całej wspinaczki był przypadający na dziewiąty kilometr przejazd przez wioskę Pietracamela (1005 m. n.p.m.). Na początku jedenastego kilometra ponownie wjazd do lasu i sześć kolejnych zakrętów na odcinku 1800 metrów. Potem dłuższa chwila na otwartym terenie i ostatnie półtora kilometra znów w cieniu drzew. Finisz na wielkim placu z pięknym widokiem na północną ścianę górę Corno Piccolo (2655 m. n.p.m.) w masywie Gran Sasso d’Italia. Ten podjazd zabrał mi dokładnie 1h 02:00 czyli jechałem z przeciętną prędkością 14,4 km/h. Wartość VAM wyższa niż na San Giacomo. Poniekąd z uwagi na bardziej strome średnie nachylenie. Jednak dla mnie wskazówka, iż jestem w stanie wytrzymać trzy podjazdy jednego dnia na równym i całkiem niezłym poziomie. W sumie przejechałem 91 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2861 metrów. Po zjechaniu z tej góry musieliśmy jeszcze pokonać autem 51 kilometrów do apartamentu Locanda Il Quinto Quarto po zachodniej stronie L’Aquili. Po zmroku niełatwo było znaleźć ów lokal w nieznanej nam okolicy. Poza tym jakby mało było gór za dnia to u progu nocy musieliśmy jeszcze zdobyć czwartą „premię górską” czyli wnieść rowery oraz bagaże na trzecie piętro budynku.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140622c_prati di tivo 1

20140622c_prati di tivo 2

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Pizzo di Meta, San Giacomo & Prati di Tivo została wyłączona

Monte Petrano, Monte Nerone & Monte Catria

Autor: admin o 21. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167646567

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167646570

PODJAZD NR 3 > https://www.strava.com/activities/167646586

Czwartkowy prolog i przymusowo skrócony etap piątkowy były ledwie przygrywką do tego co czekało nas już trzeciego dnia tej wyprawy. Naszym celem na sobotę 21 czerwca był górski hat-trick w prowincji Pesaro e Urbino. Trzy spore wzniesienia jednego dnia. Pierwsze należało zdobyć do południa, drugie wczesnym popołudniem, zaś trzecie o dowolnej porze byle przed zmierzchem. Akurat tego dnia, przynajmniej od strony organizacyjnej, nie stanowiło to dużego problemu gdyż wszystkie trzy góry były usytuowane blisko siebie. W następnych dwóch tygodniach tego rodzaju śmiały plan chcieliśmy powtórzyć jeszcze kilkukrotnie, nawet przy założeniu, iż pomiędzy kolejnymi podjazdami trzeba będzie pokonać większe dystanse samochodem. Do naszego menu na trzeci dzień wrzuciłem najciekawsze fragmenty szesnastego etapu Giro d’Italia 2009. Był to niewątpliwie jeden z najtrudniejszych górskich odcinków Giro w ostatnim ćwierćwieczu. Myśląc o królewskich etapach wyścigu Dookoła Włoch w pierwszej chwili wyobrażamy sobie przejazd przez góry takie jak: niebotyczne Stelvio, Gavia czy Fauniera, szutrowe Finestre, czy super-strome Mortirolo lub Zoncolan. Tymczasem przed pięcioma laty kolarze mieli do czynienia z kilkoma mało znanymi światu górami, z których żadna nie przekraczała poziomu 1500 metrów n.p.m. Tym niemniej dystans tego odcinka, liczba i jakość podjazdów oraz niemiłosierny upał sprawiły, iż był to etap trudniejszy od większości dotąd rozegranych w Alpach. Zresztą taki miał być z założenia. Na stulecie Giro metę włoskiego touru przewidziano w Rzymie i tym samym decydujące górskie odcinki wyznaczono w Apeninach. Na wspomnianym szesnastym etapie kolarze mieli do przejechania 237 kilometrów przez dziewięć mniejszych i większych wzniesień, z czego cztery klasyfikowane – w sumie 4800 metrów przewyższenia! Na ostatnich 94 kilometrach trzy podjazdy na miarę premii górskich pierwszej kategorii czyli: Monte Nerone, Monte Catria i finałowe Monte Petrano.

Postanowiłem, że nie będziemy się przejmować takimi detalami jak kolejność owych podjazdów. Przenocowaliśmy w okolicy Cagli, miejscowości którą wybrałem ze względu na dogodną lokalizację w centrum interesującego nas terenu poznawczego. Z Agriturismo Bufano najbliżej mieliśmy do podnóża Monte Petrano, gdzie przed pięciu laty triumfował Hiszpan Carlos Sastre. Dlatego w pierwszej kolejności skierowaliśmy się ku tej górze. Z naszej nocnej przystani na wysokości 440 m. n.p.m. zjechaliśmy do miasta i szybko znaleźliśmy zjazd z drogi SP 424 (via Flaminia). Sto metrów dalej w bocznej uliczce rozpakowaliśmy się by już na rowerach wrócić na start. Około 10:15 byliśmy już gotowi do odegrania pierwszego aktu sobotniego tryptyku. W górę łagodnie wznoszącej się drogi SP29 ruszyliśmy na tyle energicznie, iż zrazu przeoczyliśmy skręt w Strada Monte Petrano. Na szczęście szybko się w tym zorientowałem i naprawiłem swój błąd. Wystarczyło cofnąć się ze sto metrów. To znaczy tuż po minięciu średniowiecznej baszty należało wykonać skręt pod kątem 180 stopni w węższą uliczkę, która znacznie śmielej pięła się do góry. Od razu nie było wątpliwości, że to konkretny podjazd. Najtrudniejszy przeszło 12 % fragment witał nas już na pierwszym kilometrze wzniesienia. Zresztą większość tego podjazdu trzymała na poziomie około 8 %. Nieco lżej było tylko na szóstym i ostatnim kilometrze, a także dzięki serii siedmiu wiraży na wysokości pomiędzy 780 a 940 m. n.p.m. Tablica przy której zrobiliśmy sobie zdjęcia znajdowała się kilkaset metrów przed finałem. Tenże znajdował się zaś na płaskowyżu otoczonym łąką. Linię mety wymalowano na wysokości niewielkiego baru położonego w cieniu wierzchołka Monte Petrano (1162 m. n.p.m.). Cały podjazd miał 10,4 kilometra o średnim nachyleniu 7,8 % przy przewyższeniu 809 metrów. Udało mi się go pokonać dokładnie w 44 minuty czyli z przeciętną prędkością 14,2 km/h.

2014_0621_001

20140621a_monte petrano

Zjechaliśmy do Cagli tuż przed południem. Rowery na pakę, ludzie do auta i już po chwili byliśmy w drodze. Ruszyliśmy wspomnianą SP29 by przez Secchiano dotrzeć do Pianello u podnóża Monte Nerone (1417 m. n.p.m.). Miasteczko to okazało się uroczym miejscem, jakby żywcem przeniesionym z dawnych filmów, których nieśpieszna akcja dzieje się na włoskiej prowincji. Zanim wskoczyliśmy na rowery zrobiliśmy małe zakupy spożywcze mając na uwadze, iż jutro niedziela, zaś przed nami długi dzień na sportowo i może już nie być lepszej okazji na aprowizację. Następnie ruszyliśmy na wschód drogą wzdłuż rzeczki Certano. Podjazd zaczął się na wylocie z miasteczka. Podobnie jak w przypadku Monte Petrano istnieją trzy drogi na szczyt tej kolarskiej góry. Dwie z nich mają początek w Pianello. Ta z której skorzystało Giro wiedzie przez wioskę Cerreto, druga nieco dłuższa przez Massę oraz Serravalle di Carda. Trzecia północna rozpoczyna swój bieg w Piobbico. Ze względów historycznych interesowała mnie ta pierwsza opcja. Niemniej po przejechaniu trzech kilometrów na wysokości 520 metrów n.p.m. popełniłem błąd jadąc prosto, zamiast skręcić ostro prawo w kierunku Cerreto. Dojechawszy do Pieia (660 m. n.p.m.) byłem już świadom swej pomyłki, zaś napotkany motocyklista wyjaśnił mi, że wybrana droga owszem doprowadzi mnie na Monte Nerone, ale po kamienistym dukcie. Zawróciłem, więc w kierunku Cerreto po drodze zabierając z sobą Darka, który również wybrał złą ścieżkę. Droga na szczyt bardzo mi się podobała mimo upału i trudnej końcówki o maximum ponad 11 %, na której musiałem skorzystać z trybu 27. Zatrzymaliśmy się przy pomniku upamiętniającym ów etap Giro sprzed pięciu lat. Tym samym skończyliśmy swą wspinaczkę na linii górskiej premii, którą na „La Corsa Rosa” wygrał Włoch Francesco De Bonis. Przedłużając sobie tą wycieczkę o 3,5 kilometra można było dotrzeć nawet na wysokość 1505 m. n.p.m. Jednak w naszym wykonaniu podjazd ten miał „tylko” 13,2 kilometra o średnim nachyleniu 7,8 % i przewyższeniu 1026 metrów. Na jego pokonanie potrzebowałem 59:43 przy przeciętnej 14,1 km/h. Regularność jak w szwajcarskim zegarku.

2014_0621_026

20140621b_monte nerone 1

20140621b_monte nerone 2

Około 15:30 byliśmy z powrotem w Pianello. Na dokładkę została nam jeszcze Monte Catria (1368 m. n.p.m.). Góra, która jako jedyna z tych trzech debiutowała na trasie Giro przed rokiem 2009. Dokładnie zaś w 2006 roku w swej północnej wersji od strony Colombary. Miało to miejsce na etapie do Saltary wygranym przez Belga Rika Verbrugghe. Premie górską w tym miejscu wygrał rodak zwycięzcy Staf Scheirlinckx. Z kolei w pamiętnym 2009 roku od strony Chiaserny najszybciej wspinał się Damiano Cunego. Zanim jednak zaatakowaliśmy Catrię musieliśmy sobie zorganizować strefę bufetu. Pech chciał, że w Chiasernie przy via Monte Catria otwarty był jedynie bar K2, który w swej skromnej ofercie miał tylko kanapki i odgrzewane kawałki pizzy. Nie było jednak sensu grymasić. Przekąsiliśmy małe co-nieco obiecując sobie porządny posiłek za około dwie godziny w pobliskiej restauracji Cactus. Podjazd pod Monte Catrię zaczął się od długiej prostej. Potem między 630 a 910 m. n.p.m. skorzystaliśmy z pięciu klasycznych wiraży. Nieco wyżej dłuższy odcinek pokonaliśmy w cieniu lasu. Na około dwa kilometry przed szczytem trzeba się było zmierzyć z najbardziej stromym 15 % fragmentem wzniesienia. Na premii górskiej z widokiem na ozdobiony potężnym krzyżem wierzchołek Monte Catria (1701 m. n.p.m.) mocno wiało. Wjechałem w czasie 51:50. Podjazd miał 11,3 kilometra długości, średnie nachylenie znów 7,8 %, zaś przewyższenie rzędu 882 metrów. Prędkość nieco mi siadła. Tym razem zanotowałem przeciętną 13,1 km/h, Niemniej ów mały regres dał się wytłumaczyć tym co już „weszło nam w nogi”. Tego dnia w sumie przejechaliśmy 80,5 km o łącznym przewyższeniu 2852 metrów. Po zjeździe około 19:00 zjedliśmy w końcu prawdziwą obiadokolację. Potem czekało nas jeszcze 115 kilometrów jazdy samochodem przez Fabriano i Camerino w kierunku południowo-wschodnim ku noclegowi w osadzie Da Callarella pod Sarnano. W teorii miało nam to zająć dwie godziny. Wyszło dłużej, gdyż po zmroku pobłądziliśmy trochę po lokalnych, górzystych dróżkach. Momentami czułem się jak kierowca rajdowy na nocnych odcinkach specjalnych. Ostatecznie tuż przed 22:00 dotarliśmy do gospodarstwa agroturystycznego Antica Dimora, gdzie za cenę 60 Euro na pierwszym piętrze jednego z budynków mieliśmy do dyspozycji pokój z kuchnią.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140621c_monte catria

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Monte Petrano, Monte Nerone & Monte Catria została wyłączona