banner daniela marszałka

Archiwum dla lipiec, 2007

Dramatyczny powrót

Autor: admin o 20. lipca 2007

Zgodnie z przedwyjazdowym planem pozostałe dni naszej wyprawy miały wyglądać następująco. Czwartek przejazd do Montpellier i obejrzenie „profich” w akcji na mecie dwunastego etapu Tour de France plus połączenie się z kolegami z Eurosportu w trakcie relacji i komentarz z miejsca wydarzeń. Piątek wspinaczka pod Mont Ventoux od strony Bedoin. Później jeszcze wizyta u przyjaciół Piotra mieszkających nieopodal Grenoble i przejażdżka po wzniesieniach Masywu Chartreuse czyli w regionie znanym do niedawna z wyścigu Classique des Alpes. W końcu począwszy od sobotniego popołudnia odwrót do Polski. Niemniej będąc świadomi naszych poważnych problemów z samochodem, acz wciąż nie pozbawieni cienia optymizmu wprowadziliśmy do tego „programu” pewne korekty. Postanowiliśmy wyruszyć w nocy ze środy na czwartek by korzystając z umiarkowanej temperatury przejechać od razu blisko 450-kilometrowy odcinek do Crillon-le-Brave naszej bazy wypadowej pod Mont Ventoux. Z kolei w nocy z czwartku na piątek na podobnej zasadzie przedostać się z Crillon-le-Brave do Saint-Pierre-de-Chartreuse pokonując kolejne 250 kilometrów. W tym regionie chcieliśmy zrobić sobie około 70-kilometrową przejażdżkę z 18-kilometrowym podjazdem pod Col de Porte (1326 m. n.p.m.).

Niestety okazało się, że nasze plany były placem na wodzie pisane. Wyruszyliśmy z L’Alpage w czwartek tuż po północy i jadąc przez Tarascon-sur-Ariege, Foix, Pamiers, Mirepoix i Fanjeux udało nam się dotrzeć do okolic Montreal zanim samochód odmówił posłuszeństwa i przyszło mi w środku nocy szukać wody w jakimś anonimowym miasteczku. Nad ranem udało nam się dotrzeć do Carcassonne gdzie niestety nie mieliśmy czasu zwiedzać średniowiecznych zabytków tego miasta będącego swego czasu jednym z centrów ruchu religijnego Katarów. Cały dzień spędziliśmy na rozmyślaniach i telefonach do kraju szukając sposobów na wyjście z „bagna”, w którym się znaleźliśmy. Natychmiastowa naprawa samochodu na miejscu okazała się nierealna. Początkowo zastanawialiśmy się nad szansą powrotu z samochodem. Kolega z Trójmiasta Piotrek Zakrzewski zobowiązał się nawet zorganizować weekendową ekipę ratunkową, lecz wkrótce uznaliśmy, iż hol przez ponad 2200 kilometrów jest opcją ostateczną. Z kolei Czarek Fabijański dał nam kilka namiarów na „laweciarzy”. Koszt takiej usługi był jeszcze z trudem bo z trudem do przełknięcia tzn. niespełna 4.000 PLN, lecz żaden z naszych rozmówców nie miał gotowego zmiennika do udania się w tak długą wyprawę. Ostatecznie pod koniec dnia Piotr nie bez oporów postanowił „porzucić” samochód we Francji. Wstępnie ustaliliśmy, iż spróbujemy wrócić autokarem z Tuluzy, który miał przejeżdżać przez Carcassonne po godzinie siódmej rano. Jadąc dalej przez Niceę, Włochy, Austrię i Kraków po upływie półtorej doby kończy on swój kurs w Warszawie. Gdyby zaś autokar okazał się być przepełniony to w rezerwie mieliśmy jeszcze pociąg do Lyonu po godzinie ósmej. Noc spędziliśmy w hoteliku położonym tuż obok pięknego średniowiecznego zamku, którego okazałe mury dorównują tym z hiszpańskiej Avilii znanej wszystkim kibicom śledzącym co roku wydarzenia na Vuelcie.

Nad ranem w piątek zmiana planów. Jedziemy samochodem przynajmniej do Narbonne. Tam w oddziale Europcaru za „bajońską” jak na polską kieszeń sumę wypożyczamy jakieś Renault na przejazd do Lyonu gdzie z kolei czeka na nas miła niespodzianka. Nasz wspólny kolega Konrad Kucharski załatwił nam kontakt do polskiego przedsiębiorcy rodem z Mazowsza, który planował sprowadzenie samochodu z Francji do Polski. Tym sposobem znaleźliśmy kolejny środek transportu już do samego Pruszkowa dokąd nie bez paru dalszych przygód dotarliśmy wyczerpani około południa w sobotę. Piotr odwiózł jeszcze Volvo na miejsce przeznaczenia. Ja zaś pojechałem na dworzec Warszawa Zachodnia skąd po dalszych pięciu godzinach podróży dotarłem do Sopotu. Tak zakończyła się nasza pełna przygód i problemów „podróż życia” podczas, której przemierzyliśmy szlak grubo ponad 5000 kilometrów. Na rowerze przejechałem w tym czasie 827 kilometrów zaliczając po drodze siedemnaście poważnych podjazdów, z czego czternaście w Pirenejach. Przy okazji pobiłem swój prywatny rekord „górskich wycieczek” pokonując w sumie 18.690 metrów przewyższenia. Za rok nie może być gorzej, ale plany zaczną się krystalizować dopiero po 25-tym października gdy tylko organizatorzy Tour de France ogłoszą trasę kolejnego L’Etape.

W tym miejscu kończę swe przydługie wspomnienia z wakacji. Jednocześnie dziękuję wszystkim znajomym, kolegom i przyjaciołom dzięki którym pomimo wynikłych przeszkód mogę uznać opisana wyżej wyprawę za udaną. Po kolei więc: Czarkowi Fabijańskiemu za przygotowanie sprzętu, Państwu Bogdziewiczom za pomoc w wyrobieniu licencji niezbędnej do startu w L’Etape du Tour, Kolegom z ronda Osowa-Castorama za „naciąganie” mnie na wiosnę co wydatnie ułatwiło mi przygotowanie odpowiedniej formy do letnich wyzwań. Konradowi Kucharskiemu za kontakt w postaci „koła ratunkowego” oraz Piotrowi Zakrzewskiemu za gotowość do rzucenia się nam na pomoc pomimo dzielącego nas dystansu. W końcu Alainowi Mompert za pomoc w zamówieniu zdjęć z firmy maindru-photo będących wspaniałą pamiątką z udziału w L’Etape du Tour. Przede wszystkim jednak szczególne podziękowania należą się oczywiście samemu Piotrowi memu wypróbowanemu wspólnikowi w tego rodzaju przedsięwzięciach bez którego zaangażowania ta śmiała wyprawa jak i szczęśliwy z niej powrót byłby niemożliwy.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Dramatyczny powrót została wyłączona

Plateau de Beille & Marmare

Autor: admin o 18. lipca 2007

Zgodnie z planem środa 18 lipca miała być naszym ostatnim dniem jazdy po Pirenejach. Przy kolacji we wtorek Allan zaproponował, że zabierze się z nami i pokaże nam swoje ulubione trasy treningowe. Jedna górska kandydatura była poza dyskusją czyli Plateau de Beille. Podjazd, który w tym roku miał być obecny na trasie Tour de France już po raz czwarty począwszy od swego debiutu w 1998 roku. Co ciekawe jak dotąd wygrywali na nim zawsze późniejsi triumfatorzy całej „Wielkiej Pętli” czyli Marco Pantani w 1998 czy Lance Armstrong w 2002 i 2004 roku. Nie inaczej było i tym razem jako, że cztery dni po naszym rekonesansie na tej górze cieszył się ze zwycięstwa Alberto Contador. Można więc powiedzieć, że jest to swego rodzaju góra-wyrocznia. Jedynym minusem takiego planu była konieczność przejechania przeszło 15 kilometrów po wspomnianej już przeze mnie „krajówce” N-20. Tym razem jednak w dół czyli w kierunku odwrotnym niż do Andory po to by dotrzeć do miejscowości Les Cabannes, w której zaczyna się ów bardzo wymagający blisko 16-kilometrowy podjazd na płaskowyż Beille. To naprawdę bardzo trudny podjazd. Suche liczby nie kłamią 15,9 km przy średnim nachyleniu 7,9 %. Śmiało wzniesienie to można nazwać pirenejskim odpowiednikiem L’Alpe d’Huez.

Przyznam, że wdrapanie się na jej wierzchołek poszło nam dość zgrabnie, lecz duża w tym zasługa faktu, iż jechaliśmy tu jeszcze na świeżości. Zupełnie inna sytuacja może tu mieć miejsce jeśli kiedyś na tej górze przyszłoby nam zakończyć którąś z edycji L’Etape du Tour. Podjazd ten w zasadzie od samego początku jest dość konkretny i przez pierwsze 12 kilometrów w zasadzie cały czas „trzyma” na poziomie od 7 do 10 %. Chwilę oddechu można złapać na krótkim płaskim odcinku cztery kilometry przed szczytem, a poza tym jeszcze ostatnie dwa kilometry są nieco lżejszy bo na poziomie 6 %. W zasadzie każdy z nas wspinał się pod nią własnym tempem, bowiem rozbiliśmy się już na pierwszym kilometrze wzniesienia. Udało mi się wjechać w czasie 1 godzina 10 minut i 40 sekund czyli przy przeciętnej około 13,58 km/h. Allan okazał się twardym zawodnikiem i na szczyt wjechał w czasie dwie i pół minuty gorszym. W sumie dobry „występ” naszego gospodarza nie powinien mnie dziwić. Jakkolwiek starszy jest od nas o dobrą dekadę to w przeszłości trenował triatlon, wciąż prowadzi aktywny tryb życia, a poza tym jeszcze mieszkając w okolicy znał już ten podjazd od podszewki. Piotr zaczął podjazd najspokojniej jakby obawiając się o swe siły po wypadku sprzed dwóch dni. Niemniej „pirenejskie szlify” nie wyssały z niego zbyt wielu sił witalnych jako, że na górę wjechał 3 minuty i 40 sekund po mnie czyli na dobrą sprawę tylko minutę po Allanie. Co godne zauważenia mimo, że byliśmy na tej górze cztery doby przed etapem Tour de France to na poboczu drogi już w środę stało co najmniej kilkanaście camperów. Kibice francuscy, ale i liczna rzesza niemieckich fanów ekipy T-Mobile w oczekiwaniu na swych idoli postanowiła się zatrzymać w tych stronach na blisko tygodniowy piknik!

Po zjeździe do Les Cabannes koledzy musieli na mnie nieco poczekać. Od tego miejsca Allan postanowił pokazać nam trasę idealna wręcz na spokojny, acz wymagający trening górski. W tym celu trzeba się było przejechać nad wspomnianą szosą N-20 do miejscowości Verdun. Z niej zaś wyrastał początkowo bardzo stromy, a następnie bardzo kręty i wąski 4-kilometrowy podjazd o przewyższeniu ponad 300 metrów. Po dojechaniu do rozdroże skierowaliśmy się w prawo by lokalnymi drogami po pofałdowanym terenie mijając senne wioski Caychax i Lordat dotrzeć do Bestiac. Tu czyli w okolicy widocznej na załączonym profilu wioski Cauussou zaczynał się w teorii dość łatwy bo niespełna 12-kilometrowy podjazd pod Col du Marmare (1361 m. n.p.m.) o średnim nachyleniu 4,3 %. Wiodła ona urokliwą i kręta drogą zwaną Corniches. Jednak przy wysokiej temperaturze i szorstkiej nawierzchni pokonywanie kolejnych kilometrów tego wzniesienia wcale nie szło nam jak z płatka. Ot po prostu jechaliśmy zgodnie i dość sprawnie co jakiś czas zmieniając się na prowadzeniu w średnim tempie około 20 km/h.

Po minięciu tej przełęczy wystarczyło już tylko skręcić w prawo by po kolejnych 2 kilometrach niezbyt wymagającego podjazdu dojechać do Col du Chioula (1431 m. n.p.m.) od przeciwnej strony niż zdarzyło mi się to uczynić poprzedniego wieczora. Stąd zaś czekał nas już tylko dobrze mi znany 8-kilometrowy zjazd L’Alpage. Jakoś nikt z nas nie miał już ochoty odbić w trakcie tego zjazdu na podjazd pod Port de Paillheres czy też zjechać do samego Ax-les-Thermes i z tej właśnie miejscowości wybrać się na „podbój” kolejnego płaskowyżu czyli Plateau de Bonascre alias Ax-3-Domaines. Mieliśmy jednak prawo być zmęczeni tego dnia zrobiliśmy bowiem blisko 92 kilometry przy łącznym przewyższeniu 2335 metrów. Poza tym „rozgrzeszyliśmy się” z Piotrem z naszego lenistwa tą myślą, iż trzeba mieć na przyszłość jeszcze jakieś dobre powody by wrócić w Pireneje.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Plateau de Beille & Marmare została wyłączona

Envalira & Chioula

Autor: admin o 17. lipca 2007

Po wyczerpującym poniedziałku wtorkowe przedpołudnie postanowiliśmy przeznaczyć na spacer po Ax-les-Thermes i bliższe poznanie tej miejscowości słynącej z najgorętszych wód leczniczych w całych Pirenejach. Zeszliśmy do miasta pospacerować po starówce. Na rynku trwał akurat kilkugodzinny jarmark. Piotr odwiedził też lekarza by uzyskać fachową poradę co do charakteru swych wyścigowych obrażeń i sposobu ich leczenia. Tego dnia mój kolega postanowił sobie odpocząć od roweru. Korzystając z uprzejmości marokańskiego kierowcy pół-ciężarówki pojechał autostopem na turystyczną wycieczkę do Foix. Ja znajdując się szczęśliwie w pełni zdrowia i mając świadomość, że to nasz przedostatni dzień w Pirenejach postanowiłem nie próżnować. Na popołudnie wyznaczyłem sobie randkę z „jej wysokością”. Mam tu na myśli Port d’Envalira czyli przełęcz wznosząca się na wysokość 2407 metrów n.p.m. – najwyższą „kolarską górę” w całym łańcuchu górskim Pirenejów.

Nie sądzę by można było o niej powiedzieć najtrudniejsza, lecz sama długość tego podjazdu jak i przewyższenie muszą na każdym śmiałku robić wrażenie. Od ronda w centrum Ax-les-Thermes do wierzchołka położonego przeszło 5 kilometrów w głąb terytorium Andory było dokładnie 35,35 kilometra z różnicą wzniesień blisko 1690 metrów. Już z samych tych suchych danych widać, że nie jest to podjazd szczególnie stromy – średnie nachylenie wynosi na nim 4,8 %. Prawdziwy „łagodny olbrzym”, lecz sam dystans sprawia, że podjeżdżając ma się wrażenie nieskończoności owej wspinaczki. Pierwsza 18-kilometrowa połowa podjazdu do miejscowości L’Hospitalet-pres-l’Andorre (1430 m. n.p.m.) jest dość luźna. Nachylenie kolejnych kilometrów waha się między 3 a 5,5 %, więc jako że czułem się tego dnia bardzo dobrze mogłem kręcić ze średnią prędkością około 20 km/h. Raz jeszcze sprawdziło się przysłowie „co cię nie zabije to cię wzmocni” przez co dzień po L’Etape du Tour nie robił na mnie większego wrażenia tego rodzaju podjazd.

Przystopował mnie dopiero odrobinę znacznie trudniejszy kilkusetmetrowy odcinek za samym L’Hospitalet gdzie moje tempo spadło do około 15 km/h. Niemniej kolejne kilometry aż do rozjazdu na przełęcz Puymorens pięły się pod górę przy średnim nachyleniu od 4 do 6 % co pozwalało mi na zachowania dobrego rytmu. Po około 30 kilometrach wzniesienia przekroczyłem w końcu granicę Księstwa Andory w miejscu znanym jako Pas de la Casa (2091 m. n.p.m.) i pojechałem nie niepokojony przez celników dalej podczas gdy samochody stały w niezłym korku w obie strony. Byłem zresztą swego rodzaju „białym krukiem” na tej drodze gdyż cykliści należą tu rzadkości. Niestety jest to w końcu droga krajowa N-20 i zarazem jedyny szlak z Francji do Andory przez co trzeba się na niej liczyć z ciągłą asystą samochodów, w tym również ciężarówek. Ostatnie kilometry miały już średnie nachylenie rzędu 6,5 czy 7 % z niektórymi serpentynami na poziomie 8 % co przy momentami przeciwnym wietrze potrafiło mnie już „przytrzymać” do prędkości 14 km/h. Ostatecznie dojechałem na szczyt w czasie 1h 49:40 (przeciętna 19,34 km/h) czyli grubo poniżej bariery dwóch godzin, której złamanie postawiłem sobie za punkt honoru. Na górze udało mi się złapać jakiegoś człowieka stojącego na parkingu, który strzelił mi dwie fotki, po czym pojechałem jeszcze kilkaset metrów w stronę centrum Księstwa.

Co ciekawe na przełęczy pasło się niemałe stadko koni jakby nie zrażone wysokością i związaną z tym skąpą roślinnością. Na samej przełęczy były też ni mniej ni więcej dwie stacje benzynowe z charakterystycznymi dla tego wolnocłowego państewka cenami paliwa na poziomie o 30% niższym od francuskich. Niżej w okolicy Pas de la Casa pierwsze miasteczko po stronie andorskiej robiło wrażenie jednego wielkiego hipermarketu. Sam zjazd byłby czystą przyjemnością gdyby nie wiatr i ledwie umiarkowana temperatura na pierwszych kilometrach czy też ruch samochodowy na całej długości drogi. W każdym razie droga jest szeroka i raczej dobrej jakości z łagodnymi wirażami. Przy zamkniętym ruchu drogowym byłoby się gdzie rozpędzić, przy czym na niektórych odcinkach trzeba by sobie pomoc w nabraniu szybkości pedałując. Do Ax-les-Thermes zjechałem już po godzinie 19:30, lecz nie zamierzałem poprzestawać na czekającym nie dwukilometrowym podjeździe do L’Alpage.

Droga wiodąca do naszej bazy była bowiem zarazem początkiem dwóch podjazdów tzn. 10-kilometrowego pod Col du Chioula (1431 m. n.p.m.) i 18-kilometrowego pod Port-de-Pailheres (2001 m. n.p.m.). Decyzję który z nich wybrać należało podjąć po pokonaniu około 3,5 kilometrów wzniesienia. Zważywszy, że zbliżała się już godzina 20:00, nie chcąc wracać w ciemnościach nie miałem wielkiego wyboru i na rozdrożu musiałem skręcić w lewo ku górze Signal de Chioula. Podjazd ten jakkolwiek z pewnością stanowił mniejsze wyzwanie niż Paillheres nie należy z pewnością do łatwych. Niemal przez całe 10 kilometrów średnie nachylenie kolejnych kilometrów waha się między 6 a 9 % (przy średniej całego wzniesienia około 7 %), zaś niespełna dwa kilometry przed szczytem jest też bardziej „trzymający” kilkusetmetrowy odcinek o stromiźnie 12 %. Na tą przełęcz dojechałem w czasie równo 40 minut co jak policzyłem dało mi średnią około 15,4 km/h.

Było już niemal szaro, lecz na szczęście i tu nie zabrakło turystów a dokładnie rzecz ujmując pewnej starszej pani z wnukami dzięki czemu mogłem się uwiecznić pod kolejną tablicą. Z przełęczy pozostawało mi już tylko zjechać około 8,5 kilometra wprost do L’Alpage. Tego dnia przejechałem w sumie 92 kilometry pokonując łączne przewyższenie 2330 metrów. Piotr wrócił z Foix niedługo przede mną i opowiedział mi co nieco o zaletach tego miasta jak i specyfice jazdy francuskim autostopem. Okazało się, że aby przejechać powrotne 45 kilometrów musiał skorzystać z pomocy aż trzech kierowców: praktykującej katoliczki, wolontariusza zaangażowanego w L’Etape oraz małżeństwa hippisów. Typowi przedstawiciele francuskiej klasy średniej jakoś nie byli zainteresowani w udzieleniu pomocy bliźniemu.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Envalira & Chioula została wyłączona

L’Etape du Tour – cz. II

Autor: admin o 16. lipca 2007


Wzniesienie to zaczynało się tuż za miejscowością Mauleon-Barousse, która powitała uczestników L’Etape du Tour odświętnie i kolorowo. Podjazd ten został odczarowany przez kolarzy zawodowych dopiero w ubiegłym roku podczas czerwcowego wyścigu Route du Sud i co godne podkreślenia górską czasówkę z metą na tej przełęczy wygrał wówczas nasz Przemysław Niemiec. Pierwsza 7,5-kilometrowa część podjazdu okazała się stosunkowo łatwa o średnim nachyleniu zaledwie 3,2 %. Tempo naszej jazdy było jednak na tyle wysokie, że już w tym miejscu moja grupka rozsypała się i znalazłem się na jej czele w towarzystwie trzech najmocniejszych kompanów. Zabawa skończyła się w punkcie zwanym Granges de Crouhens gdzie po minięciu mostku na rzeczce Ourse de Ferrere gdzie po skręcie w lewo od razu trzeba się było zderzyć ze stromą ścianą o nachyleniu co najmniej 10%. Stąd już każdy z nas jechał własnym tempem. Ja przepychając najlżejsze ze swych przełożeń czyli 39 (duża) x 27 (mała) starałem się nie tracić kontaktu ze swoimi „sąsiadami”. Wszyscy mieliśmy mniejsze i większe kryzysy walcząc o utrzymanie swojego rytmu jazdy.

Nic dziwnego bowiem byliśmy już po 150 kilometrach jazdy, a tu tymczasem przyszedł czas na zmierzenie się z 7,5-kilometrowym odcinkiem o średnim nachyleniu pomiędzy 8 a 11 % i z maksymalną stromizną 14%. Podjazd prowadził drogą średniej jakości, zaś temperatura była już wysoka gdy na jednym z wiraży zauważyłem sporą warstwę smoły. Przyszło mi na myśl, że jadąc zbyt wolno można by się z tym miejscu przykleić do tej mocno łatanej szosy. Zmęczenie narasta z każdym kilometrem, a tu tymczasem wyprzedza mnie przeszło 50-letni Francuz narzekając, że po raz ostatni w życiu tak się katuje w tej imprezie. Mój Boże pozazdrościć tylko takiej kondycji w tym wieku. Męki skończyły się około 3 kilometry przed szczytem w miejscu gdzie szosa została przekuta między skałami. Ostatni odcinek podjazdu poprowadzony wśród wysokogórskich łąk również nie należał do łatwych, lecz świadomość bliskości przełęczy dodawała tylko sił. Na szczycie po raz drugi zatrzymałem się na bufecie zrobić zapasy, które miały mi wystarczyć na ostatnie 37 kilometrów trasy.

Początek zjazdu czyli pierwsze 5,5 kilometra do wioski Bourg-d’Oueil wiodło po nowiutkiej, lecz bardzo wąskiej drodze. Poza tym nie było tam żadnych barierek oddzielających pobocze drogi od stromego stoku po naszej prawej ręce. Na szczęście nie była to przepaść. Niemniej w zjeżdżaniu, w tym przede wszystkim składaniu się w zakręty przeszkadzał porywisty wiatr. Środkowa 6-kilometrowa faza zjazdu wiodąca przez Mayregne aż do wioski Saint Paul-d’Oueil była znacznie bardziej płaska przez co trzeba tu było nieco „pokręcić”. W końcu ostatnie 3 kilometry tego długiego zjazdu znów było bardzo strome i przez to szybkie. Trzeba było uważać i zadbać o swe bezpieczeństwo. Przyznam, że skończyłem ten zjazd z bolącymi dłońmi i krzyżem. Podobnie jak na zjeździe na Portet-d’Aspet również tutaj prosto ze zjazdu wjeżdżało się na „przeciwstok” w postaci kolejnej przełęczy czyli w tym przypadku wschodniej strony Col de Peyresourde.

Na wzniesienie to wypadaliśmy niespełna kilometr przed miejscowością Saint-Aventin czyli około 10 kilometrów przez wierzchołkiem przełęczy. W praktyce mieliśmy więc do pokonania m/w dwie-trzecie pełnej wersji tego podjazdu, który w swej klasycznej formie zaczyna się w bardzo zasłużonym dla historii Tour de France miasteczku Bagneres-de-Luchon. Ów ostatni podjazd sam w sobie byłby całkiem przyjemny gdyby nie dystans, który wszyscy mieli już w nogach. Ot taki średniak pośród wielkich i sławnych przełęczy. Średnie nachylenie około 6,5 %, najtrudniejszy kilometr na poziomie 8%, lecz nie brakło też krótkich fragmentów na złapanie oddechu. Pozostawało już tylko trzymać swój rytm, modlić się by starczyło paliwa na ostatnie trzy kwadranse męczarni i zerkając na tablice oraz napisy na drodze odliczać ostatnie kilometry wspinaczki. Tu też każdy wokół mnie jechał swoje. Na ostatnim kilometrze pozytywnie zaskoczyła mnie liczba kibiców. Przybyli oni w to miejsce najpewniej aby dopingować swych bliskich, lecz prawdę powiedziawszy zagrzewali każdego do wzmożonego wysiłku, w razie potrzeby „częstowali” wodą, a poza tym niektórzy informowali też nas o zajmowanej pozycji na trasie.

Gdy wjechałem na przełęcz zerknąłem na licznik, który pokazał mi czas jazdy 7 godzin 45 minut z sekundami. Dodam, że przed wyścigiem wyznaczyłem sobie 8 godzin jako orientacyjny czas, w którym powinienem ukończyć całe zawody. Postanowiłem bardziej zaryzykować na tym zjeździe tym bardziej, że nie był on zbyt trudny technicznie. Jednak aby dopiąć swego musiałbym pokonać ostatnie 11,5 kilometra w mniej niż kwadrans. Byłoby to może i realne gdyby do mety pozostawał już tylko cały czas zjazd. Niemniej droga wiodła w dół tylko przez 7,5 kilometra do miejscowości Estarvielle. Ostatnie 4 kilometry wiodły już był w terenie pagórkowatym więc tempo musiało spaść. Znalazłem się w gronie kilku osób, które wyprzedziły mnie na zjeździe. Na ostatnim kilometrze pozostało mi tylko wykrzesać z siebie resztki sił po to by wygrać finisz z tej małej grupki. Ostatecznie jak się okazało linię mety minąłem na 313 miejscu (104. w kategorii wiekowej 30-latków) w czasie 8h 25:09. Biorąc zaś poprawkę na spóźniony start tak mój jak i wielu innych uczestników realnie uzyskałem czas 8h 01:15 (przeciętna 24,872 km/h) co dało mi 325 wynik na trasie.

Moi koledzy dotarli do mety jakieś 15-20 minut przede mną. Daniel, który dłuższy czas jechał w czołowej „setce”, lecz zapłacił odwodnieniem za przeoczenie jednego z kluczowych bufetów ostatecznie uzyskał realny czas 7h 43:33 i wynik nr 189. Natomiast Piotr poobijany i oszlifowany był niewiele od niego gorszy finiszując z czasem 7h 46:45 co było 212 wynikiem dnia. Wyścig ukończyło w sumie 4655 spośród około 6500 uczestników. Ostatni zawodnicy dotarli do Loudenvielle przeszło dwanaście i pół godziny po wyruszeniu z Foix. Moim zdaniem właśnie ci „maruderzy” są najbardziej godni podziwu. To oni wycierpieli na trasie najwięcej, siedząc w siodełku od rana do wieczora i pokonując najtrudniejsze fragmenty podjazdów w tempie piechura, zaś czasami pewnie idąc z rowerem. Z reporterskiego obowiązku dodam, że wyścig wygrał francuski ex-profesjonał Nicolas Fritsch. Ten sam, który przed pięcioma laty minimalnie przegrał rywalizację z naszym Piotrem Wadeckim o drugie miejsce w klasyfikacji generalnej Tour de Suisse. Pokonał on blisko dwustukilometrową trasę o łącznym przewyższeniu 4380 metrów w czasie 6h 21:19 i o ponad jedenaście minut wyprzedził swych rodaków Philippe Argans i Michela Roux. Dla porównania tydzień później podczas wielkiego Tour de France Kazach Aleksander Winokurow – wspomagany czerwonymi krwinkami obcego pochodzenia – ten sam etap przejechał w czasie 5h 34:28.

Tuż po przekroczeniu linii mety trzeba było się rozstać się z „wypożyczonym” przy akredytacji chipem do pomiaru czasu, ale w zamian każdy z nas otrzymywał od wolontariusza pamiątkowy medal świadczący o ukończeniu tegorocznej edycji tego wyścigu. Chwilę później opłacało się wykorzystać otrzymane we Foix kupony i „nabyć” za nie w bufecie „małe co nieco” do picia i jedzenia. Odszukałem też za metą skrajnie wyczerpanego Daniela, który dochodził do siebie w towarzystwie swojej rodzinki. Mój imiennik był wyraźnie zawiedziony swym wynikiem. Za błąd taktyczny czy też chwilę nieuwagi na jednym z bufetów zapłacił odwodnieniem. Stracił przez to jakieś 10-15 minut i zarazem szansę na wywalczenie miejsca w pierwszej „100”, które było z pewnością w zasięgu „orlika” z Kaszub. Odpocząłem sobie trawce i w cieniu drzewa jakieś pół godzinki i po godzinie 16-tej postanowiłem się wycofać z zatłoczonej mety na miejsce naszej zbiórki wyznaczone przez naszego gospodarza Allana i dwójkę jego przyjaciół.

Trzeba było jeszcze przejechać dalsze 10 kilometrów przez Adervielle i Avajan do miejscowości Borderes-Louron. Po przyjechaniu na miejsce gdzie zaparkowane były „nasze” samochody miałem aż nadto czasu by odpocząć, wziąć prysznic w pobliskim hoteliku, przebrać się, zapakować rower do samochodu i w końcu podzielić się wrażeniami z wyścigu z naszymi kierowcami. Kolejni zawodnicy z naszego „zaciągu” spływali na to miejsce nieśpiesznie tak, iż w drogę powrotną mogliśmy wyruszyć dopiero grubo po godzinie 19-tej. Powrót zajął nam przeszło trzy godziny poniekąd z tego powodu, iż musieliśmy w pewnym momencie zjechać z naszego szlaku aby zabrać z drogi Brytyjkę, która wycofała się na trasie wyścigu. Ostatecznie dotarliśmy do L’Alpage około godziny 23:00. Czekała nas jeszcze kolacja przygotowana przez Allana, która co chyba nie trzeba dodawać smakowała nam bardzo po tak wzmożonym wysiłku. Atmosfera przy naszym brytyjsko-polskim stole była wesoła, bowiem prawie wszyscy ukończyliśmy tą jedną z najtrudniejszych imprez dla kolarskich amatorów. Dodam tylko nie bez satysfakcji, że to my przybysze z kraju nad Wisłą byliśmy królami podwórka. Obaj z Piotrem uzyskaliśmy bowiem czasy lepsze od naszych kolegów z Anglii i Szkocji.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania L’Etape du Tour – cz. II została wyłączona

L’Etape du Tour – cz. I

Autor: admin o 16. lipca 2007

Jak się okazało Alan nie był jedynym Anglikiem w tym rejonie oferującym tego rodzaju usługę. Następnego dnia rano w drodze do Foix zatrzymaliśmy się na kilka minut w Les Cabannes gdzie dołączyły do nas dwie dalsze furgonetki prowadzone przez kolegę i koleżankę Alana. Tym samym udaliśmy się do Foix w sile przeszło dwudziestu śmiałków płci obojga. Start wyścigu zaplanowany został na godzinę 7:00. Dlatego zbudzić trzeba się było tuż po 4:00. Z L’Alpage musieliśmy bowiem wyruszyć około 5:00 po to by do obrzeży Foix spokojnie dojechać na m/w 6:00. Stamtąd zaś już na rowerach dostaliśmy się do centrum miasta na miejsce startu. Otwarcie stref startowych zostało przewidziane na czas między 5:00 a 6:30. Spóźniwszy się można byłoby stanąć jedynie na końcu długiego ogonka wszystkich uczestników. Daniel, który zatrzymał się we Foix był na starcie wcześniej od nas. Umożliwiło mu to zajęcie jednego z lepszych miejsc w naszej trzeciej strefie i w efekcie start tylko dwie minuty po pierwszych uczestnikach. My stanęliśmy zaś gdzieś w środku naszej zony przez co mogliśmy wystartować około czterech minut po wystrzale startera. Pierwsze szeregi tradycyjnie zarezerwowane są dla faworytów wyścigu takich jak choćby późniejszy zwycięzca i ex-profesjonał Nicolas Fritsch czy VIP-owie śród nich w tym roku m.in. dawne sławy zawodowego peletonu Greg Lemond i Abraham Olano.

Wszystkich nas nieco zziębniętych na starcie czekała już wkrótce 199-kilometrowa próba sił i charakteru na pirenejskim szlaku. Po drodze pięć przełęczy czyli Col de Port (1249 m. n.p.m. – na 31 kilometrze), Col de Portet-d’Aspet (1069 m. n.p.m. – na 103 km), Col de Mente (1349 m. n.p.m. – na 117 km), Col du Port de Bales (1755 m. n.p.m. – na 163 km) i Col de Peyresourde (1569 m. n.p.m. – na 188 km). Na trasie były przewidziane trzy duże bufety (tzn. z napojami i żywnością). Pierwszy w Saint-Girons na 69 kilometrze, zaś dwa kolejne na przełęczach Mente i Port de Bales. Czwarty czekał zaś na wszystkich bohaterów dnia już na mecie w Loudenvielle. Słabiej przygotowani uczestnicy musieli natomiast uważać na dwie strefy eliminacyjne wyznaczone we wspomnianym już Saint-Girons i Estenos na 133 kilometrze. Dodam jednak, że limity czasu były „wyrozumiałe” dla ludzkich słabości bowiem do Saint-Girons trzeba było przyjechać przed godziną 10:50, zaś do Estenos przed 14:30.

Pierwsza część wyścigu aż do Tarascon-sur-Ariege (474 m. n.p.m.) przebiegała po terenie pagórkowatym z delikatną tendencją zwyżkową. Podczas tych zapoznawczych 15 kilometrów należało rozważnie przemieszczać się do przodu, lecz jednocześnie uważać na siebie w wielkim peletonie pełnym samych ambitnych amatorów o różnej technice i zwyczajach jazdy. Po minięciu Tarascon-sur-Ariege trzeba było skręcić w kierunku zachodnim gdzie czekał nas pierwszy z pięciu podjazdów czyli Col de Port (17 km przy średnim nachyleniu 4,6 %). Zgodnie z oczekiwaniami wzniesienie to było co prawda długie, lecz stosunkowe łatwe czyli szybkie. Niewiele było na nim odcinków „trzymających”, a do tego zdarzały się jeszcze fragmenty niemal zupełnych wypłaszczeń. Dlatego też na całej górze w użyciu miałem przełożenie 39 x 21 czy tam gdzie było łatwiej nawet 39 x 19. Zgodnie z planem starałem się utrzymywać puls na maksymalnym poziomie 160-165 bpm.

Mimo dość oszczędnej jazdy na całym podjeździe wyprzedzałem kolejnych „rywali” i na górze złapałem już koła ludzi jadących w tempie zbliżonym do mojego. Oczywiście wiele miejsc i kilka minut straciłem na krętym zjeździe do Massat. Dla przykładu Piotr, który wjechał na przełęcz jak sądzę półtorej czy dwie minuty po mnie dopadł mnie i minął już po 4-5 kilometrach tego zjazdu. Nie da się ukryć, że choć całkiem niezły ze mnie „góral” to jednocześnie wyjątkowo nędzny „zjazdowiec”. Nie ukrywam, że podczas tego rodzaju wyścigów najwięcej obaw mam na pierwszym zjeździe gdy mi przychodzi gnać na złamanie karku przy niezbyt jeszcze rozrzedzonej stawce z masą szybszych rywali na plecach. Nieco na usprawiedliwienie mogę tylko wspomnieć, iż tego dnia na zjazdach musiałem zachować szczególną ostrożność z uwagi na drobną usterkę manetki przedniego hamulca przez co w 100% polegać mogłem tylko na hamulcu tylnym.

Na szczęście po zjeździe udało mi się złapać ogon jakiejś grupki. Ta grupka złapała kolejną itd. itd. Tym sposobem po kilkunastu kilometrach znalazłem się na końcu już wcale niemałego peletonu, który po jakimś czasie w dolinie rzeki Arac złapał kolejną grupę podobnych rozmiarów. Oczywiście momentami trzeba było zachować czujność i kilometrowym zrywem przeskoczyć między pękniętymi częściami takiego dużego peletonu. Koniec końców zanim dojechaliśmy do podnóża Portet-d’Aspet zdążyłem się zorientować, że wokół mnie są ludzie których mijałem tuż przed szczytem Col de Port przez co miałem pewność, iż straty poniesione na pierwszym zjeździe zostały już odrobione.

Oczywiście ów najdłuższy płaski odcinek tej imprezy rozciągający się od 44 do 97 kilometra trasy trzeba było rozsądnie wykorzystać. Był to właściwy czas na sięgnięcie do kieszonek po pierwsze zapasy żywności zanim wyścig wkroczy w swą decydującą fazę. Ja przy sobie miałem dwa bidony o pojemności 750 ml, a także jakieś ciastko, baton energetyczny i sześć kupionych dzień wcześniej żeli (trojakiego typu, po dwa na każdą z trzech faz wyścigu). Ostatecznie wykorzystałem pięć z sześciu. Postanowiłem też nie zatrzymywać się na pierwszym bufecie w Saint-Girons i skorzystałem jedynie z szerokiej oferty dwóch kolejnych bufetów. Na przełęczach Mente i Port de Bales za każdym razem zatrzymałem się m/w na półtorej czy dwie minuty. W menu owych „restauracji” znajdowały się m.in. ciastka, kawałki bananów i pomarańczy, suszone morele, żele energetyczne i co najistotniejsze woda, cola czy napoje izotoniczne do uzupełnienia bidonów.

Druga góra wyścigu czyli Col de Portet-d’Aspet była na papierze najłatwiejszym z czekających nas pięciu podjazdów. Na dobre wzniesienie to zaczynało się za miejscowością Saint-Lary (nie mająca poza nazwą nic wspólnego z wioską u podnóża góry Pla d’Adet) i liczyło sobie zaledwie 5,5 kilometra. Już na początku podjazdem minąłem postać dobrze znaną mi z ekranu Eurosportu. Był to słynny Bask Abraham Olano o pięć lat starszy i kilka kilogramów cięższy niż w ostatnich chwilach swej kariery zawodowej, ale co sława to sława. Cytując przy tej okazji słowa Hugh Granta z filmu „Notting Hill” wyprzedzanie tego rodzaju „rywala” było dla mnie przeżyciem surrealistycznym, acz miłym. Zadałem sobie pytanie czy aż tak dobrze mi idzie? Wszak Olano w odróżnieniu od Grega Lemonda czy Stevena Rooksa to zaledwie 37-letni gość utrzymujący się przynajmniej do niedawna w bardzo dobrej formie fizycznej. Przecież to do niego, a nie Lance’a Armstronga czy Laurent’a Jalaberta należy nieoficjalny rekord świata w maratonie pośród kolarskich emerytów. Olano w rodzimym San Sebastian przebiegł ów klasyczny dystans poniżej 2 godzin i 40 minut przed dwoma czy trzema laty. W moich oczach jedynym usprawiedliwieniem dla postawy mistrza świata z 1995 roku mógł być fakt, iż jechał w towarzystwie przyjaciela, którego nie wypadało mu gubić. Niemniej kto o tym będzie pamiętał. W annałach wyścigu zostanie zapisane, że Formela, Mrówczyński & Marszałek pokonali Olano, Rooksa i Lemonda!

Ostatnie 2,5 kilometra tego podjazdu były bardzo strome tzn. o średnim nachyleniu około 9%. Na początku tego odcinka zobaczyłem przed sobą Piotra, który jechał w towarzystwie jakiegoś Brazylijczyka. Przyśpieszyłem nieco i dojechałem do swego nieco pokiereszowanego kolegi. Jak się okazało Piotr leżał w kraksie, która wydarzyła się gdzieś w okolicach pierwszego bufetu. Zważywszy, że upadł przy prędkości zbliżonej do 50 km/h miał sporo szczęścia że skończyło się tylko na potłuczeniach i szlifach. Razem dojechaliśmy do szczytu przełęczy i tyle go widziałem już do samej mety wyścigu. Piotr nie zrażony bowiem przykrym zdarzeniem z bufetu pognał w dół we właściwym sobie stylu. Ja zjeżdżałem z Aspet nad wyraz ostrożnie i nie bez przyczyny. Zjazd kilkukilometrowy, szybki i trudny technicznie. Na poboczu wciąż te same kamienne bloki, o które przed dwunastu laty śmiertelnie rozbił się Włoch Fabio Casartelli. Jeden z odcinków tego zjazdu był też nad wyraz stromy dochodzący do 17 %. W końcowej fazie zjazdu kątem oka uchwyciłem białą bryłę skrzydlatego pomnika ufundowanego ku pamięci w/w mistrza olimpijskiego z Barcelony.

Zjazd z przełęczy Aspet po lekkim skręcie w lewo przechodził od razu w podjazd pod trudniejszą przełęcz Mente. Na dzień dobry kilometrowy odcinek o nachyleniu blisko 10 %. Potem kilkaset metrów zjazdu i pozostała rzekłbym zasadnicza część owego podjazdu czyli 7 kilometrów o średnim nachyleniu 8,4 %. Z tego względu Mente należy uznać za najbardziej stromy podjazd na trasie tegorocznego L’Etape du Tour. Całe szczęście, że wzniesienie to nie było zbyt długie, albowiem jego każdy kilometr dawał się we znaki. Powoli dochodziło już południe, więc słońce nieźle już zaczęło przypiekać. Niemniej tym razem warunki były znośniejsze niż przed rokiem na trasie do L’Alpe d’Huez. Jak już wspomniałem na szczycie zatrzymałem się chwilę na bufecie i po około dwuminutowym postoju ruszyłem w dół ku miejscowości Saint-Beat.

Pomny legend jakie słyszałem o niektórych pirenejskich drogach, w tym m.in. o tym właśnie zjeździe znanym z pechowego upadku Luisa Ocany spodziewałem się kolejnego trudnego technicznie zjazdu po niezbyt dobrej jakości drodze. Spotkała mnie jednak miła niespodzianka. Droga była dość szeroka i najwyraźniej w ostatnich latach zmodernizowana, zaś wiraże bezpieczne. Oczywiście i tu straciłem nieco pozycji, ale zważywszy na fakt, iż stawka uczestników była już bardziej rozrzedzona a i ja mam w zwyczaju ze zjazdu na zjazd się nieco rozkręcać straty te nie były szczególnie bolesne. Na 15-kilometrowym płaskim odcinku z Saint-Beat do Mauleon-Barousse znalazłem się w jakiejś około 20-osobowej grupie, w której jak to zwykle bywa chętnych do pracy było ledwie trzech czy czterech. Widząc co się święci również przestałem się zanadto udzielać w dyktowaniu tempa. Postanowiłem się posilić oraz zaoszczędzić siły na najtrudniejszy z czekających nas tego dnia podjazdów czyli niedawno „odkryty” Port de Bales.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania L’Etape du Tour – cz. I została wyłączona

Foix & Ax-les-Thermes

Autor: admin o 15. lipca 2007

Niedziela była dniem odpoczynku od roweru. Przeznaczonym na przejazd do Ax-les-Thermes i po drodze czyli we Foix załatwienie formalności przedstartowych przed poniedziałkowym L’Etape du Tour. Nasz sprytny plan zakład wyruszenie o poranku czyli przy umiarkowanej temperaturze, albowiem licząc się z kolejnymi wyciekami z chłodnicy nie chcieliśmy zanadto przegrzewać silnika. Większa część tej około 200-kilometrowej podróży przebiegająca drogą równoległą (acz w przeciwnym kierunku) do trasy czekającego nas w następnym dniu wyścigu przebiegła bezproblemowo. Do Foix dotarliśmy około południa gdy słonko już nieźle przypiekało. Bez trudu odszukaliśmy się Danielem Formelą moim kolegą z tras kaszubskich, który w Pireneje dostał się na swój sposób podróżując przez Mediolan i Marsylię wraz z siostrą i jej mężem. Daniel przybył do Foix tylko na sam wyścig. Poza tym dodam, że trenuje on więcej i w sposób bardziej przemyślany od nas plus okazjonalnie startuje w poważnych zawodach z kategorii U-23 np. na dwa tygodnie przed Francją całkiem nieźle spisał się w wyścigu młodzieżowców o Mistrzostwo Polski. Z tej przyczyny był naszym cichym polskim faworytem na tegoroczny L’Etape du Tour. Dzięki Piotrowi tym razem mogliśmy liczyć na całkiem niezłe pozycje startowe, bowiem cała nasza trójka miała przyznane numery od 1793 do 1795. Oznaczało to, że w gronie około 6500 uczestników staniemy nazajutrz w trzeciej strefie pośród ludzi z numerami od 1001 do 2500.

Po dłuższej chwili na rozmowę Daniel pojechał sobie na przejażdżkę, zaś ja z Piotrem udałem się do miasteczka startowego gdzie odebraliśmy numery startowe, chipy niezbędne do pomiaru indywidualnego czasu każdego zawodnika i kilka innych gadżetów imprezowych, z których najatrakcyjniejszym jest okazjonalny plecak. Poza tym w miasteczku tego rodzaju zawsze jest okazja do tego przy przyjrzeć się jakimś cudeńkom sprzętowym lub po prostu zrobić zakupy. Te nieco większe przebierając w odzieży sportowej bądź mniejsze, lecz bardziej praktyczne zaopatrując się w napoje, żele, batony czy choćby większe bidony na najbliższy wyścig. Niestety ja pobytu w tym miejscu tym razem nie będę miło wspominał, jako że rozstałem się ze swym portfelem, a co za tym idzie z dowodem osobistym, większą sumką w Euro i mniejszą w złotówkach oraz z kartą płatniczą. Zgłoszenie tego faktu organizatorom i półgodzinne poszukiwania z pomocą starszego bardzo uprzejmego jegomościa niestety nie przyniosły pożądanego rezultatu. Pozostało tylko zablokować kartę i przez pozostałe nam kilka dni wycieczki jechać, spać, jeść i pić na kredyt u Piotra. Jakby nie dość było tego nowego kłopotu to jeszcze po opuszczeniu Foix spotęgował się problem dobrze nam już znany. Po minięciu Tarascon-sur-Ariege gdzie w okolicach wioski Sinsat silnik w Fordzie się zagotował i musieliśmy dwukrotnie się zatrzymać. Piotr dolał wody do zbiornika, odczekaliśmy dłuższą chwilę i z duszą na ramieniu, w bardzo spokojnym tempie dowlekliśmy się do Ax-les-Thermes, a w zasadzie do położonego dwa kilometry na wschód od miasta hoteliku L’Alpage.

Nasza kolejna „meta na cztery noclegi” prowadzona była przez Anglika Alana Toogood. Znajdowała się ona przy drodze prowadzącej z Ax-les-Thermes na przełęcz Port-de-Pailheres (2001 m. n.p.m.). Tą właśnie drogą tydzień później zjeżdżali uczestnicy Tour de France kierując się do Ax-les-Thermes by doliną rzeki Ariege dostać się następnie do podnóża podjazdu pod stację narciarską Plateau de Beille. Nie byliśmy zresztą jedynymi amatorami kolarstwa w tym miejscu. Oprócz nas zamieszkała tu bowiem 6-osobowa grupa Anglików i Szkotów, która również z jednym wyjątkiem szykowała się do startu w L’Etape du Tour. Alan występował tu nie tylko w roli naszego gospodarza, ale i szefa logistyki dla całej grupy. W poniedziałkowy poranek trzeba się było bowiem jakoś dostać z rowerami do oddalonego o 45 kilometrów Foix, zaś po szczęśliwym ukończeniu wyścigu wrócić z mety wyścigu w Loudenvielle do naszej nowej bazy noclegowej czyli pokonać odcinek około 200-kilometrowy. Po wpłaceniu „skromnych” 150 Euro od głowy mieliśmy ten problem z głowy. Nie ukrywam, że gdy na kilka miesięcy przed wyprawą po raz pierwszy usłyszałem od Piotra o takiej ofercie naszego gospodarza wydała mi się ona bardzo droga i dostosowana ewidentnie do „brytyjskiej kieszeni”. Niemniej jak czas pokazał w obliczu usterek „naszego” Forda Fusion taka opcja była dla nas wybawieniem.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Foix & Ax-les-Thermes została wyłączona

Hautacam & Lourdes

Autor: admin o 14. lipca 2007

Na sobotę w planach mieliśmy wyprawę na zachód. Gdybyśmy mogli liczyć na samochód wybralibyśmy się nim do Argeles-Gazost i dopiero z tego miasteczka na rowerach w wyższe partie okolicznych gór. Przy takim założeniu w ramach 96-kilometrowej trasy z Argeles-Gazost do Laruns i z powrotem można było się pokusić o pokonanie obu najsłynniejszych w tym regionie przełęczy czyli: Col du Soulor (1474 m. n.p.m.) oraz Col d’Aubisque (1709 m. n.p.m.). Niestety 36-kilometrowy momentami wcale nie płaski odcinek do Argeles-Gazost musieliśmy pokonać na rowerach spod samych wrót hacjendy „Deezark”. W obie strony dawało to już dobre 70 kilometrów, których jedynym znaczącym atutem była możliwość zajrzenia do Lourdes. Chcąc nie chcąc swój pobyt w tej okolicy musieliśmy ograniczyć do kolejnych 40-50 kilometrów w związku z czym jedyną rozsądną, wysokogórską opcją był podjazd pod górę Hautacam (1516 m. n.p.m.).

Nawet jednak przy takim założeniu to miał być nasz najdłuższy dzień w siodełkach poza głównym daniem w menu wyprawy czyli poniedziałkowym L’Etape du Tour. Jadąc do Argeles-de-Gazost tuż za Lourdes spotkaliśmy wreszcie jakiegoś francuskiego amatora, który bez większego trudu był w stanie wytrzymać nasze tempo. Ów miejscowy okazał się na tyle sympatycznym człowiekiem, iż pokazał nam jego zdaniem najdogodniejszy dojazd do podnóża góry Hautacam. Swoją drogą pomyślałem sobie: ot szczęśliwy człowiek w jeden weekend pojedzie sobie spod domu na podbój przełęczy Soulor, w drugi na Tourmalet, w trzeci do stacji Cauterets itd. A jak już mu się znudzą wszystkie okoliczne podjazdy to wsiądzie w samochód i poszuka innej, położonej nieco dalej od swego domu pirenejskiej przełęczy i „zaliczy” ją między śniadaniem a obiadem.

Podjazd pod Hautacam zaczynał się w zasadzie tuż za Angeles-Gazost od mostu nad rzeczką Gave z poziomu 424 metrów n.p.m. W naszej opinii był to jeden z piękniejszych i zarazem trudniejszych podjazdów podczas naszej tegorocznej wyprawy. Nie brakowało całych kilometrów na poziomie 9-10 %, ale też chwil wytchnienia mających w tym wypadku postać odcinków o nachyleniu 5-6 %. Droga dość kręta cały czas wije się pośród górskich łąk i tylko momentami w początkowej fazie wzdłuż lasu. Po drodze mijaliśmy kilka urokliwych wiosek z typowymi dla tego regionu domami z kamienia. Ja tradycyjnie już urządziłem sobie górską czasówkę pod hasłem: ciekawe jak szybko zdołam się na nią wdrapać? Piotr natomiast wyraźnie postanowił się oszczędzać na dwa dni przed naszym wielkim wyzwaniem i pojechał w zasadzie w takcie na trzy-czwarte.

Udało mi się pokonać całe wzniesienie w dobrym rytmie po drodze mijając różnej klasy lokalnych turystów. Jeden z nich zagaił do mnie po polsku z mocnym francuskim akcentem. Podjazd do miejsca, w którym na etapach Tour de France z lat 1994, 1996 i 2000 triumfowali: Luc Leblanc, Bjarne Riis i Javier Otxoa miał 14,5 kilometra. Pokonanie tego dystansu zabrało mi 1h 00:30 przy średniej prędkości 14,4 km/h. Zważywszy, że ta wspinaczka zajęła mi niemal równą godzinę mogę przyjąć, iż stać mnie na pokonanie w ciągu godziny przewyższenia co najmniej 1100 metrów. Najwyraźniej daleko mi do rekordu VAM Gilberto Simoniego. Niemniej złamanie „magicznej” bariery tysiąca metrów było dla mnie małym powodem do dumy. Na górze poczekałem na Piotra i razem dokręciliśmy jeszcze 2,5 kilometra do kresu owej drogi kończącej się nie w Hautacam, lecz na przełęczy Col de Tramassel (1635 m. n.p.m.).

Na zjeździe do Ayros-Arbouix trzeba było nieco uważać na pasące się wokół drogi konie. Przygotowały one dla nas zresztą „śmierdzące niespodzianki”, więc na niektórych wirażach trzeba było bardziej niż zwykle uważać tak aby nie wpaść w niekontrolowany poślizg. W dolnej części zjazdu natknąłem się coś w rodzaju lokalnych amatorskich zawodów, gdyż co chwilę mijały mnie mały grupki podjeżdżających z na przeciwka kolarzy. Poziom prezentowali dość zróżnicowani. Pierwsi dziarsko pięli się pod górę w tempie przyzwoitego młodzieżowca czy juniora, zaś ostatni jadący tuż przed samochodem-miotłą gonili już ostatkiem sił i bynajmniej nie sprawiali wrażenia, że stać ich na dotarcie na sam szczyt wzniesienia. Po zjeździe wjechałem na boczną drogę by przez Boo-Silhen i Lugagnan dotrzeć do Lourdes gdzie umówiłem się z Piotrem na zbiórkę i zwiedzanie głównych atrakcji tego miasta.

Aby dotrzeć do groty św. Bernadetty w jaskini Massabielle trzeba się przedostać na północno-zachodni skraj Lourdes bodaj najsłynniejszego we Francji ośrodka kultu maryjnego. Miasto to jest ponoć odwiedzane rocznie przez 6 milionów turystów. Dlatego też przyszło mi się przedzierać przez tłumy turystów zdrowych i chorych pielgrzymów ze wszystkich stron świata. Centrum miasteczka zrobiło na mnie wrażenie specyficznego rodzaju „Jarmarku Europa”, jako że sklepy kusiły zwiedzających reklamami w najrozmaitszych językach w tym oczywiście i polskim. Rowery musieliśmy zostawić pod okiem strażnika przy wejściu do parku, na terenie którego znajduje się słynna grota i wybudowana obok jaskini imponująca neogotycka bazylika z XIX wieku. Zastanawiałem się zresztą czy w takim miejscu jak to byłoby bezpiecznie zostawić rowery bez jakiegokolwiek dozoru. Przy wyjeździe z Lourdes pomyliłem drogę i z początku skierowałem się w kierunku Tarbes zamiast od razu zjechać w mniejszą dróżkę przez Arcizas. Kosztowało mnie to konieczność nadrobienia kilku dodatkowych kilometrów. W ten sposób gdy przez Lecroup i Trebons dotarłem w końcu do Bagneres-de-Bigorre licznik pokazał mi 113 kilometrów i dzienne przewyższenie 1810 metrów. Wieczorem wtopiliśmy się w tłum miejscowych i turystów by na placu przed miejscowym kasynem podziwiać kilkunastominutowy pokaz sztucznych ogni przygotowany z okazji Święta Narodowego 14 lipca.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Hautacam & Lourdes została wyłączona

Azet & Pla d’Adet

Autor: admin o 13. lipca 2007

Jak nam się wydawało poradziliśmy sobie z tą usterką wymieniając jeden z przewodów w lokalnym warsztacie w Bagneres-de-Bigorre całkiem szybko i przy umiarkowanym koszcie finansowym. Dzięki temu mogliśmy wykorzystać Forda aby poprzez znaną nam już przełęcz Aspin przejechać blisko 40 kilometrów do miejscowości Arreau skąd to dopiero mieliśmy zaatakować przełęcze przeznaczone na nasz drugi pirenejski „posiłek”. Tego dnia czekały nas dwie stosunkowo krótkie i niewysokie, lecz „sztywne” podjazdy pod Col d’Azet (1580 m. n.p.m.) oraz Pla d’Adet (1680 m. n.p.m.). Ten drugi był dla nas szczególnie prestiżowy, albowiem to na tej właśnie górze w 1993 roku Zenon Jaskuła dał nam jedyne jak na razie etapowe zwycięstwo w historii Tour de France. W Arreau wyładowaliśmy się z samochodu niemal w samo południe przy temperaturze około 35 stopni Celsjusza. Na początek podobnie jak w dniu poprzednim czekał nas kilkunastokilometrowy odcinek prowadzący lekko pod górę z Arreau (698 m. n.p.m.) przez Borderes-Louron i Avajan do Genos (960 m. n.p.m.). W tej miejscowości zatrzymałem się by uwiecznić na zdjęciu tablicę informującą nas o trudach rozpoczynającego się podjazdu. Piotr rozpoczął wspinaczkę z rozpędu, mi zaś przyszło od startu gonić swego kolegę zaczynając wspinaczkę z handicapem około półtorej minuty.

Przyznam, że dogonienie Piotra na owej górze długości 7,5 km o średnim nachyleniu blisko 8,3 % było jednym z mych cięższych doświadczeń podczas tegorocznej wyprawy. Znów zacząłem podjazd zdecydowanie za szybko i co prawda już po paru minutach odzyskałem kontakt wzrokowy z Piotrem, lecz zarazem zapłaciłem za wzmożony wysiłek i na kolejnych dziesięć minut zawisłem jakieś 15-20 sekund za swym wspólnikiem. Ostatecznie złapałem koło „Sokoła z Pruszkowa” i drugą połowę wzniesienia pokonaliśmy już razem. Około 3 kilometrów przed szczytem należało zjechać z drogi ku stacji narciarskiej Val Louron i skręcić w prawo na samą przełęcz Azet. Dodam w tym miejscu, iż Val Louron zasłynęła w historii Touru etapem z 1991 roku, który wygrał Claudio Chiappucci. Co istotniejsze to właśnie tam i wtedy po raz pierwszy w swej karierze żółtą koszulkę lidera TdF założył wielki Miguel Indurain. Na szczyt Col d’Azet wjechałem w czasie 31 minut czyli ze średnią prędkością 14,5 km/h. Z góry był ładny widok ku wschodowi na leżącą poniżej Val Louron oraz ku zachodowi na pierwsze kilometry podjazdu pod Pla d’Adet. Na zjeździe tradycyjnie już rozdzieliliśmy się. Piotr pognał przodem doskonalić swą nienaganną technikę zjazdowca, zaś ja nieśpiesznie „sturlałem się” do Saint-Lary po drodze zatrzymując się w co ciekawszych miejscach aby zadbać o należytą dokumentację zdjęciową tego etapu naszej podróży.

Tym samym drugi podjazd dnia ponownie zaczęliśmy osobno w odstępie kwadransa. Aby dotrzeć do podnóża Pla d’Adet trzeba wyjeżdżając z Saint-Lary przejechać most ponad rzeczką Neste de la Gela i dotrzeć do wioski Vignec (819 m. n.p.m.). Góra ta o długości 10,7 km przy średnim nachyleniu 8 % była pokonywana w trakcie Tour de France już dziewięciokrotnie. Jako pierwszy wygrał na niej w 1974 roku Raymond Poulidor, zaś jako ostatni w 2005 roku George Hincapie. Początek tego wzniesienia jest bardzo ciężki. Jeden kilkusetmetrowy odcinek przekracza nawet 13%. Na dobrą sprawę góra trzyma non-stop przez dobre siedem kilometrów i tylko w okolicy położonej około półmetka podjazdu wioski Soulan minimalnie odpuszcza. Męka kończy się dopiero na 3 kilometry przed szczytem. Po krótkim zjeździe dojeżdżamy do rozjazdu, na którym jadąc prosto kontynuować można pojazd w kierunku stacji Saint-Lary-Soulan na górze Pla d’Adet. Natomiast skręcając w prawo można by po pokonaniu dalszych 10 kilometrów dotrzeć na bodaj najwyższą szosową górę we francuskich Pirenejach czyli Col de Portet (2215 m. n.p.m.) – na razie nie odkrytą przez organizatorów Tour de France.

Ostatnie trzy kilometry podjazdu pod Pla d’Adet są już łatwiejsze. Dzięki temu z lekkim wiaterkiem w plecy mogłem znacznie przyśpieszyć z poziomu 10-12 km/h do prędkości rzędu 15-17 km/h. W sumie na szczyt gdzie czekał już Piotr wjechałem w czasie 49 minut co dało mi średnią prędkość około 12,2 km/h co świadczy o trudach tej wspinaczki. Dla porównania powiem, iż wielka trójka Tour de France z 1993 roku (Jaskuła-Rominger-Indurain) pokonała ostatnie 10 kilometrów tej góry w czasie 29 minut i 10 sekund. W dodatku po wcześniejszym przejechaniu 220 kilometrach i czterech innych przełęczy. Nawet przy wzięciu pod uwagę jakimi EPO-kowymi wynalazkami wspomagał się w owych czasach niemal cały zawodowy peleton daje to pewne wyobrażenie o tym jaka przepaść dzieli najlepszych profesjonałów od stuprocentowych amatorów. Oczywiście zjazd z Pla d’Adet był już czystą przyjemnością, którą ja jak zwykle dawkowałem sobie w odcinkach. Na dłuższy przystanek zatrzymałem się jedynie w urokliwym Soulan. Po zjechaniu na sam dół do Saint-Lary pozostawało już tylko skierować się w kierunku Bourisp aby poprzez Guchen dotrzeć do samochodu pozostawionego w Arreau. W sumie ten etap liczył sobie 68 kilometrów z łącznym przewyższeniem 1645 metrów. Do naszej bazy w Bagneres-de-Bigorre wróciliśmy tą samą drogą czyli przez przełęcz Aspin. Szczęśliwie samochód wytrzymał owe 80 kilometrów jazdy po górach, ale wkrótce miało się okazać iż gonił już resztkami sił. Niestety mechaniczne problemy naszego auta okazały się znacznie poważniejsze i powoli mogliśmy się już zacząć martwić jak daleko zdoła on nas jeszcze zawieść podczas tej podróży.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Azet & Pla d’Adet została wyłączona

Tourmalet & Aspin

Autor: admin o 12. lipca 2007

W czwartkowe przedpołudnie wyruszyliśmy na pierwszą z trzech zaplanowanych przejażdżek po Środkowych Pirenejach. Na pierwszy rzut poszły przełęcze najbliższe naszej bazy noclegowej czyli: Col du Tourmalet (2115 m. n.p.m.) i Col d’Aspin (1489 m. n.p.m.). Na rozgrzewkę czekał nas 12-kilometrowy dojazd przez Campan do Sainte-Marie-de-Campan i już na tym odcinku trzeba było pokonać różnice wzniesień rzędu 300 metrów.

W Saint-Marie droga rozchodzi się w dwóch kierunkach tzn. na południowy-wschód ku przełęczy Aspin i na południowy-zachód ku przełęczy Tourmalet. Podjęliśmy ostrożną decyzję, aby korzystając ze swej świeżości trudniejszą przełęcz wziąć na początek. Tym samym „na dzień dobry” w Pirenejach czekał nas bodaj najbardziej legendarny i jeden z najtrudniejszych podjazdów w tym łańcuchu górskim. Tourmalet to też chyba najpopularniejszy podjazd w historii „Wielkiej Pętli” jako, że począwszy do 1910 roku uczestnicy wyścigu jechali przez tą przełęcz aż 75 razy! Na dobrą sprawę podjazd zaczął się jeszcze przed Sainte-Marie-de-Campan, zaś od tej miejscowości czekało nas jeszcze niemal 17 kilometrów do szczytu. Pierwsze 5 kilometrów „wschodniej ściany” Tourmalet są łagodne o średnim nachyleniu poniżej 5%. Podjazd zaczyna się na dobre i na złe za wioską Gripp, albowiem na ostatnich 12 kilometrach trzeba pokonać przewyższenie rzędu 1070 metrów co oznacza średnią stromiznę blisko 9%.

Od tego miejsca góra już ani na moment nie odpuszcza wiedzie konsekwentnie najpierw ku znanym widzom Eurosportu długim galeriom chroniącym drogę przed lawinami, zaś następnie na około 4 kilometry przed szczytem przez stację narciarską La Mongie. Jechało mi się znakomicie. Od początku stromizny przez cały czas na przełożeniu 39 x 24, a za wspomnianym La Mongie dostałem jakby wiatru w plecy, bowiem byłem jeszcze w stanie nieco przyspieszyć. Mój czas pod Tourmalet czyli 1h 09:30 oznaczał wykręcenie średniej około 14,6 km/h. Na szczycie zadbaliśmy o swe kolarskie skalpy czyli zdjęcia w najbardziej stosownych miejscach czyli pod tablicami czy na tle pomników i słynnej restauracji. Jeden ze wspomnianych pomników poświęcony jest pamięci zmarłego w grudniu 2000 roku Jacquesa Goddet – drugiego z historycznych ojców Tour de France. Widoki z tej przełęczy tak na wschód jak i zachód zapierają dech w piersi. Dla nas szosowców przełęcz Tourmalet była kresem wspinaczki, lecz kolarze MTB mogliby się z tego miejsca pokusić o podjechanie dalszych 6 kilometrów kamienistym szlakiem wiodącym do obserwatorium wybudowanego na wysokości 2637 m. n.p.m. tuż pod szczytem góry Pic du Midi de Bigorre.

Z przełęczy zjechaliśmy z powrotem w kierunku Sainte-Marie-de-Campan. Każdy wedle upodobania czyli Piotr szybko, zaś ja ostrożnie wypatrując przy okazji ładnych widoczków i zatrzymując się kilkakrotnie celem ich uchwycenia w pamięci mojego Olympusa. Rozdzieliliśmy się więc na dobre 15-20 minut i osobno zaczęliśmy podjazd pod Col d’Aspin. Niewątpliwie jest to znacznie łatwiejsze wzniesienie od Tourmalet, lecz wciąż na tyle trudne by móc dać się we znaki. Zaczynając wspinaczkę w Sainte-Marie mieliśmy do pokonania 12,6 kilometra o umiarkowanym średnim nachyleniu 5%. Zaznaczyć jednak trzeba, iż przyszło nam się zmierzyć z łatwiejszą (północną) stroną tej przełęczy. Pierwsza część tego wzniesienia jest dość łatwa. Jechałem cały czas ponad 20 km/h, zaś w momentach gdzie podjazd prawie zupełnie puszczał prędkość dochodziła do 30 km/h. Nic dziwnego średnia nachylenie pierwszych 7,5 kilometra wynosiło tu tylko 3,6 %. Na ostatnim płaskim odcinku tzn. w strefie turystycznej Espadiet (1106 m. n.p.m.) spotkałem zjeżdżającego z naprzeciwka Piotra. Wkrótce jednak okazało się, że chyba zbyt szybko zacząłem ten podjazd. Góra okazała się bowiem dość zwodnicza. Ostatnie 5 kilometrów miało już średnie nachylenie 7,5% i będąc już nieco „podjechany” momentami przyszło mi zwalniać do 14 km/h. Starałem się jednak nie odpuszczać, bowiem założyłem sobie iż spróbuje tą górę wjechać w 40 minut. Wynik 40 minut 30 sekund i w sumie niezła średnia z tego wyszła bo 18,66 km/h.

Na górze niespodzianka. Otóż przełęcz Aspin znajduje się w strefie pastwisk i z tej przyczyny o tej porze dnia objęło ją w posiadanie całkiem liczne stado krów. Na ostatnich 50 metrach trzeba było sobie więc zrobić malutki slalom poboczem drogi. Byłem i tak w lepszej sytuacji niż turyści-samochodowi, którzy musieli liczyć na zmiłowanie pirenejskich bydlątek i pozwolenie na przejazd. Po zjechaniu z powrotem do Sainte-Marie-de-Campan odszukałem jeszcze dom-kuźnię będącą niemym świadkiem jednego z legendarnych wydarzeń z najdawniejszej historii Tour de France. Znalazłem bowiem miejsce, w którym znany „pechowiec” Eugene Christophe naprawiał widelec swego roweru, który pękł mu kilkanaście kilometrów przed Sainte-Marie, na początku zjazdu z Tourmalet. Potem zaś już tylko zjazd do bazy po drodze mijając wioskę Campan, w której podróżnych witają kukły z dala jako żywo przypominające ludzi. Po dotarciu do Bagneres-de-Bigorre licznik pokazał mi dystans 83,5 kilometra oraz dzienne przewyższenie rzędu 2160 metrów. Po posiłku i odpoczynku obejrzeliśmy dramatyczny etap TdF z metą w Autun . Odcinek ten wygrał Filippo Pozzato, zaś poważnemu wypadkowi uległ późniejszy „czarny charakter” wyścigu Aleksander Winokurow. Niestety wieczorem zaczęły się i nasze kłopoty … z samochodem. Piotr odkrył pod swym Fordem wyciek z układu chłodzącego silnika. Zaradzenie temu problemowi stało się naszym pierwszym zadaniem na piątkowe przedpołudnie.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Tourmalet & Aspin została wyłączona

Droga do Bagneres-de-Bigorre

Autor: admin o 11. lipca 2007

Po powrocie do hotelu: ciepły prysznic, ponowne pakowanie się najpierw do plecaków i toreb, a potem do samochodu i około południa wyjazd w dalszą drogę. Tym razem mieliśmy do pokonania dobre 500 kilometrów już do samego Bagneres-de-Bigorre u podnóża Pirenejów. Podróż ta zajęła nam całe popołudnie najpierw po autostradach kolejno A-89, A-20 i A-62 przez okolice Ussel, Tulle, Brive-la-Gaillarde, Cahors i Montauban do samej Tuluzy. Całkiem niespodziewanie monotonię naszej drogi ku najcieplejszym regionom Francji urozmaiciła nam „złapana” z dala od kraju Radiowa Trójka. Za Tuluzą wjechaliśmy na autostradę A-64 by zjechać z niej dopiero na zjeździe nr 14 w okolicy Tournay. Stąd pozostało nam już tylko 16 kilometrów lokalnymi drogami do Bagneres-de-Bigorre gdzie po kilkunastu minutach poszukiwań naszej kolejnej „mety” stanęliśmy w końcu na progu Chambres d’Hotes „Deezark” około godziny 19:00.

W tym miejscu zatrzymaliśmy się na cztery kolejne noclegi. Wspomniany pałacyk z kilkoma pokojami gościnnymi, świetlicą telewizyjno-rozrywkową, sporym garażem i ładnym ogrodem, w którym nieraz można się było natknąć na wygrzewające się w słońcu małe gekony prowadzi małżeństwo rodem ze Szkocji czyli Steve i Kasia. Przybyli oni w te strony przed trzema laty tak jak wielu ich rodaków porzucając deszczowe i wietrzne Wyspy Brytyjskie miejsca z cieplejszym klimatem i zarazem wymarzonego do uprawiania wielu dyscyplin sportu poczynając od golfa poprzez kolarstwo, narciarstwo, zaś na paralotniarstwie kończąc. Kasia jak zdradzało jej imię miała polskie korzenie. Okazała się być córką polskiego żołnierza z Kresów, który po II Wojnie światowej osiedlił się w Wielkiej Brytanii. Niemniej jej ojciec nie zadbał swego czasu o jej edukację w zakresie języka przodków przez co podobnie jak ze Stevem komunikowaliśmy się z naszą gospodynią w języku Szekspira.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Droga do Bagneres-de-Bigorre została wyłączona