banner daniela marszałka

Archiwum dla lipiec, 2006

Okolo Wysokych Tatier – cz. II

Autor: admin o 29. lipca 2006

Na Słowację wróciliśmy około 160 kilometra trasy. Po sporym odcinku samotnej jazdy i przy skromnych zapasach energetycznych w tej fazie wyścigu jechałem już „na rezerwie”. Niestety mimo nieomal maratońskiego dystansu imprezy na trasie rozstawionych było niewiele bufetów czyli brakowało okazji do uzupełnienia swych porannych zapasów. Aczkolwiek znaleźli się przezorni szczęśliwcy, którzy mogli liczyć na pomoc osób bliskich, które samochodem przemierzały trasę wyścigu organizując lotne bufety. Jechałem już bardziej siłą woli niż mięśni bez żadnych przyśpieszeń. Tymczasem trzeba było jeszcze pokonać dwa solidne podjazdy tzn. pod Zdiar i Stary Smokovec. Jeśli kogoś dane mi było wyprzedzić to jedynie nieszczęśników będących w jeszcze gorszej kondycji. Większy kryzys ode mnie przeżywał choćby Piotrek Strzecki, do którego na ostatnim podjeździe dołączył … Piotr Mrówczyński. Obaj jechali w owym czasie wraz z dwoma sąsiadami z południa, lecz osobiście się nie znali. Z pierwszej chwili „Kuń” wziął ponoć jadącego w koszulce Fassa Bortolo „Mrówkę” za Włocha i nie od razu udało im się porozumieć co do warunków współpracy. Dopiero na mecie dowiedzieli się, iż mają wspólnego kolegę, który w owym czasie zmagał się z własnymi słabościami jakieś dwie minuty za nimi.

Ja ostatni podjazd z Tatranskiej Kotliny do Starego Smokovca zacząłem również w czteroosobowej grupce, która tuż przed końcem tego łagodnego wzniesienia urosła do ośmiu osób. Podczas tego podjazdu jechaliśmy przez około 10 kilometrów równolegle do południowych zboczy Tatr Wysokich, które sprawiały mocno przygnębiające wrażenie. W listopadzie 2004 roku przeszedł przez te tereny huragan wiejący z prędkością do 230 km/h. W krótkim czasie zmiótł niemal wszystkie tutejsze drzewa tatrzańskiego lasu i na lata zamienił tatrzański las w wielkie pobojowisko. Widok hotelu w Starym Smokowcu oznaczał koniec mąk piekielnych i początek zjazdu do Popradu. Całe szczęście po kończyły się już chyba ostatnie resztki pokładów cukru w moim ciele. Nogi od dawna miałem słabe, a niemoc zaczęła już dochodzić do ramion coraz słabiej trzymających kierownicę. Na zjeździe do Popradu po kolejnych przegrupowaniach, znalazłem się ostatecznie w około 20-osobowym peletoniku, w ramach którego wjechałem do Popradu.

Na wąskiej i chodnikowej drodze prowadzącej do mety na popradzkim rynku nie było większych możliwości do finiszowych manewrów. Przeciąłem linię mety w środku swej grupki na 107 miejscu w czasie 6h 24:49 co dało mi całkiem niezłą przeciętną prędkość 33,94 km/h na dystansie (według wskazania licznika) blisko 218 kilometrów po trasie o łącznym przewyższeniu 2600 metrów. Dodając odcinek między startem honorowym a ostrym wydłuża dzienny przebieg do ponad 230 kilometrów, zaś sumę amplitud zbliża do trzech tysięcy metrów. Zawody zdominowali Słowacy, zajmując dziewięć pozycji w czołowej „10”, w tym osiem czołowych lokat. Wygrał Miroslaw Keliar przed Romanem Bronisem i Matejem Jurco, którzy zgodnie współpracując uzyskali czas 5h 33:51. Najlepszym z Polaków był nasz ex-profi Artur Krzeszowiec, który przyjechał jedenasty w czasie 5h 44:08. Jego ojciec Zbigniew, reprezentant Polski z tras Wyścigu Pokoju (w erze Ryszarda Szurkowskiego) mimo sześciu dekad na karku wykręcił czas nieco lepszy od mojego czyli 6h 24:04 wygrywając w swej kategorii wiekowej.

Świetnie spisał się też nasz znajomy Krystian Pawlik, który na mecie był czternasty, a trzeci pośród Polaków i przy tym najlepszy w kategorii wiekowej powyżej lat 40. Ślązak uzyskał czas 5h 48:05 wyprzedzając nawet o kilkanaście sekund swego wielce słynnego rówieśnika z Włoch (Fondriesta). Nawet lider „naszej ekipy” Leszek Brunke ukończył wyścig skrajnie wyczerpany, na 46 miejscu w czasie 5h 59:30. Nieco lepszy od niego okazał się nasz młody kolega Michał Stoch, który przemierzył trasę w towarzystwie swego treningowego kolegi Damiana Ziemianina. Damian był 36. w czasie 5h 56:06, zaś Michał 41. w czasie 5h 56:11. Piotrowie dojechali na metę w duecie, przekroczywszy ją według zasad fair-play w wynikającej z czasu spędzonego na prowadzeniu podczas ostatnich kilometrów wspólnej jazdy czyli jako pierwszy Mrówczyński, drugi Strzecki. Jarek Chojnacki na pokonanie tej trasy potrzebował 7h 15:05 co dało mu 238 miejsce, zaś Konrad Kucharski wraz ze swym kompanem Bartoszem Miszkurką spędzili na trasie wokół Tatr aż 8h 12:04 zajmując 310 i 311 miejsce.

Z powyższego opisu widać chyba, iż choć ledwie górzysty maraton słowacko-polski w teorii nie może równać się ze stricte górskimi wyścigami na szosach Włoch czy Francji to przy odpowiednim tempie, o 10 km/h szybszym niż w Alpach potrafi zmusić do maksymalnego wysiłku. Ostatecznie bowiem to nie teren, lecz człowiek tworzy wyścig – a jak wiadomo: gra się tak jak przeciwnik pozwala. Po wyścigu poszliśmy na „pasta party” do położonej na rynku restauracji gdzie dłuższy czas przyszło nam czekać na posiłek. Niestety lokal ten po brzegi wypełniony był wygłodniałymi uczestnikami wyścigu i aby nie paść z głodu należało nieco zawalczyć o uwagę zagubionych kelnerek. Obejrzeliśmy jeszcze oficjalną ceremonię wręczenia nagród dla zwycięzców i w poszczególnych kategoriach, po czym pojechaliśmy do hotelu zmyć z siebie trudy tatrzańskiego wyścigu. Wieczorem spotkaliśmy się z Jarkiem na kolacji w hotelu. Była świetna okazja powspominać stare dobre czasy i zarazem wymienić się informacjami na temat swych aktualnych zajęć. Naszemu „szwedzkiemu” koledze zdaliśmy też relację z tego co słychać w środowisku „łańcuchowego gangu” z Osowej. Do Trójmiasta wróciliśmy w niedzielę i tym sposobem na słowackim wyścigu zakończyłem swój czwarty sezon górskich wypraw rowerowych.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Okolo Wysokych Tatier – cz. II została wyłączona

Okolo Wysokych Tatier – cz. I

Autor: admin o 29. lipca 2006

Nazajutrz poranny start honorowy na rynku w Popradzie. Jednak wbrew pozorom dojazd na start ostry do Starego Smokowca nie był wcale łatwy, ani też lekki. Po pierwsze podczas tych kilkunastu kilometrów trzeba było, głównie na drugiej fazie pokonać różnice wzniesień rzędu 320 metrów dzielący oba wyżej wymienione miasteczka. Po drugie nie należało się obijać, lecz odrobinę powalczyć o przyzwoite miejsca na starcie ostrym w Starym Smokowcu. Oczywiście na samym w blisko 400-osobowym peletonie przeważali Słowacy, Czesi i Polacy, ale dało się też słyszeć niezrozumiałe dla Słowian dźwięki języka węgierskiego. Jednym słowem wyglądało to na czempionat „Krajów Grupy Wyszehradzkiej”. Pierwszy kilometr po starcie ostrym prowadził w dół, lecz wkrótce potem zaczął się delikatny podjazd w okolice Strbskego Plesa. Może i niezbyt trudny, lecz przy tempie 30-35 km/h trzeba było się nieźle napracować by nie zgubić kontaktu z czołówką. Udało się mi jak i dwóm moim pomorskim kompanom zacząć zjazd do Liptowskiego Mikulasa w pierwszej grupie, wciąż całkiem dużej bo około 150-osobowej.

Na zjeździe, może i niezbyt stromym, lecz łatwym technicznie jadąc na końcu tej dużej grupy niejako wessany przez jej pęd rozwinąłem prędkość większą niż w Alpach tzn. do 86 km/h. Zaraz potem wpadłem w jakąś koleinę przy prędkości około 70 km/h co kazało mi się zastanowić nad sensownością zbytniego ryzyka. Pod koniec zjazdu na przedzie grupy miała miejsce kraksa, w której uczestniczyło kilkanaście osób w tym Leszek, który w całym zamieszaniu zgubił oba bidony. Ta  fatalna okoliczność zmusiła go później do  zgoła „pirackich” praktyk przy zdobywaniu płynów niezbędnych dla przeżycia tego kolarskiego maratonu. Pierwszy oficjalny bufet mieliśmy w miejscowości Jamnik, lecz nie chcąc tracić kontaktu z czołówka nie można się było na nim zatrzymać, co najwyżej chwycić coś w locie. Ja niczym wierny „gregario” poratowałem Leszka paroma łykami z własnego bidonu. Niedługo potem można się było napić napojem prosto z nieba, bowiem w okolicy Liptowskiego Miklasa schłodziła nas wszystkich pierwsza kilkunastominutowa ulewa.

Około 75 kilometra zaczynał się zrazu spokojny, lecz potem nabierający charakteru quasi-alpejskiego podjazd pod Kvacianske sedlo (na załączonym profilu ujęte jako Huty). Na ostatnich 7 kilometrach tego podjazdu nasz peleton rozbił się w drobny mak. Na wzniesieniu tym wyprzedziłem Piotra i starałem się dotrzymać tempa Leszkowi. Koncentrując się na sylwetce swego kolegi ani się spostrzegłem jak kilkaset metrów przejechałem na plecach zawodnika z numerem 1 czyli wspomnianego już Fondriesta. Na górę wjechał kilkanaście sekund za swym kolegą, lecz niestety straciłem kontakt wzrokowy z jego grupką na zjeździe. Niestety miało to swoje zgubne konsekwencje gdyż samotnie nie byłem w stanie zniwelować strat do odjeżdżających mi grupek. W późniejszym czasie zmontowałem jednak jakiś trzyosobowy oddział i w dość mocnym tempie przez dwa mniejsze pagórki dotarłem do drugiego bufetu w Hladovce, tuż przed polską granicą. Niestety zajęty jedzeniem i organizacja prowiantu na dalsze kilometry przeoczyłem moment, w którym minął ten punkt Piotrek Strzecki i po wjeździe na Podhale musiałem radzić sobie sam, zaś po pewnym czasie w kolejnej 3-osobowej grupce wraz z dwójka nowych nieznajomych.

Około 140 kilometra wyścig dotarł do stolicy polskich Tatr, zaś ja powoli dochodziłem do kresu swych sił. W sumie nic dziwnego. Początek wyścigu był dość szybki tzn. w Liptowskim Mikulasu licznik pokazał mi średnią 42 km/h, zaś w bufecie Hladovka wciąż ponad 37 km/h. Ponadto poza chwilami z letnią burzą, wcale nieźle prażyło letnie słońce i temperatura dochodziła do 30 stopni Celsjusza. W Zakopanym zaczęły mnie łapać pierwsze skurcze, zaś kilka kilometrów za miastem na nowo rozszalała się burza. Tym razem w jeszcze bardziej gwałtownym wydaniu. W takich okolicznościach przyrody na podjeździe pod Wierch Poroniec minął mnie Piotrek Mrówczyński, który mając kontuzjowany nadgarstek (po upadku na podjeździe Chamrousse) zaczął całe zawody asekurancko tracąc kontakt z czołówką już na podjeździe pod Strbske Pleso. Niemniej z biegiem czasu rozgrzał swój „dieslowski silnik” i znów pokazał mi plecy. Na brukowany odcinek drogi przy przejściu granicznym na Łysej Polanie dojechałem w czasie 4h 52:50 tzn. ze stratą ponad 33 minut do 6-osobowej grupki liderów. Do grupy Leszka traciłem w tym momencie 16:33, do Piotra Strzeckiego 5:51, zaś do Piotra Mrówczyńskiego ledwie 42 sekundy.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Okolo Wysokych Tatier – cz. I została wyłączona

Wyprawa do Popradu

Autor: admin o 28. lipca 2006

Będąc z lekka nie dopieszczonym po przedwczesnym finale naszej francuskiej podróży dwa tygodnie po powrocie z Alp za namową dwójki kolegów z lokalnych tras kaszubskich postanowiłem raz jeszcze przetestować swe siły w wymagającym terenie. Tym razem znacznie bliżej domu tzn. na polsko-słowackim pograniczu. Do wypadu tego namówili mnie Leszek Brunke i Piotr Strzecki obaj od lat ścigający się po polskich szosach w wyścigach mastersów. Leszek to wielokrotny szosowy mistrz Polski w tzw. „jedynce” czyli kategorii do lat 40. Leszek jest naszym lokalnym liderem podczas niezliczonych weekendowych potyczek. O cztery lata młodszy Piotr z powodzeniem ścigający się w tej samej kategorii wiekowej prezentuje zaś na ogół poziom zbliżony do mojego.

Pod koniec lipca postanowiliśmy razem pojechać na Słowację by wziąć udział w przeszło 200-kilometrowym wyścigu Dookoła Tatr Wysokich. Start i metę tego wyścigu wyznaczono w Popradzie czyli mieście, które w 1999 roku było areną Mistrzostw świata w kolarskich przełajach. Tymczasem wyścig szosowy, który był głównym celem naszej podróży miał rangę Amatorskich Mistrzostw Europy Środkowej na szosie w terenie górskim, lecz organizowany był w formule open co oznaczało wspólny start okolicznych zawodowców, mastersów rozmaitych kategorii oraz zupełnych amatorów. Gościem honorowym tej imprezy corocznie bywa ex-mistrz świata i dwukrotny zwycięzca Pucharu świata Maurizio Fondriest. Były lider ekipy Lampre, obecnie zajmujący się produkcją rowerów, zaszczyca Poprad swą obecnością za namową słowackiego kolegi z tras kolarskich tzn. Milana Dvorscika, który jest jednym z organizatorów tej imprezy.

Naszą podróż z Trójmiasta w słowackie Tatry zaczęliśmy w czwartkowy poranek 27 lipca. Pojechaliśmy trasą biegnącą przez okolice Tczewa, Bydgoszczy, Łodzi, Krakowa i Nowe Targu wjeżdżając do krainy naszych południowo-wschodnich sąsiadów przez znane także z czasów Wyścigu Pokoju przejście graniczne w Łysej Polanie. W drodze odebrałem telefon od Jurka Plietha z szokującą informacją, iż na dopingu został przyłapany rewelacyjny zwycięzca niedawno zakończonego Tour de France Amerykanin Floyd Landis. Jak się okazało słynna szarża do Morzine okazała się zbyt piękna by być prawdziwą tzn. dokonaną w sposób uczciwy czyli własnymi siłami i siłą woli. W realizacji tego niesamowitego dzieła pomagał Landisowi nadmiar testosteronu. Leszek już wcześniej zarezerwował nam 3-osobowy pokój w hotelu położonym w cichej dzielnicy Popradu. Jak się okazało był on prowadzony przez zawodniczkę słynnej słowackiej drużyny koszykarskiej Rużomberok. Aczkolwiek honory „gospodyni” pełnił raczej mąż owej sportsmenki.

Jako, że do Popradu po długiej podróży dotarliśmy około 19:00 tego dnia nie mieliśmy już czasu na rozprostowanie kości na rowerze. Mogliśmy co najwyżej wyskoczyć na jedno wieczorne piwko w naszej dzielnicy i liczyć na dobrą pogodę w piątek. Aura nas nie zawiodła i w piątkowe południe udałem się wraz z Leszkiem na około 40-kilometrowy trening przed sobotnim startem. Towarzyszył nam w nim znajomy Leszka Krystian Pawlik ze Śląska, na co dzień startujący w masterskiej kategorii Under-45. Przejechaliśmy cały przydługi dystans startu honorowego jutrzejszego wyścigu tzn. z Popradu do starego Smokowca, po czym zapuściliśmy się jeszcze na trasę oficjalnej części wyścigu do okolic Novej Polanki. Po powrocie do hotelu poszliśmy wraz z Piotrem na rynek w Popradzie aby załatwić formalności startowe oraz pozwiedzać najciekawszą część miasta. Oprócz oglądania tamtejszych kościołów i kamieniczek natknęliśmy się na „Pub u Krecika” położony jak przystało na zwyczaje swego patrona w podziemiach. Niemniej wczesnym popołudniem u pana Krtka nie było wielu gości.

Podczas gdy Leszek z Piotrem korzystali z uroków miejscowego basenu, ja na popradzkim rynku spotkałem się z Piotrkiem Mrówczyńskim. Od Piotra dowiedziałem się, że w sobotnim wyścigu wystartuje również nasz zakopiański kolega Michał Stoch oraz znany nam dobrze z czasów pracy przy organizacji Tour de Pologne Konrad Kucharski z Warszawy. Ponadto udało mi się namówić do startu Jarka Chojnackiego, z którym byłem na swej drugiej alpejskiej wyprawie tzn. w 2004 roku we włoskich Dolomitach. „Majorka” od pewnego czasu mieszkający w Szwecji przebywał właśnie na Słowacji wraz z małżonką u swych teściów. Do Popradu nie miał daleko i nie dał się długo namawiać na start wyścigu, a tym bardziej na spotkanie ze starymi kumplami z ronda „Castorama”.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Wyprawa do Popradu została wyłączona

L’Etape du Tour – cz. II

Autor: admin o 10. lipca 2006

Potem przyszedł czas na 34-kilometrowy zjazd znany mi dobrze z dwóch startów w La Marmotte. Jakkolwiek w tego rodzaju terenie nie należę do sokołów tym razem jednak zachęcony powodzeniem dotychczasowej jazdy oraz rozgrzany rywalizacją przeszedłem sam siebie. Mało komu pozwoliłem się dojść czy wyprzedzić. Sam zaś dogoniłem najpierw jedną, a nieco później drugą z kilkunastoosobowych grupek jakie potworzyły się na tym zjeździe. Co więcej na jednym z pagórków w końcówce tego zjazdu jakby od niechcenia zostawiłem cały ten peletonik z tyłu stawiając sobie za cel utrzymanie się na prowadzeniu do końca zjazdu. Ten mały cel osiągnąłem i dopiero na 4-kilometrowym płaskim i prostym odcinku prowadzącym do podnóża L’Alpe d’Huez pozwoliłem się dojść swym rywalom. Na punkcie kontrolnym przed finałowym podjazdem po przeszło 176 kilometrach jazdy pojawiłem się w czasie 5h 56:14 co oznaczało się bliską 30 km/h na trasie z dwoma poważnymi premiami górskimi (najwyższej i drugiej kategorii) i pomimo wspomnianych postojów na obu przełęczach.

Co ciekawe Piotr dotarł do tego punktu w czasie rzeczywistym 5h 56:53 co potwierdzało nasz wyrównany poziom i mogliśmy tylko żałować, że na skutek zamieszania organizacyjnego przy zapisach nie wystartowaliśmy w tym samym sektorze. Czułem się dobre, więc tym razem inaczej niż podczas startów w La Marmotte ominąłem przystanek na bufecie w Bourg d’Oisans. Lepiej też zacząłem sam podjazd bo nie od razu chwycił mnie kryzys. Niestety upał i tym razem dał mi się mocno we znaki bo tego dnia dochodził do 38 stopni w cieniu! Niestety mniej też było kibiców chętnych do poratowania nas butelką z wodą. Zabrakło mi obecnego na trasie La Marmotte „wodopoju” w La Garde. Dla uregulowania oddechu znów z czasem musiałem się ratować przystankami co kilka wiraży, zaś bidon napełniać w strumieniach spływających po zboczu tej góry. W połowie podjazdu po wciągnięciu ostatnich żelów wydawało mi się przez kilkanaście minut, że kryzys minął. W tym czasie udało mi się jechać ze średnią około 11 km/h.

Niestety niespełna 4 kilometry przed szczytem byłem już na wpół żywy. Musiałem się zatrzymać w cieniu. Schowałem się na za jakąś drewnianą chatką. W tym czasie przejechał koło niej Piotr, który zdołał mnie zauważyć i zachęcić do dalszej jazdy. Postałem jeszcze minutkę i po może trzech minutach tego postoju ruszyłem dalej w „oszałamiającym” tempie około 8 km/h będąc już tak słaby że ledwie rękoma mogłem utrzymać kierownicę. Dowlokłem się w końcu na metę wypłukany z resztek energii. Mimo ogromnego kryzysu przyjechałem na całkiem niezłym miejscu. W wyścigu byłem 578. z czasem 7h 30:15. Czas rzeczywisty czyli 7h 22:52 (25,890 km/h) dałby mi zaś 577 miejsce w realnej klasyfikacji. Gorzej było z czasem samej finałowej wspinaczki. Ostatnie 14,8 kilometra przejechałem w czasie 1h 26:38 czyli z przeciętną zaiste bardzo przeciętną bo 10,25 km/h. Na mecie byłem ledwie przytomny. Miałem kłopot by siedzieć oparty o płot. W końcu poszedłem do jednego z namiotów oparłem rower o stół i położyłem się na ziemi. Zaniepokojeni moim stanem francuscy weterani tego rodzaju imprez podchodzili upewnić się czy wszystko ze mną w porządku i jestem przytomny. Jeden z nich poszedł nawet po służbę medyczną, którą na wpół po włosku i po angielsku zapewniłem że wiem gdzie jestem i aby odzyskać siły muszę po prostu coś zjeść i wypić. Kłopot z tym, że do namiotu bufetowego miałem 200 metrów co wydawało mi się w tym momencie dystansem nie do pokonania. Ostatecznie dotarłem tam i spotkałem Piotra, którego poprosiłem o odebranie mojej porcji żywnościowej. Dzięki temu w ciągu godziny jakoś doszedłem do siebie. Przyszło nam jeszcze poczekać na Darka i na Ździśka. Wszyscy uczestnicy wyścigu, którzy dotarli na metę otrzymywali pamiątkowy medal. Natomiast po odbiór dyplomów dokumentujących uzyskane przez nas czasy i miejsce (tak wyścigowe jak i rzeczywiste) musieliśmy stanąć w niemałej kolejce.

Moi koledzy uzyskali następujące wyniki:

495. Piotr Mrówczyński z czasem wyścigowym 7h 26:14
Miejsce i czas rzeczywisty: 401. / 7h 13:08 (L’Alpe d’Huez: 1h 16:15);
959. Dariusz Kamiński z czasem wyścigowym 7h 50:46
Miejsce i czas rzeczywisty: 951. / 7h 41:14 (L’Alpe d’Huez: 1h 21:12);
2393. Zdzisław Wojtyło z czasem wyścigowym 8h 54:48
Miejsce i czas rzeczywisty: 2222. / 8h 37:05 (L’Alpe d’Huez: 1h 35:16).

Cały wyścig wygrał ścigający się na co dzień w kategorii „espoir” 21-letni Francuz Blaize Sonnery z czasem 6h 00:33, który wyprzedził swych rodaków Frederica Perillat (6h 01:01) oraz Jean-Noel Sarlina (6h 02:29). Ogółem wyścig ukończyło 6037 kolarzy spośród 7548 startujących (blisko 80%), w tym 5477 wyrobiło się w zakładanym 11-godzinnym limicie do godziny 18:00. Sonnery od nowego sezonu będzie już zawodowcem w ekipie Ag2R stąd strata realna rzędu około 80 minut wydaje mi się wcale niezłym osiągnięciem. Należy jednak zwrócić uwagę, iż kilka dni później tą samą trasę, acz w silniejszym towarzystwie i przy bardziej umiarkowanej temperaturze zwycięzca etapu TdF Luksemburczyk Frank Schleck pokonał w czasie 4h 52:22 czyli ze średnią 38,376 km/h, zaś nawet ostatni tego dnia Hiszpan Oscar Freire potrzebował na to 5h 28:44! Wychodzi, więc na to iż nawet liderzy w naszym mega-peletonie mieliby kłopoty ze zmieszczeniem się w limicie czasu na profesjonalnym etapie. Jako ciekawostkę dodam, iż znany z zamiłowania do kolarstwa wielki ex-mistrz Formuły 1 Alain Prost był 207. z czasem 6h 59:35. Świetny wynik jak na 51-letniego gością i nie umniejsza tego fakt, że jako VIP startował z pierwszych szeregów pośród asów przez co miał wygodniejszy i z pewnością szybszy start od nas wszystkich. Niewiele lepszy od Prosta był ex-profi 46-letni Holender Steven Rooks, który przed osiemnastu laty był drugi w całym Tour de France i pierwszy na etapie do L’Alpe d’Huez. Tym razem Rooks przyjechał na metę 163. z czasem 6h 54:35.

Potem pozostało nam już tylko zjechać do Bourg d’Oisans gdzie czekał na nas Michał. W zasadzie nasz młody kolega musiał zaparkować kilka kilometrów za tym miasteczkiem, bowiem na drodze do Rochetaillee utworzył się niemały korek. Niestety na zjeździe zagubił nam się Darek, który jak się później okazało miał defekt. i do bazy w Enversin d’Oz musiał dojechać rowerem. Po blisko 200 kilometrach wyścigu ta dodatkowa „wycieczka rowerowa” w skrajnym warunkach pogodowych stała się powodem udaru słonecznego, któremu uległ nasz kolega. Dla większości z nas z powodów o których wspomniałem na wstępie relacji wyprawa ta już się właściwie zakończyła.

Nazajutrz czekał nas powrót do Trójmiasta szlakiem znanym z czerwcowego wyjazdu do Ardeche czyli drogą na Lyon, Besancon i Mulhouse oraz dalej przez Niemcy czyli Freiburg, Karlsruhe, Norymbergę (w jej okolicach zatrzymaliśmy się na nocleg), Lipsk i Berlin aż do granicy w Kołbaskowie. Piotr z Michałem zostali we Francji jeszcze na trzy dalsze dni. Pierwszego dnia Piotr wybrał się w odwiedziny do swego kolegi zamieszkującego w rejonie Charteuse, zaś Michał nadrabiał swe zaległości treningowe. W środę 12 lipca obaj pojechali w kierunku Sechilienne, aby poprzez stromą przełęcz Col Luitel dojechać do stacji Chamrousse (1650 m. n.p.m.) znanej z mety górskiej czasówki na Tour de France z 2001 roku. Wycieczka ta nie zakończyła się szczęśliwie dla Piotra gdyż jeszcze na podjeździe upadł on na nierównej, remontowanej drodze i doznał silnego stłuczenia lewego nadgarstka. W tych okolicznościach techniczny zjazd z tej góry jak i czwartkowa wyprawa na przełęcz Croix-de-Fer (2068 m. n.p.m.) nie była dla mojego kolegi szczególnie przyjemnym doświadczeniem. Zdarzenie to zaważyło w pewnym stopniu na wyniku Piotra w późniejszym o dwa tygodnie wyścigu Dookoła Wysokich Tatr ze startem i metą w Popradzie. Pomimo tego również tam pokazał mi plecy podczas burzy w drodze ku Łysej Polanie … ale to już temat na inną opowieść.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania L’Etape du Tour – cz. II została wyłączona

L’Etape du Tour – cz. I

Autor: admin o 10. lipca 2006

Wstaliśmy o brzasku mając niewiele czasu na szybką toaletę i lekkie śniadanie. Następnie wskakujemy w swe „stroje urzędowe”. Ja ze swoich na tak wyborną okazję wybrałem komplet Lampre-Caffita od Sylwestra. Byłem w szczycie formy i wycieniowania, więc trzeba skorzystać z tego krótkiego okresu roku, w którym potrafiłem się w niego wcisnąć. Pozostało nam jeszcze załadować kieszenie koszulek: dętkami, łatkami, żelami, batonami i wszystkim co się zmieści a może się okazać niezbędne na trasie. Do centrum na start wyruszyliśmy nieco po szóstej, tylko Darek postanowił nieco dłużej zabarłożyć.

Na tym wyścigu widać wyższy poziom organizacji choćby po tym, że dojazd miejsca startu jest dokładnie oznakowany i prowadzi do każdego z sektorów inna boczną dróżką. Trzeba po prostu uważać na znaki w kolorze przynależnym danemu, a każdy trafi gdzie trzeba. Muszę powiedzieć, że w tym względzie miałem stosunkowo najwięcej szczęścia. Obaj z Piotrem wysłaliśmy swe zgłoszenia w pierwszej połowie lutego, a mimo to ja otrzymałem numer 2064 (w sektorze 4), zaś om numer 4380 (w sektorze 5). Z kolei Zdzichu z Darkiem zapisując się nieco później dostali numery odpowiednio: 6332 i 6388 w sektorze 6. Co nie przeszkodziło Darkowi w przeskoczeniu dwóch sektorów i wystartowaniu o 3 minuty przed Piotrem – cóż „Polak potrafi”.

Gdy już się wszyscy usadowiliśmy na swych miejscach. Ja gdzieś w połowie swego sektora czyli realnie około 3000 pozycji. Należało jeszcze poczekać 15-20 minut na swój start, w moim przypadku przez ostatnie 7 minut przesuwając się powoli niemal na piechotę w stronę linii startu. Początek nerwowy jak zwykle nieprzebrany tłum ścigantów poruszających się na różnych poziomach prędkości. W sumie wystartowało 7548 uczestników, w tym 3007 spoza Francji reprezentujących aż 49 państw. Do 73 kilometra brak poważniejszego podjazdu, ale szosa pomimo zarówno drobnych wzniesień jak i zjazdów stale wznosi się pokonując od Gap do początku prawdziwej wspinaczki pod Col d’Izoard blisko 500 metrów w pionie (z poziomu 785 do 1260 metrów n.p.m.). Taktyka prosta tzn. przejść na czoło swego peletonu, od czasu do czasu złapać koło kogoś na zbliżonym do ciebie poziomie i w razie potrzeby przeskoczyć z własnej grupy do kolejnego peletonu pełnego rywali z na ogół niższymi numerami startowymi. Najdłuższy z takich „spawów” zajął mi dobry kilometr, choć oczywiście opłacało się tego rodzaju akcję zmontować wespół z podobnymi mi śmiałkami.

Na krótkich zjazdach prędkość grupy łatwo przekracza 60 km/h, zaś średnia prędkość otwarcia czyli do mostu nad zalewem Lac de Serre Poncon (26 km) wynosi około 38 km/h. Potem co raz więcej hopek i przejazdy przez Savines-le-Lac, Embrun (znany z alpejskiego iron-triathlonu) oraz Guillestre gdzie z ronda, na którym następuje skręt w kierunku Col du Izoard mogę pozdrowić motel, w którym spędziłem dwa pierwsze noclegi w trakcie ubiegłorocznej wyprawy do Francji. Potem już wjazd w malowniczą, otoczoną pieknymi formami skalnymi dolinę Combe du Queyres. Na tym odcinku niejednokrotnie zdaża się nam wpadać „dla ochłody” do zimnych i ciemnych tuneli wydrążonych litej skale. Skręt w lewo o 90 stopni i opuszczamy dolinę kierując się prosto na północ w kierunku na przełęcz. Początek nie jest jeszcze szczególnie trudny, ale niemal od razu widać kto z twoich dotychczasowych kompanów ile może. Prawdziwe schody zaczynają się za wioską Arvieux. Przez kolejne 8 kilometrów aż do pustynnej okolicy zwanej La Casse Desserte prawie nie odpuszcza poniżej 8%. Dalej krótki zjazd i 2,5-kilometrowa poprawka.

Poznałem ten podjazd już podczas ubiegłorocznej eskapady, więc m/w wiem jak go jechać. Za punkt odniesienia obieram sobie człowieka z koszulce reprezentacji Szwajcarii. Czas leci, upał narasta, ale humor mam dobry bo to raczej ja wyprzedzam niż jestem wyprzedzany i tak w stosunkowo dobrej kondycji docieram na szczyt gdzie daję sobie około 2-3 minut na drobny posiłek. Dalej zjazd z początku kręty, potem przede wszystkim szybki bo przez 10 kilometrów do Cervieres cały czas dość stromy. Jadę ostrożnie z rzadka dochodząc do 70 km/h przez co tracę trochę pozycji, lecz pod koniec zjazdu łapię się w grupę i wraz z nią wjeżdżam do Briancon. Tam niespodzianka czyli nakaz skrętu w prawo i kilkaset metrów, a więc m/w połowa sztywnego podjazdu do miejscowej fortyfikacji Vauban znanej z tras Giro czy Touru, a jeszcze lepiej z wydarzeń na Criterium du Dauphine Libere.

Po wyjechaniu z Briancon stworzyła się grupa około 30-40 osobowa i w tempie około 30 km/h po terenie „false-flat” jechaliśmy w kierunku Le Monetier-les-Bains. Gdy kilka kilometrów za tą miejscowością na dobre zaczął się podjazd pod Lautaret nasz peletonik pękł na drobniejsze grupki. Zakładałem, że ten niespełna 10 kilometrowy podjazd o średnim nachyleniu 5% będzie dość „wypoczynkowy” w porównaniu ze wszystkimi górami, które przejechałem już podczas tegorocznej wyprawy. Raz jeszcze okazało się, że wszystko zależy od tempa narzuconego przez konkurentów. Znalazłem się w kilkuosobowej grupce najmocniejszych ludzi z wcześniejszego peletoniku i przez kilka kilometrów musiałem chcąc się w niej utrzymać musiałem jechać w tempie 18-19 km/h. Znalazłem się w towarzystwie prawdziwie międzynarodowym oprócz Francuzów był tu blisko dwumetrowy Holender, jak przypuszczam Nowozelandczyk oraz Anglik z którym widziałem się na trasie tego wyścigu już nie po raz pierwszy.

Zapamiętałem też Francuza z numerem 6000, który jak się później okazało ukończył ten wyścig na 275 miejscu z czasem 7h 08:22 (realnie zaś był nawet 202. z czasem 6h 54:22). Jednym słowem w przekroju całego wyścigu był on ode mnie szybszy niespełna 22 minuty (realnie ponad 28 minut) z czego blisko 20 minut nadrobił nade mną pod L’Alpe d’Huez. To wszystko może oznaczać, iż pod Lautaret wjechałem najpewniej w czwartej setce. Na tą znaną sobie wcześniej ze zjazdów z Galibier i przejazdów samochodem przełęcz wjechałem sam bowiem nawet wspomniana mała grupka rozsypała nam się dokumentnie. W najtrudniejszych momentach moja prędkość spadała do 16 km/h. Na górze krótki postój i okazja do szybkiego posiłku oraz napełnienia bidonów w obleganej przez wszystkich fontannie.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania L’Etape du Tour – cz. I została wyłączona

Gap

Autor: admin o 9. lipca 2006

Następny dzionek tzn. niedziela 9 lipca był dla nas dniem przerwy w startach, lecz bynajmniej nie okazją do zupełnego odpoczynku. Owszem można było się dłużej wylegiwać, lecz bez przesady bowiem wczesnym popołudniem czekał nas wyjazd z Enversin d’Oz do Gap czyli na start poniedziałkowego wyścigu pod szyldem L’Etape du Tour. Nieoceniony w tego rodzaju sytuacjach Piotr niemal „ad hoc” załatwił nam wszystkim lokum na obrzeżach tego miasta przez co nie musieliśmy się martwić o dach nad głową w miejscowości przeżywającej nalot tysięcy podobnych nam amatorów kolarstwa. Drugim kluczowym członkiem naszej wyprawy na start tej imprezy okazał się Michał. Jako, że dołączył „młody Sokół” dołączył do naszej ekipy późną wiosną i tym samym nie miał szans na start w L’Etape. Dzięki temu mieliśmy w swym gronie człowieka, który mógł zabrać samochód z Gap z powrotem w rejon Bourg d’Oisans w momencie gdy nasza czwórka będzie zmagać z przełęczami: Izoard, Lautaret i raz jeszcze z podjazdem pod L’Alpe d’Huez na trasie piętnastego etapu tegorocznego Tour de France. Z tych względów przeszło 120-kilometrowa droga do Gap stała się dla Michała próbą generalną za kółkiem Zdzisiowego vana.

Po minięciu Rochetaillee, Sechilienne dojechaliśmy do Vizille by w tym miejscu po drobnym kluczeniu skręcić na prowadzącą prosto na południe słynną drogę Bonapartego (Route Napoleon) czyli drogę, którą cesarz Francuzów wracał do Paryża z Elby, miejsca swego pierwszego zesłania. To na pierwszych kilometrach tego kawałka naszej drogi czyli na dość niepozornym podjeździe pod Laffrey 35 lat wcześniej Hiszpan Luis Ocana zaatakował „wszechmogącego” Eddy Merckxa by na mecie Orcieres-Merlette wyprzedzić Belga o blisko 9 minut! Inna ciekawostka tego terenu był fakt, iż po minięciu miejscowości La Mure, Corps, Saint Bonnet tuz przed Gap wjechaliśmy na Col du Bayard (1246 m. n.p.m.). Przełęcz ta obok wspomnianej już Laffrey oraz Ballon d’Alsace w Wogezach należała do pierwszych górskich podjazdów w historii Tour de France, bowiem już w 1905 roku poprowadzony został tędy etap TdF z Grenoble do Toulonu!

Po dojechaniu do Gap postanowiliśmy skierować się od razu do dzielnicy, w której organizatorzy L’Etape du Tour przygotowali swego rodzaju miasteczko startowe. W tym miejscu należało potwierdzić swój udział w poniedziałkowym wyścigu odbierając wszelkie gadżety z numerem startowym i nieodzownym chipem w pierwszym rzędzie. Załatwiwszy te formalności daliśmy sobie pół godziny na spacer po polu wypełnionym innymi uczestnikami oraz ich rodzinami, na którym kilkudziesięciu producentów związanych z branżą kolarską wystawiło na pokuszenie naszych oczu swe produkty od odżywek i odzieży, poprzez części rowerowe aż do w pełni wyposażonych bicykli. Niemniej aby stać się kupcem niektórych spośród prezentowanych cudeniek musiałbym chyba zarabiać jakkolwiek tyle co obecnie, lecz koniecznie w euro a nie w złotych polskich. Kilkaset metrów od tego „kolarskiego sezamu” czekał na nas w wielkim hangarze położonym nieopodal miejscowego boiska piłkarskiego posiłek na koszt organizatora, przygotowany na bazie nieocenionego makaronu. Piotr wykorzystał obecność miejscowej telewizji by udzielić krótkiego wywiadu informując wszystkich o udziale w tej imprezie także polskiej drużyny. Nagranie to dostało się później do oficjalnego „dokumentu” z tej edycji wyścigu wydawanego na płytach DVD.

Jak się później dowiedziałem na podstawie pełnych wyników wyścigów całą trasę tegorocznego L’Etape pokonało jeszcze dwóch Polaków tzn. Mariusz Nowakowski i Artur Baturo. Po posiłku udaliśmy się na poszukiwanie naszej stancji odbierając klucze do niej około godziny 18-tej. Wczesny wieczór spędziliśmy na dopieszczaniu naszych maszyn i montowaniu na nich numerów startowych. Natomiast po kolacji legliśmy przed telewizorem aby obejrzeć finałowy mecz piłkarskiego mundialu pomiędzy Francją a Włochami. Chcąc obejrzeć cały mecz z dogrywką, karnymi i słynną „główką” Zidane’a trzeba było pójść na kompromis z własnymi potrzebami fizjologicznymi i ograniczyć sen przed wielkim dniem do około sześciu godzin biorąc pod uwagę fakt, iż w obliczu startu o godzinie 7.00 czekała nas wszystkich poza Michałem kolejna pobudka o 5:00-5:30 rano.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Gap została wyłączona

La Marmotte – cz. II

Autor: admin o 8. lipca 2006

Na szczycie Col du Telegraphe mały bufet czyli okazja do uzupełnienia bidonów po czym dość łagodny 5-kilometrowy zjazd do Valloire gdzie na dobrą sprawę jeszcze przed strefą drugiego z trzech dużych bufetów (drinki & przekąski) zaczyna się podjazd pod legendarny Col du Galibier (2642 m. n.p.m.). Tu już każdy z nas miał radzić sobie po swojemu. Rozdzieliliśmy się dość szybko na skutek drobnych problemów technicznych tak z mojej jak i Michała strony. Początkowo w dolnej otoczonej łąkami części podjazdu przyszło mi nam wszystkim przecierać szlaki, lecz gdy podjazd ten tuż za miejscem zwanym Plan Lachat odsłonił swe gorsze czytaj bardziej strome oblicze to na wykutych w skale serpentynach górę wzięła młodość i niższa o dobre 12 kilogramów waga Michała. Zakopiańczyk minął mnie około 5 kilometrów przed szczytem, zaś ja zmagając się z bólem prawej stopy zdołałem utrzymać z nim kontakt wzrokowy do samego szczytu tracąc około pół minuty. Wspomniany ból powodowany był zaś przez zagiętą w trakcie jazdy opaskę elastyczną, którą zwykłem zakładać na dłuższe trasy od czasu skręcenia kostki podczas gry w piłkę halową.

Na Galibier czyli na „dachu” tak tego wyścigu jak i tegorocznego Tour de France ponownie uzupełniliśmy bidony, pożywiliśmy się i w możliwie ustronnym miejscu załatwiliśmy swe tzw. mniejsze potrzeby fizjologiczne. Mimo narastającego zmęczenia zdołałem ku pokrzepieniu serca odnotować, że w tym miejscu mam zapas około 45 minut w stosunku do ubiegłorocznego międzyczasu z Galibier. Na początku zjazdu Michał pomknął w dół w tempie, które mi nie wydało się bezpieczne i w ten sposób nasze drogi rozeszły się już do samej mety. Każdemu z nas na swój sposób przyszło pokonać ten ponad 40-kilometrowy zjazd przy ruchu drogowym pół-otwartym prowadzący nieomal do samego Bourg d’Oisans. Ciesząc się ze sporej dawki nadrobionego czasu zacząłem sobie jednak zdawać sprawę, iż zmęczenie narasta, zaś upał dochodzący tego dnia do 36 stopni w cieniu dodatkowo wysysa ze mnie resztki energii. Dlatego też tym razem nie mogłem sobie odmówić nieco dłuższego pobytu na trzecim dużym bufecie usytuowanym tradycyjnie u podnóża finałowego podjazdu do L’Alpe d’Huez. Szybka przekąska (kawałki bananów i pomarańczy, a także suszone morele) oraz kubeczki coca-coli nie od razu jednak przyniosły ratunek.

U podnóża okrutnej L’Alpe zjawiłem się osłabiony i z nieustabilizowanym oddechem. Tu zaś oczywiście jak na złość ciągnąca się w nieskończoność pierwsza prosta do wirażu nr 21 (w tym miejscu na poboczu półprzytomny ze zmęczenia zauważyłem pierwszy duet kibicek czyli Jaśminę z Zuzanną) i niewiele krótsza, a równie stroma druga prosta do wirażu nr 20. Osłabiony nie zdołałem się oprzeć pokusie krótkiego postoju i przyznam, że do półmetka podjazdu ów obronny manewr powtórzyłem jeszcze chyba ze trzy bądź cztery razy. Podczas jednego z nich minął mnie nie widziany już dawno Darek. Na szczęście kryzys i mi odpuścił, więc byłem w stanie kontynuować wspinaczkę w miarę przyzwoitym tempie. Około 4 kilometry przed metą musiałem zrobić jeszcze jeden, ostatni postój z uwagi na drobne skurcze, lecz cały wyścig aczkolwiek zmęczony ukończyłem we wcale dobrym zdrowiu. Dość powiedzieć, że na ostatniej prostej zachęcony okrzykami drugiego duetu fanek (Anii i Basi) byłem jeszcze w stanie pokusić się o mały finisz i wyprzedzić kilku swych rywali. Na mecie miłe zaskoczenie, bo pomimo m/w o 10 minut gorszego niż przed rokiem wjazdu pod L’Alpe czas rzeczywisty zdecydowanie lepszy niż w 2005 roku. Na skutek problemów na ostatniej górze nie udało mi się co prawda złamać bariery 8 godzin, ale wynik ogólny więcej niż przyzwoity 595 miejsce w gronie około 6500 uczestników z czasem wyścigowym 8h 12:55. Bardziej wymierny jest tu jednak mierzony chipami czas rzeczywisty tzn. 8h 03:38 co oznaczało poprawę o 35 minut i 19 sekund w porównaniu z ubiegłorocznym występem. Na ten czas złożyło się u mnie 7h 40:30 samej jazdy oraz 23:08 spędzonych na rozmaitych bufetowo-kryzysowych postojach.

Czterej moi kompani spisali się równie dzielnie uzyskując następujące miejsca i czasy:
440. Michał Stoch z czasem wyścigowym 7h 58:41 (z rzeczywistym: 7h 49:30);
577. Dariusz Kamiński z czasem wyścigowym 8h 11:30 (realnie: 8h 09:19);
716. Piotr Mrówczyński z czasem wyścigowym 8h 22:16 (realnie: 8h 13:09);
1244. Zdzisław Wojtyło z czasem wyścigowym 9h 10:57 (realnie: 8h 59:19).

Do mety tego obiektywnie najtrudniejszego spośród francuskich wyścigów dla kolarzy amatorów (cyclosportives) dotarło tym razem tylko 4134 spośród 6500 uczestników. Na mecie mieliśmy więc tylko 63,6% porannej stawki podczas gdy przed rokiem do L’Alpe d’Huez dojechało 71,1% ścigantów. Tegoroczny wyraźnie wyższy odsetek wycofań na trasie spowodowany był jak sądzę strasznym upałem, który dodatkowo utrudniał nam wszystkim jazdę i walkę z własnymi słabościami. Sam wyścig podobnie jak przed rokiem wygrał Włoch Emanuele Negrini w czasie 5h 50:30. Wyprzedził on swego rodaka Stefano Salę (5h 53:27) oraz najmocniejszego z ogromnej rzeszy Holendrów Berta Dekkera (6h 12:38). Całe podium ponownie zajęli zawodnicy z kategorii „D” czyli będący w wieku od 30 do 39 lat. Dodam jeszcze, że pogromca wszystkich czyli Negrini tydzień wcześniej na własnych śmieciach wygrał już po raz trzeci z rzędu Maratona dles Dolomiti dotrzymując koła Raimondasowi Rumsasowi.

Nam jednak nie w głowie było się mierzyć z takimi orłami. Plan swój wykonaliśmy o tyle, iż każdy z nas zapracował uczciwie na swój złoty dyplom czyli Brevet d’Or. Darek, Piotr i ja załapalibyśmy się na „złoto” nawet w najmłodszej kategorii wiekowej tzn. „C” dla zawodników w wieku od 18 a 29 lat, której wyznano najbardziej wymagający limit czasu czyli 8h 29 minut. W poczuciu dobrze wykonanego zadania mogliśmy zjeść serwowany na mecie posiłek, zaś za odzyskane 10 Euro z kaucji (za chip) nabyć pamiątkowy medal ze świstakiem … obowiązkowo złoty. Po wszystkim należało jeszcze zjechać do zaparkowanych w Bourg d’Oisans samochodów. Jechaliśmy oczywiście pod prąd trwającego nadal wyścigu. Przyznam, że szczerze współczułem tym spośród swoich „rywali”, którzy mimo upływu około 10 godzin od porannego startu wciąż jeszcze mieli do pokonania spory kawałek podjazdu po L’Alpe d’Huez w tak ciężkich warunkach atmosferycznych.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania La Marmotte – cz. II została wyłączona

La Marmotte – cz. I

Autor: admin o 8. lipca 2006

Sobota 8 lipca dla całej naszej piątki miała być pierwszym dniem wielkiej próby podczas tej wyprawy. Dla mnie i Piotra była to zarazem okazja do porównania swej tegorocznej formy z ubiegłorocznymi wynikami na tej samej trasie. Naszą teorię o liberalnym podejściu organizatorów La Marmotte do kwestii zapisów przetestował kolega z Trójmiasta Tadek Czepukojć. Wykazując się iście ułańską fantazją po przeszło 20-godzinnej podróży dotarł on wraz ze swą żoną Anią do Bourg d’Oisans o 4:00 na ranem. Po czym jeśli można tak rzec „przespał się” dwie godziny w samochodzie i o szóstej rano zapisał się na start! Nie tylko zresztą wystartował, ale jak przystało na prawdziwego twardziela wyścig ten ukończył. Czas Tadka z pozoru słaby czyli 12h 51:57 jest nieco mylący gdyż jadąc w słabszej grupie został on na około połtórej godziny zatrzymany blisko szczytu Col du Glandon z uwagi na prowadzoną juz po przejeździe całej naszej piątki akcję ratowniczą w związku z ciężkim wypadkiem jednego z uczestników. Na dodatek Tadek jako jedyny w naszym gronie nie trenował zanadto regularnie tej wiosny, a poza tym ma posturę „zdrowego faceta” czyli bardziej wioślarza niż kolarza co z pewnością nie ułatwiało mu zadania na niebotycznych alpejskich podjazdach o łącznym przewyższeniu ponad 4500 metrów.

Start wyścigu o godzinie 7:15 oznaczał pobudkę około 5:00, śniadanie o 5:30 i wyjazd z naszej kwatery około 6:00 rano. Tym razem miałem numer startowy 2905 (przed rokiem 5507), ale i tak o przyzwoite miejsce startu należało zadbać we własnym zakresie. Jak się później mi, Michałowi oraz Piotrowi udało się wystartować jakieś 9 minut po czołówce (przed rokiem po kwadransie). Nieco lepiej zadbał o siebie Tadek, a najlepiej z nas kombinował Darek startując dobre 7 minut przed naszą trójką, a tylko nieco ponad 2 minuty po faworytach. Na starcie o tak wczesnej porze ledwie 11 stopni, więc należało się przyodziać w kamizelkę oraz założyć rękawki i nogawki. Od startu mocne tempo dochodzące na prostej do Rochettaillee do 50 km/h czyli walka o ulokowanie się w jakiejś w miarę mocnej grupce jeszcze przed podjazdem. Na płaskim mijam Tadka, zaś pierwsze wyraźniejsze przegrupowania jak zwykle mają miejsce na krótkim podjeździe pod tamę w Allemont. W okolicach le Verney czyli tuż przed początkiem wzniesienia udało mi się dogonić Michała i Piotra, którym sprawniej niż mi ustawiającemu na ostatnią chwilę parametry licznika poszedł sam start. Potem zaczynają się schody i każdy walczy z górą na własny sposób starając się przy okazji w miarę sprawnie wymijać „spływających” do tyłu słabszych konkurentów.

Trzeba zaś wiedzieć, że już pierwsze 6 kilometrów tego podjazdu prowadzące do wioski le Rivier potrafiłoby nieźle przystopować śmiałka, który nazbyt śmiało poszedłby od startu. Najtrudniejszy fragment przychodzi jednak po pierwszym z dwóch większych siodeł na południowym Glandon, a mianowicie w okolicach połowy długości tego wzniesienia. Pod koniec tego 2-kilometrowego odcinka minąłem Darka jadącego swoje z iście komputerową precyzją. Dalej należało już tylko uregulować oddech i śmiało zdążać do samej przełęczy. Po drodze wypadało przybrać jeszcze jakąś pełną determinacji pozę dla fotografów z firmy photo-breton polujących na uczestników wyścigu jakieś 2-3 kilometry przed szczytem wzniesienia.

Tym razem postanowiłem nie zatrzymywać na umiejscowionym w tym miejscu pierwszym bufecie. Spodziewałem się, że Michał z Piotrem zapewne tracą do mnie niewiele, a jako, że znacznie lepiej zjeżdżają mogłbym stracić kontakt z nimi na zjeździe zanim wszyscy trzej bezpiecznie wylądujemy w Saint Etienne-de-Cuines. Zmobilizowany i nietrapiony tym razem problemami technicznymi ów niebezpieczny 23-kilometrowy odcinek pokonałem dość sprawnie i ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu dopiero na ostatnich kilkuset metrach zjazdu doszedł mnie Michał. Dzięki temu w dolinie mogliśmy trochę porozmawiać i ustalić wspólną taktykę na najbliższe kilkadziesiąt kilometrów.

Niestety zabrakło w naszym gronie Piotra, który właśnie na tym zjeździe miał podwójnego pecha. Na przestrzeni kilku kilometrów przebił on bowiem dwukrotnie dętkę co poskutkowało łączną stratą około 15 minut potrzebnych na obie zmiany. Z tego powodu umknęła mu nie tylko grupa ludzi na zbliżonym poziomie sportowym (vide ja czy Michał), lecz nawet ci spośród naszych rywali, którzy stracili do nas pod Glandon dobre 10 minut. Co gorsze na górze wstrzymano zjazd kolejnych grup ścigantów by na wąskiej drodze nie utrudniać akcji ratunkowej po nadmienionym wyżej wypadku. Z tej przyczyny 25-kilometrowy odcinek w dolinie Piotrek musiał pokonać niemal w całości samotnie co z pewnością przełożyło się na dalsze 4-5 minut straty do szczęśliwców, którzy tak jak ja czy Michał ów fragment trasy pokonali w jednym z kilkudziesięcioosobowych peletoników. Dla mnie największym problemem na terenie owego międzygórza była mała gimnastyka, którą musiałem wykonać tuż po zakończeniu zjazdu. Polegało to na tym by przy prędkości 40-50 km/h nie tracąc kontaktu z najbliższymi rywalami jednocześnie możliwie szybko zsunąć tak rękawki jak i co trudniejsze nogawki albowiem dochodziła już godzina 10:00 i temperatura zdążyła już znacznie przekroczyć 20 stopni.

Do Saint Michel-de-Maurienne dojechaliśmy spokojnie w dużej grupie. Nieliczni co bardziej wyrywni śmiałkowie i tak ostatecznie zostali powyłapywani przez nasz peletonik co dodatkowo potwierdzało słuszność mojej taktyki opartej na ubiegłorocznych doświadczeniach. Wraz z początkiem podjazdu pod Col du Telegraphe (1570 m. n.p.m.) przeszliśmy na czoło naszego oddziału, który szybko pękł niemal na tyle części ile było w nim ludzi. W tym gronie wraz z Michałem okazaliśmy się jednymi z mocniejszych aczkolwiek mnie akurat frustrował nieco norweski amator o posturze Thora Hushovda, który wspinał się nieco szybciej od nas świecąc nam przed oczyma swą wcale nie góralską sylwetką. Na przełęcz dotarliśmy zgodnie w czasie niespełna 45 minut czyli przy średniej około 15 km/h. Całkiem nieźle zważywszy na średnie nachylenie tej góry (blisko 7,5%) i fakt, że minęliśmy właśnie półmetek wyścigu.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania La Marmotte – cz. I została wyłączona

Envezin d’Oz

Autor: admin o 6. lipca 2006

Piotr z Michałem przecierali nam szlak do Francji docierając na miejsca przeznaczenia wczesnym wieczorem. My drogą przez Edolo na Bergamo i dalej włoskimi autostradami w ciągłej przebudowie przez Mediolan, Novarę i Turyn staraliśmy się dotrzeć do granicy z Francją na przełęczy Montgenevre. Pod Turynem udało nam się pobłądzić szukając właściwego zjazdu z autostrady A4 w kierunku drogi E70 na Susę. Dzięki temu mogliśmy z paru stron obejrzeć górujące nad miastem wzgórze Superga znane z trasy klasyku Mediolan – Turyn oraz katastrofy lotniczej, w której przed przeszło półwieczem zginęli piłkarze AC Torino. Na drodze E70 kolejna wpadka pilota (mea culpa) i zamiast zjechać za Susą na Cesana Torinese początkowo przyszło nam się zapuścić w rejon Bardonecchii.

Koniec końców do Francji zbliżaliśmy się około godziny 21-wszej, zaś z radia dobiegały nas odgłosy drugiego półfinału z niemieckich boisk czyli meczu Francja – Portugalia. Ponieważ w naszym aucie nie było Piotra mogłem się tylko domyślać, że prowadzenie objęła Francja po strzale Zidane’a, najpewniej z karnego. Wynik meczu stał się dla nas jasny gdy po zjechaniu do Briancon i minięciu przełęczy Lautaret na ulicach miasteczka La Grave ujrzeliśmy fajerwerki i świętujących zwycięstwo swej reprezentacji Francuzów. Stąd do Envesin d’Oz pozostało nam tylko 45 kilometrów drogą przez le Freney, Bourg d’Oisans, Rochetaillee, Allemont i Pourchery, w której to wiosce wraz z Piotrem oraz Jackiem Śliwickiem i Tomkiem Wienskowskim gościliśmy przez kilka dni przed ubiegłorocznym startem w La Marmotte. Do naszej kwatery dotarliśmy mocno zmęczeni dobrze po 23:00. Na szczęście mieliśmy przed sobą dwie doby względnego odpoczynku przed pierwszym z dwóch czekających nas wyścigów.

Pomimo, że do startu w La Marmotte pozostawały jeszcze dwa dni nasze formalności przedstartowe postanowiliśmy załatwić już w czwartek 6 lipca udając się około południa samochodami poprzez Le Bourg d’Oisans na metę wyścigu w L’Alpe d’Huez. Na miejscu przekonaliśmy się, że tym razem podczas „Świstaka” będzie nam dane zafiniszować na znanej z Tour de France 300-metrowej, szerokiej i prowadzącej lekko pod górę prostej, a nie jak przed rokiem na położonym nieco niżej placu przed miejscowym Pałacem Sportu. Ponieważ do L’Alpe nie wybraliśmy się w przeddzień zawodów tym razem ominęła nas wielka giełda sprzętu rowerowego i mody kolarskiej. Może to i lepiej bowiem od strony technicznej byliśmy wystarczająco przygotowani, a tak przynajmniej nasze oczy nie zostały wystawione na wielkie pokuszenie, zaś portfele na poważne niebezpieczeństwo. Pośród nielicznych tego dnia stoisk zakupiliśmy tylko niezbędne ilości energetycznych żeli i batonów. Przede wszystkim zaś tych pierwszych gdyż przeżuwanie czekoladowych przy panujących we Francji upałach nie wydawało nam się najtrafniejszym pomysłem. Po zerknięciu na rozpiskę z trasą tegorocznej edycji okazało się, że podobnie jak w 2005 roku organizatorzy postanowili zrezygnować z poprowadzenia wyścigu przed przełęcz Żelaznego Krzyża czyli Croix de Fer (2068 metrów n.p.m.). W zastępstwie ponownie wystąpił pobliski Glandon (1924 m. n.p.m.). Niemniej od strony Allemont to ten sam podjazd tyle, że zaoszczędzone nam zostało ostatnie 2,5 km podjazdu. Druga różnica między obu rozwiązaniami polega na tym, iż od końca zjazdu z Glandon do początku podjazdu pod Telegraphe czyli z Saint Etienne-de-Cuines do Saint Michel-de-Maurienne jest 25 kilometrów w terenie „false flat”. Tymczasem po zjeździe z Croix-de-Fer mielibyśmy do pokonania tylko ostatnie 15 kilometrów tego odcinka poczynając od miejscowości Saint Jean-de-Maurienne.

Po powrocie na kwaterę w Envesin d’Oz i obiedzie uwzględniającym kulinarne potrzeby kolarzy popołudnie postanowiliśmy przeznaczyć na ostatni poważniejszy trening przed zawodami. Każdy z nas zrobił kilkadziesiąt kilometrów choć w rozmaitych konfiguracjach. Michał z Piotrem zjechali do Rochetaillee i dalej główną drogą na Grenoble zapuścili się w okolice Sechilliene. Darek pokręcił się bliżej naszej bazy z wykorzystaniem sztywnego i znanego z kobiecej „Wielkiej Pętli” podjazdu do Vaujany. Natomiast ja ze Ździśkiem wyruszyliśmy najpóźniej bo około 18:00 i początkowo pojechaliśmy do Rochetaillee po czym zawróciliśmy mając w planach zrobić „inspekcję” pierwszego z naszych sobotnich podjazdów czyli Col du Glandon. W pewnym momencie mimo zbliżającego zmierzchu wpadliśmy jeszcze na śmiały pomysł dotarcia na szczyt Col de la Croix de Fer. Niestety od realizacji tego planu odwiodło nas załamanie pogody. Deszcz dopadł nas na wysokości około 1600 metrów n.p.m. w okolicach zapory na Lac Maison. Pozostało jedynie zdecydować się na odwrót i w co raz bardziej ulewnym deszczu zjechać do le Verney. Stromy zjazd podczas alpejskiej burzy na szczęście przy umiarkowanej temperaturze oraz z niemal maksymalnym wykorzystaniem hamulców z pewnością na dłużej pozostanie nam w pamięci. Potem zaś przemoknięci i nieco ciężsi od wilgoci musieliśmy się jeszcze wspiąć do Pourchery przez dwa kilometry o średnim nachyleniu prawie 10% i odbić w boczną drogę prowadzącą już tylko lekko pod górę do Envezin. W sumie 53 kilometry w skrajnych warunkach atmosferycznych.

Piątek 7 lipca dla nas wszystkich był z gruntu odpoczynkowy, choć Piotr z Michałem zrobili sobie drobną przejażdżkę. Główną rozrywką tego dnia była jednak wycieczka do Bourg d’Oisans, w tym spacer po tamtejszym deptaku, wizyty w sklepach oraz restauracjach. W znanej mi już sprzed roku księgarni kupiłem zeszyt piąty „Atlas des Cols des Alpes” obejmujący tereny od Flumet po Thonon-les-Bains nad Jeziorem Genewskim. Tym samym uzupełniłem swą kolekcję zeszytów kartograficznych z profilami i opisami kolarskich podjazdów we francuskich Alpach.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Envezin d’Oz została wyłączona

Gavia

Autor: admin o 5. lipca 2006

Nazajutrz w środę 5 lipca czekała nas powtórka ze Stelvio, lecz tym razem w najzupełniej turystycznej w formie czyli podziwianie okolicy zza okien naszych samochodów. Przełęcz tego dnia z uwagi na wcześniejszą porę naszego wjazdu i gorsza pogodę była nieco opustoszała. Dziewczyny miały tu okazję do zrobienia zdjęć, zaś my wszyscy mogliśmy zakupić okolicznościowe pocztówki i wysłać je prosto ze Stelvio do bliskich osób w kraju. Potem czekał nas 21-kilometrowy, miejscami bardzo kręty zjazd do słynnego z zawodów narciarzy-alpejczyków Bormio. Dalej zaś jeszcze dłuższy, ale spokojniejszy odcinek doliną Valtellina do miejscowości Mazzo. Na pożegnanie z Włochami chcieliśmy bowiem przejechać Gavię od słynniejszej południowej strony, a przy okazji po drodze do podnóża tej przełęczy przejechać samochodem przez okrutne Mortirolo. Tak jak nie było łatwo znaleźć dróżkę wiodącą pod tą stromą górę tak też nie było łatwo lawirować po jej ciasnych serpentynach szczególnie w Ździśkowym Mercedesie Vito mającym słuszne gabaryty. Co godne podkreślenia nawet na tak morderczej górze nie brakowało śmiałków amatorów mierzących z nią swe siły. My zaś zza okiem samochodu zastanawialiśmy się czy dane nam będzie w przyszłości pójść w ich ślady i z jakimi przełożeniami trzebaby tu przyjechać. Po drodze wypatrzyliśmy na szczyt odsłonięty wiosną tego roku pomnik Marco Pantaniego robiąc sobie w tym miejscu krótki postój i sesję zdjęciową. Po czym z braku czasu, jako że czekała nas jeszcze tego dnia co najmniej 6-godzinna podróż do Francji pomknęliśmy czym prędzej do naszej bazy wypadowej pod Gavię czyli miejscowości Ponte di Legno.

Załoga Forda Fusion czyli Piotr z Michałem dotarła tam już półtorej godziny przed nami. Dlatego też w chwili gdy nasz trójmiejski tercet wyładował swe maszyny na obrzeżach wspomnianego miasteczka i szykował się do ataku pod straszną Gavię oni zapewne już tam byli. Ja postanowiłem sobie zrobić małą czasówkę pod ten podjazd i pojechać niemal od początku swoim tempem niespecjalnie oglądając się na Darka i Ździśka. Po około 5 kilometrach podjazdu śmignęły mi z naprzeciwka wracające już z niebotycznej przełęczy nasze dwa „Sokoły”. Niewiele dalej tzn. na początku siódmego kilometra zaczęły się prawdziwe schody. W tym miejscu droga zwęża się do szerokości jednego pasa. Gorsza jest też jej jakość bowiem jezdnia zdaje sie bardziej chropowata i popękana, lecz przede wszystkim jej stromizna przez 400 metrów utrzymuje się na poziomie 16%. Potem jest jeszcze jeden trudny około 300-metrowy odcinek ze średnim nachyleniem 14%. Wszystko to jest jednak do przeżycia gdy ma się odpowiedni respekt przed taką góra czyli jedzie się swoim rytmem na równym oddechu. Podjazd ten jest bardziej odludny od Stelvio bowiem poprowadzony jest drogą drugorzędnego znaczenia. W wyższych jego partiach przy nieco zamglonym powietrzu miałem odczucie jakbym był tam sam. Tylko samotny człowiek i ogrom gór plus droga pnąca się ku niebu.

Najtrudniejszym momentem tej wspinaczki okazał się dla mnie nieoświetlony tunel na jakieś 3-4 kilometry przed szczytem. Jadąc pod górę nie było widać wylotu z niego bowiem około 200-metrowa prosta przechodziła w łuk, zaś wyjazd był dopiero kilkadziesiąt metrów za zakrętem w lewo. Po wjechaniu głębiej, a jeszcze przed owym zakrętem kompletna ciemność niczym w kopalniach Morii. Słychać tylko swój własny oddech wcale nierówny po stromizna tej góry wcale w tym miejscu nie popuszcza. W dodatku droga jest śliska i sprawia wrażenie nieco wyżłobionej. Dla świętego spokoju wolałem zejść na chwilę z roweru by się nie przewrócić w tej „czarnej dziurze”. Na górę dotarłem ostatecznie w czasie 1h18:09 czyli przy dystansie 16,58 km ze średnią 12,73 km/h. W mojej skali to całkiem niezły wynik jak na blisko 8% średnie nachylenie tego podjazdu. Na górze czyli na 2621 m. n.p.m. należało się niemal od razu cieplej ubrać oraz poczekać kilka minut najpierw na Darka i nieco dłużej Ździśka. Dalej już tradycyjny rytuał czyli zdjęcia w ciekawszych miejscach tak na szczycie (obowiązkowo przy tablicach) jak i podczas postojów na zjeździe (przy tablicy oznaczającej wjazd we wspomnianą strefę 16%). Natomiast po zjechaniu do samochodu początek dłuższej podróży do położonej nieopodal Bourg d’Oisans wioski Envesin d’Oz, w której Piotr wynajął dom letniskowy dla całej naszej ósemki za skromne 200 Euro!

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Gavia została wyłączona