banner daniela marszałka

Archiwum dla lipiec, 2005

Iseran

Autor: admin o 14. lipca 2005

Na deser w upalny, świąteczny czwartek 14 lipca zostawiliśmy sobie z Piotrem Col de l’Iseran (2770 m. n.p.m.) czyli drugą najwyższą przełęcz drogową we Francji. Jeszcze przed półwieczem był to dach kolarskiej Europy o kilkanaście metrów wyższy niż włoskie Stelvio. Przerosła ją dopiero wojskowa droga przez Col de la Bonette, po tym gdy z inicjatywy tamtejszych mieszkańców do klasycznej drogi przez przełęcz (2715 m. n.p.m.) dodanego odcinek wokół wierzchołka Cime de la Bonette wprowadzając szosę na poziom 2802 metrów. Iseran tymczasem jest bardziej naturalnym wynalazkiem. My zabraliśmy się za ów podjazd od jego północnej strony, albowiem do bazy wypadowej w Bourg-Saint-Maurice z naszego Macot mieliśmy ledwie siedemnaście kilometrów. Mimo tego do podnóża góry postanowiliśmy dotrzeć samochodem, a to z uwagi na wielki dystans samego wzniesienia. Podjazd pod Iseran rozpoczynany w samym Bourg-Saint-Maurice liczy sobie bowiem aż 49 kilometrów i niemal 2000 metrów przewyższenia! Daje to z pozoru skromne średnie nachylenie rzędu 4 %.

Tak naprawdę jednak dystans ten składa się z czterech wyraźnie oddzielonych od siebie odcinków. Na początek niemal płaskie 9 kilometrów do Viclaire. Potem 15 kilometrów podjazdu do tamy na sztucznym Lec du Chevril, po której przechodzi droga do znanej stacji narciarskiej Tignes. Ten odcinek ma średnie nachylenie 5,8 %. Po czym kolejne 9-kilometrowe „falsopiano” do stacji Val d’Isere, w której kończyła się przeszło 30-kilometrowa górska czasówka Tour de France 1996 wygrana przez Rosjanina Jewgienija Bierzina. Przed tym słynnym górskim kurortem trzeba było pokonać szereg ciemnych i mokrych tuneli, dość niebezpiecznych szczególnie w drodze powrotnej. W końcu po wylocie ze stacji mamy kolejnych 15 kilometrów wspinaczki, tym razem o średnim nachyleniu 5,9 %. Początek dość prosty wśród wysokogórskich łąk, lecz po paru kilometrach droga przeskakuje nad potokiem i wbije się krętą drogą w zbocze góry z paroma bardziej stromymi odcinkami. Droga z Val d’Isere na przełęcz Iseran jest pięknie opisana za pomocą drewnianych tablic podając strudzonemu turyscie takie informacje jak: wysokość bezwzględna (aktualna i końcowa), odległość do szczytu i średnie nachylenie następnego kilometra. Tego dnia martwiąc się o pogodę na niebotycznej przełęczy ubrałem się zbyt grubo. Okazało się, że wystarczyło zabrać rękawki zamiast koszuli z długim rękawem ubranej pod koszulę z krótkim rękawem. Pomimo pewnego „przegrzania” udało mi się pokonać te 50 kilometrów w tempie 19,98 km/h. Piotr dotarł niespełna trzy minuty po mnie i też spokojnie przekroczył średnią 19,5 km/h. Oznacza to, iż dobrą formę zachowaliśmy do samego końca naszej wyprawy.

Nasza pierwsza wspólna wyprawa zakończyła się pełnym sukcesem. Dla mnie była najpiękniejszą i najwszechstronniejszą z dotychczasowych. Udało nam się zrealizować wszystkie zasadnicze cele. Zrobiliśmy sześć „prywatnych” treningów i zaliczyliśmy start w być może najtrudniejszym z europejskich wyścigów dla amatorów kolarstwa. Zgodnie z danymi altymetru na liczniku Piotra na tegorocznej trasie La Marmotte było przeszło 4800 metrów przewyższeń. Tymczasem na trasie najtrudniejszego z tegorocznych etapów Tour de France czyli piętnastego do Saint-Lary-Soulan zaledwie 4100 metrów. W sumie podczas siedmiu rowerowych dni zdobyliśmy dziesięć alpejskich szczytów, w tym trzy najwyższe we francuskich Alpach: Bonette, Iseran i Galibier, jeśli pominąć graniczną przełęcz Agnel. Każdy podjazd z naszej dziesiątki bywał używany na „Wielkiej Pętli” mając co najmniej pierwszą kategorię, a według mego rozeznania sześć lub siedem z nich rangę HC czyli najwyższej kategorii. Do tego udało się nam obejrzeć z bliska dwa etapy Touru i to na dwa całkiem różne sposoby tzn. dziesiąty z punktu widzenia przydrożnego kibica oraz jedenasty okiem gościa z „obsługi” tej wielkiej imprezy. Po prostu rewelacja.

Za rok bogatsi o te doświadczenia czyli lepszą znajomość swoich możliwości fizycznych oraz wiedzę na temat wymaganego w tym terenie sprzętu być może raz jeszcze zmierzymy się z morderczym „Świstakiem” lub dla odmiany pojedziemy L’Etap d’Tour – jeśli tylko po latach przerwy zawita on w Alpy. Piotr miał nawet okazję zasugerować pewne ułatwienia w sposobie rejestracji do tej imprezy napotkanemu w Briancon redaktorowi naczelnemu „Velo Magazine”, ale czy te uwagi Francuzi wezmą sobie do serca? Jak na razie przynajmniej wyprawa w Pireneje wydaje mi się strasznie długa i choć w samochodzie „od pawia aviomarin wybawia” to przyznam bez cienia przesady, że wielogodzinna jazda samochodem męczy mnie bardziej niż jazda rowerem po wysokich górach. Poza tym zostało nam jeszcze w samych Alpach niemało do zobaczenia. Czekają na nas chociażby: Mont Ventoux, Madeleine, Val Thorens czy Joux-Plane by wymienić tylko kilka.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Iseran została wyłączona

Briancon

Autor: admin o 13. lipca 2005

Następnego dnia o godzinie czwartej rano Jacek z Tomkiem z uwagi na obowiązki zawodowe tego pierwszego rozpoczęli podróż powrotną do Polski. Tymczasem ja i Piotr wraz z redaktorem Ceglińskim udaliśmy się na metę jedenastego etapu TdF czyli do Briancon. Mieliśmy do przejechania jakieś 300 kilometrów samochodem na około przez Grenoble by dopiero od przełęczy Lautaret wbić się na trasę wyścigu. Marek załatwił nam opaski uprawniające do wejścia w strefę techniczną okolic mety, aczkolwiek do olbrzymiego Biura prasowego my dwaj „pomocnicy” musieliśmy się dostać „innym sposobem”. Kręcąc się po zastrzeżonej strefie wokół mety mogliśmy się natknąć na ludzi, którzy swego czasu sprawiali, iż francuskie kolarstwo liczyło się w świecie znacznie bardziej niż obecnie. Wspomnę tylko Bernarda Hinault, Bernarda Thevenet czy Laurenta Jalabert. W samym zaś Biurze prasowym obecni byli też Charly Mottet i Jean-Francois Bernarda. Na finiszu stanęliśmy dosłownie pięć metrów za kreską, po prawej ręce finiszujących kolarzy. Niestety sam finisz okazał się za szybki dla mojego aparatu, a może raczej dla mego refleksu. Inna sprawa że pole widzenia było nieco ograniczone oraz, że nie ja jeden chciałem utrwalić finisz dwóch „walczaków” czyli Aleksandra Winokurowa i Santiago Botero. Trochę szkoda, że metę etapu wyznaczono na płaskim terenie przy rzece Durance, a nie jak zazwyczaj (podczas Touru, Giro czy Dauphine Libere) na stromym podjeździe do starej części tego miasta, gdyż wówczas o ładne fotki byłoby o wiele łatwiej.

Przebieg etapu chyba nie tylko mnie mocno rozczarował. Poza kilkoma odważnymi (Winokurow, Botero, Pereiro), którym drużyna Discovery Channel pozwoliła odjechać z uwagi na większe straty, nikt groźny dla lidera nawet nie wychylił nosa. Armstrong w otoczeniu czterech kolegów: Azevedo, Hincapie, Popowicz i Savoldelli dojechał na metę bezpiecznie jak w futerale. To niesłychane by na etapie górskim przez Madeleine, Telegraphe i Galibier do mety przyjechała razem aż 26-osobowa grupa z liderem. Takiej apatii w górach Touru chyba dawno nigdy nie oglądano. Świadczyło to najdobitniej o strachu tzw. „rywali” Teksańczyka. Tego dnia rozstałem się z wszelkimi wątpliwościami co do tego kto wygra 92. Tour de France. Cóż jeszcze w Briancon było ciekawego? Można było rzucić okiem na rower Armstronga, podsłuchać wywiad z „Wino” czy nagranie live programu „Velo Club” dla kanału France 5. Piotr stał się nawet cichym gościem tego programu, albowiem zasiadł sobie na widowni.

Po wszystkim Marek chciał porozmawiać z Ryszardem Kiełpińskim (masażystą Discovery Channel, a wcześniej US Postal). Ten jednak był o tej porze dnia czyli godzinkę-czy dwie po zakończeniu etapu na tyle zajęty, iż nas do niego nie dopuszczono. Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Nawinął nam się sam Johan Bruyneel i Piotr z Markiem zadali mu kilka pytań do których ja podrzuciłem jedno dotyczące wstępnej wizji składu Discovery na Tour de Pologne. Po chwili zadumy belgijski dyrektor sportowy stwierdził, iż przyjadą mocnym składem i najprawdopodobniej liderami tej ekipy na nasz Tour będą Jarosław Popowicz i Paolo Savoldelli. Pozostaje mieć nadzieję, że Bruyneel dotrzyma słowa i nie zabierze wyżej wymienionych wraz z sobą na Vueltę. Dodać bowiem wypada że tą drużyną na polskich drogach pokieruje nie on sam, lecz jeden z jego asystentów. Kolejne trzysta kilometrów z Briancon do Macot-la-Plagne zajęło nam ładne cztery godziny poniekąd z uwagi na korek pomiędzy przełęczą Lautaret a La Grave. Otóż do samochodów jadących z mety etapu przyłączyły się na jednopasmowej drodze do Grenoble samochody kibiców zjeżdżających z przełęczy Galibier.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Briancon została wyłączona

Courchevel

Autor: admin o 12. lipca 2005

We wtorek 12 lipca pojechaliśmy z Macot przez Aime, Moutiers i Brides-les-Bains do Courchevel-Altiport (2004 m. n.p.m.) tzn. cztery kilometry powyżej głównej części tej stacji. Podjazd całkiem potężny bo o przewyższeniu ponad 1500 metrów licząc od najniższego punktu naszej trasy czyli miasteczka Moutiers. Właściwa wspinaczka oznaczała blisko 22-kilometrów podjazdu począwszy od Brides-les-Bains, o średnim nachyleniu nieco ponad 6,5 %. Do tego miejsca wspinaliśmy się w nieprzebranym tłumie kibiców-cyklistów wśród, których najliczniejsze były różowe koszulki T-Mobile. Kilka godzin później ci właśnie kibice mieli prawo czuć się bardzo zawiedzeni. W połowie wzniesienia minęliśmy też stanowisko znanego z ekranu Eurosportu czerwonego diabła, czyli żywiołowego kibica również rodem z Niemiec.

Na tle zupełnych amatorów Tomek, Piotr czy ja prezentowaliśmy się prawie jak zawodowcy. Wyprzedzaliśmy całe grupki fanów dwóch kółek. Mnie zaś minął tylko jakiś dziarski 40-latek z Włoch i chłopak z koszulce Paged Scout, który jednak nie wytrzymał tempa mastersa z Italii i po kilkunastu minutach jechał już w naszych kołach. Tuż przed południem dotarliśmy na szczyt, a przynajmniej najdalej jak się dało tzn. do miejsca 150 metrów przed metą. Bezpośrednie sąsiedztwo mety zagradzali już bowiem nieustępliwi żandarmi. Parę chwil spędziliśmy na opalaniu w górskim słońcu i robieniu zdjęć na tle mety. Potem czas było poszukać i czas dogodnych miejsc dla Tomka i Piotra do obserwacji, zaś dla mnie i Jacka do robienia zdjęć jak tylko zjawi się kolorowa karawana wyścigu.

Ostatecznie Piotr przycupnął na mostku jakieś 1000 metrów przed metą skąd zdał relację dla polskiego Eurosportu. Nasza pozostała trójka znalazła sobie miejsce 700 metrów przed metą tuż za jednym z wiraży, skąd był dobry widok na wcześniejsze 200 i późniejsze 100 metrów. Etap jak i jego finał okazał się całkiem ciekawy. Fotek strzeliłem całe mnóstwo, choć niektóre rozmazane, bowiem uczyłem się dopiero zasad współpracy ze swym Olympusem. Na szczęście wprawną ręką Jacka powstała jeszcze, druga znacznie bogatsza galeria. Ja choć przeoczyłem Michaela Rasmussena to jednak na pierwszym planie złapałem Alejandro Valverde i Lance’a Armstronga czyli dwóch głównych bohaterów dramatu, którzy do ostatnich metrów toczyli walkę o etapowe zwycięstwo.

Po etapie czekał nas zjazd wśród całej masy samochodów i rowerzystów co było również ciekawym przeżyciem. Samochody prawą, zaś rowery lewą stroną drogi, wszyscy w tym samym kierunku. Pełna kultura i zabezpieczenie ze strony pomocnej policji. Do poziomu Brides-le-Bains czyli 20-25 km poniżej mety nikt nie miał prawa pchać się autem do góry. Taka organizacja może być wzorem dla decydentów z Karpacza … mam na myśli słynne zakorkowane zjazdy po etapie Tour de Pologne do Biura prasowego w Hotelu Skalnym.  Po zjechaniu do Moutiers czekał nas jeszcze 17 kilometrowy odcinek lekko pod górę do macot-la-Plagne n, na którym należało pokonać 240 metrów róznicy wzniesień. Późnym wieczorem z mety w Courchevel do naszej bazy w Macot-la-Plagne dotarł Marek Cegliński, dziennikarz „Rzeczpospolitej”, który przyjechał do pracy podczas drugiej części Touru.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Courchevel została wyłączona

La Plagne

Autor: admin o 11. lipca 2005

Niedzielę przeznaczyliśmy oczywiście na odpoczynek. W tym czasie raz jeszcze udaliśmy się do L’Alpe d’Huez. Jacek miał do oddania chipsa zwrotem kaucji oraz swój ciężko zapracowany dyplom. Przy okazji wybraliśmy się kolejką linową na najwyższy z okolicznych szczytów tzn. Pic Blanc mający ponad 3300 m. n.p.m. Kupiliśmy też sobie własne zdjęcia z trasy wyścigu robione wszystkim uczestnikom wyścigu na przełęczach Glandon i Galibier przez firmę Photobreton. Natomiast w poniedziałek 11 lipca czekał nas długi transfer samochodowy. W dodatku poprowadzony jakby trasa górskiego etapu czyli przez przełęcze Glandon i Madeleine. Celem tej wycieczki była nasza trzecia baza noclegowa w Macot la Plagne. Wieczorem jeszcze tego samego dnia tzn. jak tylko ustał deszcz postanowiliśmy się wspiąć do stacji La Plagne. Na tym podjeździe Tour de France finiszował już czterokrotnie tzn. w latach 1984, 1987, 1995 i 2002. Przy dwóch pierwszych okazjach wygrywał na nim Francuz Laurent Fignon, za trzecim razem Szwajcar Alex Zulle, zaś jak ostatni Holender Michael Boogerd. Niemniej wszystkim najbardziej w pamięci zapadł Irlandczyk Stephen Roche walczący dosłownie do utraty tchu w 1987 roku o zniwelowanie straty do Hiszpana Pedro Delgado.

Przyznam, że tego dnia nie czułem specjalnego zmęczenia wyczerpującym przecież wyścigiem. Nogi miałem rewelacyjnie mocne. Pojechaliśmy tym razem w trójkę i z początku Tomek narzucił najszybsze tempo. Wkrótce jednak okazało się, że podczas La Marmotte wypruł się do reszty i jeszcze po dwóch dobach odczuwał skutki swej sobotniej szarży. Zmieniłem go na prowadzeniu i dojechałem do La Plagne z przewagą około minuty nad Piotrem. Ciekawostką jest fakt, iż w centrum Macot można nabyć i podbić w stosownym kasowniku bilet z czasem zegarowym na starcie podjazdu, zaś w samej stacji znajduje się ponoć drugi kasownik, który podbija inną część owego biletu niejako na finiszu „górskiej czasówki”. Piszę ponoć, gdyż straciłem kilkadziesiąt sekund na jego poszukiwania, będąc ciekawym jakiż to czas wyszedł mi w związku z tak piękną jazdą. Poniechałem dalszych poszukiwań w momencie gdy do wrót stacji dojechał Piotr i dalej już razem postanowiliśmy dotrzeć do samego końca szosy. Podjazd kończy się na wysokości 2080 metrów n.p.m. dobre półtora kilometra za tradycyjną metą etapów Touru. Na mokrym zjeździe trzeb było bardziej niż zwykle uważać, zaś w środkowej jego fazie widać było jak na dłoni tor saneczkowy czy też bobslejowy rodem z Igrzysk Olimpijskich – Albertville 1992.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania La Plagne została wyłączona

La Marmotte

Autor: admin o 9. lipca 2005

Nadszedł w końcu TEN dzień czyli sobota 9 lipca. Pobudka z kogutami i śniadanie o 5:00 rano. Start wyścigu zaplanowany był na 7:15, lecz odbył się pewnie kilka minut później bowiem my z Piotrem przekroczyliśmy linię startu o 7:37, zaś z oficjalnych wyników wyścigu wynika, iż wyruszyliśmy na trasę 16 minut po faworytach i VIP-ach startujących z pierwszego rzędu. Na starcie stanęło w sumie 7.000 uczestników (rekord tego wyścigu, który odbywa się od 1982 roku. W tej rzeszy było około 3.000 Holendrów, którzy byli bodaj najliczniejszą nacją w gronie startujących. Wszyscy czterej mieliśmy dalekie numery startowe tzn. Jacek – 5506, ja – 5507, Piotr – 5510 i Tomek – 5520), ale dzięki bałaganowi na starcie można było się przepchnąć na nieco dogodniejsze pozycje. Przed imprezą zastanawiałem się czy dam radę pojechać te 174,5 km poniżej dziewięciu godzin lub nawet nieco lepiej czyli z przeciętną + 20 km/h. Okazuje się, że nie doceniłem siebie. Obie bariery pękły, ale o tym za chwilę. Pierwsze płaskie kilometry do tamy w Allemont pokonaliśmy w tempie 36-37 km/h.

Potem przyszedł czas na podjazd pod przełęcz Glandon (1924 m. n.p.m.) na której przyszło nam wyprzedzać setki uczestników. Niemniej znalazło się też paru asów poza naszym zasięgiem oraz grupka ludzi w naszym typie, do których można było dostosować swe tempo. Na szczycie Glandon mgła i chłodek zatrzymałem się na ciepłą herbatkę i … wtedy po raz ostatni na wyścigu widziałem Piotra, który wdrapał się tam może półtorej minuty po mnie, ale porównania lepiej zjeżdżał. Ja natomiast z tej przełęczy jak ostatnia gapa, cóż przyznaje braki w technice, a do tego jeszcze przednie koło zaczęło się dziwnie zachowywać – co jest? Jakoś szczęśliwie dotarłem na dół do St. Etienne-de-Cuines i na kilkunastokilometrowym niby-płaskim (z ang. „false-flat”) odcinku przeskoczyłem ze dwie-trzy grupki by dotrzeć w końcu do kolejnej liczącej m/w 25-30 osób, która złapała jeszcze jakiś mniejszy oddział i w ten sposób w około 40-osobowym peletoniku dotarłem do podnóża Col du Telegraphe.

Dopiero podczas tej wspinaczki stając w pedałach zdałem sobie sprawę co się dzieje. Poczułem obręcz przedniego koła znaczy powietrze zaczęło schodzić bardzo powoli acz konsekwentnie przez wentyl. Nie bardzo wierzyłem w swoją krótką, podręczną pompkę i może błędnie zdecydowałem się podjechać cały 12-kilometrowy podjazd o wysokości 1566 m. n.p.m. na tych 3 atmosferach mimo kłopotów wciąż zyskując nieco pozycji. Po krótkim zjeździe do Valloire spojrzałem na licznik czas 4h 7 minut od mojego startu. Ucieszyłem się gdyż przed startem zakładałem, że pojawię się w tej miejscowości po m/w 4 godzinach i 30 minutach. Niemniej musiałem w końcu rozwiązać swój problem z tylnym kołem. Stanąłem, zjadłem coś w spokoju, wciągnąłem żel i z mozołem dopompowałem dętkę jak przypuszczam max. do poziomu pięciu-sześciu atmosfer. Oczywiście to żadne optimum, ale na tym przynajmniej dało się jechać do samej mety, zaś na drugim długim zjeździe nawet jakoś żwawiej. Dwa kilometry po moim postoju znajdował się pierwszy z dwóch oficjalnych dużych bufetów, zaopatrzonych w napoje oraz prowianty czyli: ciastka, kawałki pomarańczy, bananów, suszone morele etc. Zatrzymałem się w nim na kilka minut, zaś w sumie w tych okolicach straciłem minut ze dwadzieścia, choć pewnie kilka i tak było niezbędnych.

Czekał mnie wszak legendarny Galibier, którego lepiej nie odwiedzać na „głodniaka”. Mimo wszystko na tym podjeździe namęczyłem się już nie lada. Szczególnie w drugiej trudniejszej jego części tzn. za Plan Lachat. Był to wręcz jedyny podjazd wyścigu, na którym miałem wrażenie, że częściej jestem wyprzedzany niż sam wyprzedzam. Udało mi się dotrzeć na szczyt czyli wysokość 2645 m. n.p.m. w czasie 5 godzin i 54 minut. W tym momencie wiedziałem już że jakoś starczy mi sił na ukończenie tej morderczej imprezy, o ile tylko obędzie się bez poważniejszych defektów. Kilka kolejnych minut poświęciłem na jedzenie i ubranie czegoś cieplejszego.

Następnie zabrałem się za przeszło 45 kilometrowy zjazd przez Col du Lautaret, La Grave i le Freney do Bourg d’Oisans. Na nim czułem się już lepiej i bezpieczniej. Po pierwszych kilkunastu (rozpoznawczych) kilometrach przyczepiłem się do jakiejś większej grupki i w tym towarzystwie dojechałem z czasem 7 godzin 18 minut do drugiego dużego bufetu w Bourg d’Oisans, położonego 15 kilometrów przed metą, niemal w bramie prowadzącej do L’Alpe d’Huez. Jeszcze parę dalszych minut poświęciłem na przekąskę i uzupełnienie bidonów. W końcu z czasem 7 godzin 23 minut na liczniku wyruszyłem forsować finałową ścianę ze słynnymi 21 serpentynami ku mecie na poziomie ponad 1800 metrów n.p.m.

Znów nadrobiłem nieco pozycji, ale łatwo nie było. W końcu przyszło nam się zmierzyć z 14-kilometrową górą o średnim nachyleniu około 8%. Na dodatek po 160 kilometrach wyścigu, a taki dystans był do tego roku moim dziennym maksimum tyle, że zrobionym pośród kaszubskich pagórków. Tu tymczasem jeszcze przed finałem musieliśmy przedostać się przez trzy przełęcze o łącznym przewyższeniu około 3.500 metrów. Pod L’Alpe d’Huez wjechałem w 1h 15 minut czyli z przeciętną nieco ponad 11 km/h. Na świeżo dałbym pewnie radę kręcić w tempie 12,5-13 km/h. Zmierzono mi czas wyścigu 8h 38:57. Trochę szkoda mi dziś strat na bufetach i na skutek defektu, gdyż czas samej jazdy wyniósł 8h 07:20. Niespełna 10 minut zabrakło mi do „złotego dyplomu” w najmłodszej kategorii wiekowej. Co ciekawe kategoria Piotra (30-39 lat) miała limit 8h 49 minut, choć okazała się najmocniejsza bowiem w czołowej „10” było najwięcej trzydziestolatków, w tym całe podium składające się z dwóch Włochów i Holendra.

Po fakcie swoje tegoroczne możliwości oceniam na 8 godzin 10-15 minut, ale taki wynik i tak byłby dość odległy od rezultatu uzyskanego przez Piotra czyli 7 godzin 52 minuty. Czapki z głów przed alpejskim debiutantem! Tomek jedyny „profi” w naszym gronie jechał na czas około 7 i pół godziny, ale w połowie finałowego podjazdu „odcięło mu prąd”. Musiał stanąć, a potem prowadzić rower. Ten kryzys kosztował go nawet pół godziny, zaś w międzyczasie minął go Piotr. Ostatecznie a w końcu wsiadł na swą Orbeę i ostatecznie ukończył ów arcytrudny wyścig w czasie 8h 10′. Obaj koledzy zapracowali sobie na „złote dyplomy”, zaś pełen obaw (przed wyścigiem) co do swych możliwości Jacek też dzielnie poradził sobie z Alpami kończąc ściganie z czasem 10h 31′ co w kategorii czterdziestolatków starczyło mu do drugiego w naszym gronie „srebrnego dyplomu”.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania La Marmotte została wyłączona

Nasza „wigilia”

Autor: admin o 8. lipca 2005

Piątek był dla nas dniem odpoczynku od roweru. Czas był w końcu załatwić formalności startowe. Przede wszystkim należało odebrać chipy do mierzenia naszych realnych czasów podczas wyścigu. W tym celu pojechaliśmy do L’Alpe d’Huez, lecz nie przez Bourg d’Oisans, lecz malowniczą boczną droga przez Villard-Reculas, skąd na legendarny podjazd pod L’Alpe „wbiliśmy” się dopiero w okolicy wioski Huez. W samej stacji będącej najpopularniejszym górskim finiszu w historii Tour de France spotkaliśmy tłumy naszych jutrzejszych „przeciwników” i nie tylko. W centrum stacji, niedaleko Pałacu Sportu powstał istny rynek pełen kolarskich strojów. Wybór nie ograniczał się przy tym tylko do koszulek ekip współczesnych. Były też odzienia w stylu retro, choćby drużyn z tak zamierzchłej przeszłości co Margnat-Paloma, w której barwach jeździł wspomniany już przeze mnie Federico Bahamontes. Obok stoisk odzieżowych był też punktu sprzedaży sprzętu rowerowego od ilości i klasy, którego można było dostać oczopląsu. Sklepiki Look’ a, Time’a, Campagnolo, Shimano czy Stronglight’a. Sprzedawano też odżywki: płyny, batony, żele mogący przydać się każdemu na jutrzejszej imprezie. Było też sporo innych gadżetów np. okolicznościowe bidony, czapeczki, koszulki czy słynne bransoletki Livestrong.

Do zakupów podszedłem w sposób praktyczny. Kupiłem żele i batony Powerbara, ale przede wszystkim bloki do pedałów Shimano SPD-SL, a dokładnie ich żółtą wygodniejsza do jazdy w górach wersję. W poprzednich sztywniejszych tzn. czerwonych ułamał mi się z lekka kawałek lewego bloku co ograniczało moje zaufanie to solidności wpięcia. Po zjeździe z L’Alpe zrobiliśmy sobie jeszcze spacer po Bourg d’Oisans. W księgarni udało mi się nabyć książkę „Cols Mythiques du Tour de France” (w cenie 35 Euro), którą którą Krzysztof Wyrzykowski polecał widzom Eurosportu już podczas relacji z majowego Giro d’Italia. Jako „uznany statystyk” i z zamiłowania geograf nie odmówiłem sobie przyjemności nabycia czterech z pięciu tomów pewnych zeszytów. W tej postaci kryły się książeczki z opisami i profilami bodaj wszystkich alpejskich przełęczy. Piękna rzecz, szkoda tylko, że niezbyt tania w cenie 18 Euro jeden tomik.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Nasza „wigilia” została wyłączona

Les Deux Alpes

Autor: admin o 7. lipca 2005

W czwartek przed południem opuściliśmy Guillestre. Celem naszej przejażdżki samochodem była maleńka wioska Pourchery położona w bliskim sąsiedztwie Bourg d’Oisans – miasta startowego La Marmotte. Aby tam dojechać musieliśmy obrać kierunek na Briancon i następnie dotrzeć na przełęcz Lautaret. Od tego miejsca przez kilkadziesiąt następnych kilometrów mieliśmy okazję obejrzeć część trasy „Świstaka” czyli poprzedzający finałowy podjazd długi zjazd do Bourg d’Oisans i pierwsze 10 kilometrów od Boourg d’Oisans przez tamę w Allemont do podnóża przełęczy Glandon. Pourchery położone jest na wysokości drugiego kilometra stromego podjazdu do stacji narciarskiej Vaujany, gdzie podczas kobiecej „Wielkiej Pętli” zwykł się kończyć najtrudniejszy z alpejskich etapów. Można by więc rzec, iż jest to skromniejsza „siostra” słynnego podjazdu pod L’Alpe d’Huez. Po południu wybrałem się z Piotrem na ostatni trening przed La Marmotte. Nie chcieliśmy zwiedzać najbliżej położonych podjazdów pod Glandon czy L’Alpe d’Huez wychodząc z założenia, że i tak je sobie dokładnie obejrzymy w sobotę. Wobec takiego wstępnego założenia najatrakcyjniejszą w bliskiej okolicy był podjazd do Les Deux Alpes.

Trening zaczęliśmy z parkingu w Allemont skąd trzeba było pojechać do Rochetaille gdzie należało skręcić w lewo na drogę krajową N91 w kierunku na Briancon. Z początku mieliśmy do pokonania płaski teren przez zatłoczone Bourg d’Oisans. Szybsza jazda skończyła się 5 kilometrów za miastem. Zaczynał się niezbyt trudny podjazd będący zarazem początkową fazą zachodniego podjazdu pod Col du Lautaret. Droga wzdłuż rzeki Romanche i dopiero dziewięć kilometrów dalej przy sztucznym jeziorze w le Freney chcąc dotrzeć do Les 2 Alpes należało skręcić w prawo czyli w tym przypadku na południe. Co ciekawe podjazd ten po raz pierwszy został użyty w 1994 roku przez organizatorów Giro d’Italia, kiedy to górski finisz wygrał tu Ukrainiec Wladimir Pulnikow. Niemniej do kolarskiej historii wszedł on w lipcu 1998 roku podczas deszczowego etapu Touru wygranym przez Marco Pantaniego. Po wcześniejszym ataku na przełęczy Galibier słynny „Pirat” na mecie Les 2 Alpes zdystansował swego głównego rywala Niemca Jana Ullricha o blisko dziewięć minut, dzięki czemu zdobył żółtą koszulkę lidera, której nie oddał już do Paryża.

Wzniesienie to same w sobie nie robi imponującego wrażenia. Niespełna 10 kilometrów o średnim nachyleniu 7,3 % nie powala na kolana przy innych alpejskich podjazdach. W skrócie prezentowała się następująco. Na wstępie ciężkie trzy kilometry o średnim nachyleniu 9,3 %. Potem łatwe kolejne dwa i pół kilometra i dość solidne ostatnie cztery i pół na poziomie 7,7 %. W terenie samej stacji było już praktycznie płasko. W zasadzie była to najskromniejsza góra w naszym programie, ale też na dwa dni przed „wielką sobotą” nie chcieliśmy się już zarzynać. Oczywiście pełni ambicji za sam podjazd zabraliśmy się dość ochoczo, lecz akurat próby moich akcji zaczepnych zostały co najmniej dwa razy storpedowane przez roboty drogowe i związany z nimi wahadłowy ruch na drodze. Na górze zrobiliśmy sobie parę zdjęć przy wjeździe do miasta i tle sztucznej ścianki wspinaczkowej po czym rozpoczęliśmy przyjemny odwrót zgodnie z prawem grawitacji.

Niestety na samym końcu zjazdu, w zasadzie zaraz po wyjeździe na płaski odcinek przed Bourg d’Oisans potrącili mnie samochodem „nieprzytomni” holenderscy emeryci. Takiej przygody akurat najmniej mi było trzeba półtorej doby przed najtrudniejszym wyzwaniem w dotychczasowej przygodzie z rowerem. Najadłem się niezłego strachu, ale skończyło się tylko na „poszlifowanym” prawym boku od barku przez łokieć aż po pośladek, obtartym siodełku i jak mi się początkowo wydawało ledwie porysowanym aparacie cyfrowym. Na szczęście wzmocniona obudowa w moim Olympusie mju 500 wytrzymała upadek, choć aparat zaczął jednak z lekka nie domagać przy próbie robienia zdjęć w niektórych trybach. Ostatnie 10 kilometrów do samochodu przejechałem poobijany, lecz w tych okolicznościach na większej „adrenalince” m/w w tempie 35 km/h. Średnia tego dnia wyszła dość wysoka tzn. 28 km/h na dystansie przeszło 70 kilometrów co napawało nas optymizmem przed naszym wyścigiem.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Les Deux Alpes została wyłączona

Cime de la Bonette

Autor: admin o 6. lipca 2005

Na następny dzień czyli środę 6 lipca wyznaczyliśmy sobie „randkę z Jej wysokością” tzn. najwyższą przełęczą kolarskiej Europy tzn. Cime del la Bonette położoną na wysokości 2802 metry n.p.m. w Parku Narodowym Mercantour. Aby dostać się w pobliże tego niebotycznego wzniesienia ja i Piotr musieliśmy przejechać samochodem blisko 80 kilometrów. Pojechaliśmy najpierw przez Embrun, potem wzdłuż wybrzeży Lac de Serre-Poncon i dalej przez Le Lauzet-Ubaye aż do miejscowości Barcelonette. Jacek z Tomkiem mieli inny pomysł. Wybrali się na południe krótszą drogą czyli przez przełęcz Vars. Przy czym Tomek dotarł do Jausiers na rowerze, zaś Jacek samochodem. Nasz atak na Cime de la Bonette podjęliśmy przeto dwoma osobnymi oddziałami, przy czym nasi koledzy zaczęli jako pierwsi. My rozpakowaliśmy się w Barcelonette dzięki czemu mogliśmy sobie pozwolić na 8-kilometrową płaską rozgrzewkę przed dotarciem do Jausiers. Tam czekała już na nas Cime de la Bonette (2802 m. n.p.m.) najwyższą przełęcz używana dotąd przez kolarzy szosowych podczas wyścigów na Starym Kontynencie. Trzy razy gościł na niej Tour de Franch. W latach sześćdziesiątych dwukrotnie zdobył ją „Orzeł z Toledo” czyli Federico Bahamontes, zaś w pamiętnym dla nas Polaków Tourze z 1993 roku jako pierwszy na górze zameldował się Szkot Robert Millar.

Północna strona tego wzniesienia to 23-kilometrowy podjazd o średnim nachyleniu 6,8 % z bardzo trudnym ostatnim kilometrem, mocno niedoszacowanym na załączonym tu profilu. Pierwsza droga przez tą przełęcz została wybudowana w 1860 roku czyli jeszcze w czasach cesarza Napoleona III. Miała ona przede wszystkim znacznie strategiczne, albowiem wykorzystywana była przez wojsko na niespokojnym XIX-wiecznym pograniczu francusko-włoskim. Cały podjazd zajął nam około 1h 40-45 minut co dało przeciętną prędkość w okolicach 13 km/h z hakiem. Udało mi się „zrewanżować” Piotrowi za porażkę z Col d’Izoard. W połowie podjazdu odjechałem niczym „górska kozica” i na dach kolarskiej Europy wdrapałem się pięć minut przed swym kompanem. Była to zresztą największa różnica na pojedynczym podjeździe podczas wszystkich wspólnych wypadów co podkreśla wyrównany poziom naszych górskich umiejętności. Najbardziej we znaki dał się nam finałowy kilometr ze średnią 11 % gdzie jechałem 8-9 km/h, zaś Piotr się przyznał do prędkości 5-6 km/h, acz jak wynikało z jego Polara puls miał pod kontrolą na poziomie 160 uderzeń. Szczyt owej przełęczy przypomina kapelusz i co ciekawe można oczywiście zjeżdżając na drugą stronę można obrać kurs na Niceę, do której brak około 140 kilometrów, bądź też po kilometrze można odbić w lewo na Col del Bonette (2715 m. n.p.m.) i okrążając sam wierzchołek wrócić na drogę, którą wspinaliśmy się od północy. Jednym słowem można by nie jako wykręcić rundkę po rundzie owego „kapelusza”.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Cime de la Bonette została wyłączona

Izoard

Autor: admin o 5. lipca 2005

Po wyczerpującej podróży zrobiliśmy sobie wielce zasłużoną krótką drzemkę. Wczesnym popołudniem pojechaliśmy z Piotrem na pierwszy wspólny trening. Na fali entuzjazmu porwaliśmy się od razu na najsłynniejszą przełęcz w okolicy czyli Col d’Izoard (2361 m. n.p.m.). Podjazd ten znany jest z tras Tour de France od czasów międzywojennych, gdyż po raz pierwszy został użyty na „Wielkiej Pętli” już w 1922 roku. To w na nim podwaliny pod swe zwycięstwa w Tourze kładli tacy mistrzowie jak: Gino Bartali, Fausto Coppi, Louison Bobet czy Bernard Thevenet. Nasz hotel „Le Martinet” był położony tuż obok strategicznego ronda, na którym należało skręcić na wschód w kierunku owej przełęczy. Pierwsze 15 kilometrów prowadziło lekko w górę przez urokliwe tereny Parku Regionalnego Queyras gdzie niejednokrotnie zdarzało nam się wjechać w wydrążone w skale tunele. Podjazd zaczynał się na dobre już w kotlinie o tej samej nazwie czyli Combe de Queyras by po dwóch kilometrach zboczyć na północ ku miejscowości Arvieux.

Cały podjazd pod południową ścianę Col d’Izoard to 15,9 kilometra przy solidnym średnim nachyleniu 6,9 %. W okolicy wspomnianej wioski Arvieux nie brak kilkuset metrowych odcinków na poziomie 10 %. Co gorsza poprowadzony na dłużącej się prostej i w dość odsłoniętym terenie. Dopiero po dziewięciu kilometrach w okolicy Brunissard zaczyna się seria dających lekkie wytchnienie serpentyn w dodatku biegnących przez lasek, więc w razie potrzeby można się odrobinę schować przed słońcem. Takiej możliwości nie ma w najbardziej kultowym miejscu całej wspinaczki czyli Casse Desert, którego pustynne oblicze przypomina scenerią finałowe kilometry równie słynnej Mont Ventoux. Niemniej w tej okolicy jest około półkilometrowy odcinek zjazdu i płaskiego terenu dający nieco wytchnienia przed ostatnimi dwoma kilometrami wspinaczki. Ostatnie 14 kilometrów wzniesienia czyli od skrętu na północ przejechaliśmy w około godzinę, przy czym Piotr urwał mnie na kilkadziesiąt sekund. Pierwszy test wspólnej jazdy dowiódł, iż obaj jeździmy na bardzo zbliżonym poziomie co zapowiadało w miarę zgodne zdobywanie zaprogramowanych podjazdów. Kilka fotek na szczycie i zjazd z zaskakującego zimnego Izoard do Briancon żyjącego już po mało mającym tu zawitać za osiem dni Tourem. Stamtąd najpierw boczną drogą, zaś następnie po krajówce N94 wzdłuż rzeki Durance zjechaliśmy do Guillestre.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Izoard została wyłączona

Pomysł na „Świstaka”

Autor: admin o 4. lipca 2005

Pomysł na tego rodzaju wyprawę zaczął kiełkować już we wrześniu ubiegłego roku podczas Tour de Pologne gdyż obaj z Piotrem Mrówczyńskim choć w różnym charakterze pracowaliśmy na tym wyścigu w roli wolontariuszy. Ja miałem już za sobą dwie, za każdym razem 5-dniowe eskapady alpejskie odbyte wspólnie z trójmiejskimi kolegami z powszednio-weekendowych „treningów” zaczynających się na rondzie koło Castoramy w gdańskiej dzielnicy Osowa. W 2003 roku wraz z Wojtkiem Nadolskim i Krzyśkiem Żmijewskim (mastersami Under-50) zrobiliśmy sobie 5-dniową wyprawę objazdową od austriackiego Tyrolu (m.in. Gepatsch w dolinie Kaunertal), poprzez włoski Południowy Tyrol (Stelvio), włoskie Trentino (okolice Canazei i Cortina d’Ampezzo) po austriacką Karyntię (Hochtor-Grosglockner od południowej strony). Rok później wraz z Jarkiem Chojnackim, zbieżność imienia i nazwiska z byłym kolarzem Legii najzupełniej przypadkowa skoncentrowaliśmy swe działania na sercu włoskich Dolomitów czyli miejscowości Canazei. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów od niej zaliczyliśmy w sumie tuzin podjazdów, w tym tak słynne przełęcze jak Pordoi (od obu stron), Sella, Costalunga, San Pellegrino czy Fedaia-Marmolada od morderczej południowo-wschodniej strony.

Dla Piotra miał to być debiutancki wypad w tak wysokie góry. Aczkolwiek miał on już za sobą udział woli wolontariusza przy organizacji etapu Tour de France dla amatorów w roku 2004. Imprezę tą rozegrano wówczas w masywie Centralnym na trasie z Limoges do Saint-Flour (wśród „profich” ten odcinek wygrał Richard Virenque). Dlatego też początkowo prywatne „treningi” we francuskich Alpach chcieliśmy połączyć z udziałem w L’Etape du Tour anno domini 2005. Jednak po pierwsze organizatorzy podobnie jak w 2003 roku wybrali sobie na tą „zabawę” etap pirenejski z Mourenx do Pau. Po drugie zaś z uwagi na olbrzymią popularność tej imprezy współorganizowanej przez miesięcznik „Velo Magazine” czas zapisów jest ograniczony i przy tym znacznie utrudniony z terenu dalekiej Polski. Dlatego postanowiliśmy zaoszczędzić sobie tej niepewności oraz dodatkowych godzin podróży. Ostatecznie naszą wyprawę we francuskie Alpy upiększyliśmy sobie bardziej wymagającym i niemal równie popularnym wyścigiem La Marmotte organizowanym obejrzeć finisz przynajmniej jednego z alpejskich etapów wielkiego Tour de France.

Jakkolwiek do Włoch czy Austrii jechałem uprzednio w ciemno tzn. dopiero na miejscu załatwiając sobie nocleg, z którym w miesiącach letnich nie było specjalnych kłopotów o tyle we Francji z uwagi na Tour woleliśmy tak nie ryzykować. Dlatego Piotr z paromiesięcznym wyprzedzeniem Piotr zarezerwował noclegi dla czterech osób. W maju okazało się, iż towarzyszyć nam będą moi koledzy z Pomorza: Jacek Śliwicki z Pucka w sezonie startujący w szosowych maratonach o długości bagatela 300 kilometrów oraz Tomek Wienskowski z Gdańska obecnie startujący w kategorii U-23, głównie na szosie. Piotr w charakterystyczny dla siebie sposób podszedł do przygotowań w sposób w pełni profesjonalny. Zima biegał na nartach i pływał na basenie, zaś wiosną przejechał 5.000 km nie tylko na swoim Mazowszu, lecz również w Górach Świętokrzyskich, czy nawet w Pieninach i Podhalu. Ja od początku roku zrobiłem swoje czyli 35 godzin „na sucho” (trenażer) oraz od Wielkanocy tylko 3.500 kilometrów na szosie. Oczywiście pod tym względem student Tomek dla którego kolarstwo ma być wedle zamierzeń zawodem bił nas na głowę. Jacek jak sam przyznawał jeździł nieregularnie, ale skoro ukończył kilka maratonów (ostatni w Choszcznie) to o kondycję mógł być spokojny. Obawiał się tylko czekających nas niebotycznych gór ze względu na pewną nadwagę.

Wyruszyliśmy dwoma samochodami pod „patronatem” Forda. Załoga Focusa czyli Jacek kierowca i Tomek pilot oraz załoga Fusiona czyli Piotr kierowca i ja w roli pilota. Start wczesnym rankiem 3 lipca o 4:00 rano ze zbiórki w Redzie. Redy. Dla mnie i Piotra zaczęło się pechowo czyli od defektu samochodu pod Nowogardem. Ten pech zmusił nas jako, że była to niedziela do spędzenia całej doby na postoju w Szczecinie. Piotr odebrał naprawione auto w poniedziałek około czternastej i przez Kołbaskowo wyruszyliśmy w świat. Kolega okazał się wytrwałym kierowcą jako, że wytrzymał jednym skokiem z paroma drobnymi przerwami siedemnaście godzin za kółkiem ze Szczecina przez Niemcy, Austrię, Szwajcarię m.in. przełęcz San Bernardino, Włochy aż do Francji, która powitała nas na przełęczy Montgenevre. Do Guillestre położonego 35 kilometrów na południe od Briancon dotarliśmy nad ranem we wtorek 5 lipca. Przywitaliśmy się z kolegami, którzy dotarli do naszej pierwszej bazy dzień wcześniej. Niestety w poniedziałek nie mieli oni wielkiego szczęścia do pogody podczas swej rowerowej przejażdżki.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Pomysł na „Świstaka” została wyłączona