banner daniela marszałka

Archiwum dla maj, 2016

Coll de Pal & Estacion Coma Oriola

Autor: admin o 31. maja 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/593942030

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/594318721

Po dotarciu do Bagi na kilka dni zatrzymaliśmy się na północnych rubieżach tego miasteczka w trzykondygnacyjnym domu przy Avinguda Disctricte Forestal 1. Na parterze tego budynku wynajęliśmy apartament typu Superior o powierzchni 81 metrów kwadratowych. Kosztował nas 475 Euro za cały pobyt czyli 95 Euro za dobę. W przeliczeniu na głowę nieco ponad 30 Euro dziennie. Nieco więcej niż normalnie jestem w stanie zaakceptować. Tym niemniej lokal wart był swej ceny. Do dyspozycji mieliśmy duży salon i trzy małe sypialnie. Zestaw łóżek na tyle bogaty, iż w mieszkaniu tym mogłaby się pomieścić nawet 6-osobowa drużyna. Do tego świetnie wyposażona kuchnia i dwie łazienki. Mniejsza z nich posłużyła nam za pralnię, skoro obok pralki miała też automatyczną suszarkę. Całe mieszkanie czyste, nowocześnie urządzone i o wysokim standardzie. Do tego w podziemiach bloku garaż z miejscem na samochód i trzy rowery. Po wyjściu z budynku mieliśmy piękny widok na górskie pasmo Serra del Cadi. Od granic Parc Natural del Cadi-Moixero dzieliło nas tylko 300 metrów. Aby wjechać na teren tego Parku wystarczyło ruszyć w górę lokalnej BV-4024, która rozpoczynała się po drugiej stronie naszej ulicy. Najwyższym punktem owej górskiej drogi była zaś Coll de Pal (2104 m. n.p.m.). To najwyższa szosowa przełęcz po hiszpańskiej stronie Pirenejów. W całej „hiszpańskiej” Katalonii nieco wyżej sięga jedynie podjazd do stacji Vallter-2000. Natomiast za trudniejszy uchodzi tylko Turo de l’Home. Oba te giganty mieliśmy już na rozkładzie, więc i ta przełęcz nie była nam straszna. Tym niemniej z racji swych parametrów wzniesienie to znajdowało się bardzo wysoko na liście naszych celów. Szczęśliwym zrządzeniem losu jeden z największych skarbów znajdował się tuż pod naszym nosem. Faktycznie o rzut beretem z progu domu. Myśliwy rzekłby, iż grubego zwierza podprowadzono nam wprost pod ambonę. Nam nie pozostało nic innego jak rzec po katalońsku „moltes gracies”, po czym wziąć się do ciężkiej roboty.

Czekało nas trudne zadanie, bowiem szlak prowadzący z Bagi na Coll de Pal liczy sobie 19 kilometrów o średnim nachyleniu 6,8% i łącznym przewyższeniu 1285 metrów. Dwa najtrudniejsze kilometry trzymają na poziomie ponad 9%, zaś maksymalna stromizna sięga 13%. Z punktu widzenia kolarzy szosowych kataloński Pal (nie mylić ze stacją narciarską w Andorze o tej samej nazwie) to specyficzna przełęcz. W zasadzie jednokierunkowa, bowiem zdobyć ją można jedynie od południowo-zachodniej strony. Po północnej stronie asfalt kończy się już po przejechaniu półtora kilometra, przez co do pobliskiej stacji La Molina dojechać można jedynie gruntową ścieżką. Ten fakt jak i okoliczność, że wokół owej przełęczy nie powstał większy ośrodek narciarski to zapewne podstawowe przyczyny dla których uczestnicy Vuelta a Espana nie dostali dotąd szansy na zmierzenie się z tym podjazdem. Co innego obie katalońskie etapówki. Nie organizowana już Semana Catalana w ostatnich latach swego żywota bardzo polubiła ten podjazd. Na Coll de Pal kończyły się królewskie etapy z lat 2002, 2003 i 2005 czyli także podczas ostatniej edycji tego wyścigu. Przy tej okazji jako pierwszy na szczyt dotarł niespełna 23-letni wówczas Alberto Contador, dla którego było to trzecie zwycięstwo w zawodowej karierze po wcześniejszych sukcesach etapowych na Tour de Pologne 2003 i Tour Down Under 2005. Przed Hiszpanem wygrywali zaś w tym miejscu dwaj Włosi: Giuseppe Guerini (2002) i Dario Frigo (2003). Z kolei Volta a Catalunya od dawna nie zagląda w to miejsce. Niemniej warto wspomnieć, że była tu dwukrotnie pod koniec lat siedemdziesiątych. W 1978 roku wygrał tu słynny Bask Francisco Galdos, zaś rok później mniej znany Katalończyk Riccardo Zuniga. Dla mnie w trakcie tej 16-dniowej wyprawy była to pierwsza z pięciu okazji, gdy do podnóża wybranej góry mogłem dojechać z domu na rowerze. Ba, w tym przypadku nie trzeba było nawet jechać. Wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy. Zgodnie z wypróbowanym wcześniej scenariuszem Rafał ruszył jako pierwszy. Bliskość góry nieco nas rozleniwiła i ostatecznie Rafa wystartował o godzinie 10:56, zaś ja z Darkiem dopiero o 11:22.

20160531_001

Początkowo nasz szlak wiódł równolegle do drogi krajowej C-16 zwanej Eix del Llobregat. Darek jak ma to w zwyczaju na pierwszych górach dnia z wolna się rozgrzewał. Dlatego rozstaliśmy się już po kilkuset metrach. Drugi kilometr zgodnie z profilem był niemal płaski. Droga ponownie zaczęła się wznosić dopiero w połowie trzeciego kilometra. Po przejechaniu 4,1 kilometra przemknąłem pod Viaducte de Greixer podtrzymującym wspomnianą drogę szybkiego ruchu. Już wkrótce czekały mnie najtrudniejsze fragmenty całego wzniesienia czyli kilometr szósty i większa część siódmego. Na tym odcinku nieco mnie przytrzymało co tłumaczyłem sobie niedostatkami swej formy. Stromizna odpuściła na szerokim wirażu w prawo po 6,7 kilometra od startu. Jadąc w kierunku południowym po 9 kilometrach minąłem wodospad Font de la Doble. W połowie jedenastego kilometra droga odbiła na wschód i doprowadziła mnie do punktu widokowego Mirador de la Devesa (11,1 km). Następnie po przebyciu 12,7 kilometra szlak zawrócił na północ i niebawem minął Coll de Forn leżącą na wysokości 1713 metrów n.p.m. Po kolejnych czterech kilometrach byłem już przy Xalet del Coll de Pal (1928 m. np.m.) gdzie zimą bywa opuszczany szlaban, zaś w prawo można odbić na szlak świstaka (ruta de la marmota). Na niespełna kilometr przed finałem ujrzałem przed sobą Rafała. Niemniej zabrakło mi czasu by dogonić naszego dzielnego uciekiniera. On też mnie dostrzegł, więc zmobilizował się do mocnego finiszu nie chcąc być złapanym. Z rozpędu przejechaliśmy jeszcze 400 metrów po północnej stronie przełęczy zanim uznaliśmy, iż nie ma sensu kontynuować tego łagodnego zjazdu. Zawróciliśmy zatem pod tablicę, gdzie po niespełna 10 minutach powitaliśmy Darka. Według stravy na pokonanie tego podjazdu potrzebowałem 1h 21:27 (avs. 14,0 km/h i VAM 956 m/h). Dario uporał się z nim w czasie 1h 31:14, zaś Rafa wspinał się przez 1h 46:49. Na górze było tylko 10 stopni, a do tego wietrznie. Poza tym zbierały się nad nami ciemne chmury. Należało się stamtąd szybko ewakuować. Moi koledzy czym prędzej zjechali do bazy. Ja mimo kiepskiej aury postanowiłem udokumentować naszą kolejną zdobycz. Tym samym w połowie zjazdu złapał mnie rzęsisty deszcz. Pomimo to wytrwałem w swym postanowieniu pocieszany myślą, że zjeżdżam wprost do domowego ogniska. Darek żartował nawet, iż gdyby ktoś mu otworzył drzwi od domu i mieszkania to z Coll de Pal mógłby trafić wprost pod prysznic.

20160531_021

20160531_130304

Opcja wizyty domowej pomiędzy dwoma górami miała być wyjątkowym udogodnieniem na tle zwyczajowo całodniowych wypadów poza tą czy ową bazę noclegową. Tymczasem wobec zastałego nas pogorszenia pogody okazała się niemal wybawieniem. Mogliśmy się umyć oraz ogrzać po mokrym i chłodnym zjeździe. Ponadto między 14-tą a 17-tą mieliśmy dość czasu by zregenerować się przed drugą premią górską. To znaczy zjeść obiad i odpocząć w komfortowych warunkach przed wyjazdem na nasz odcinek specjalny nr 4b. Na nasze szczęście deszcz okazał się przelotny, acz dzień już do zmierzchu pozostał pochmurny. Przed wyjazdem do Hiszpanii długo rozważałem jak najdogodniej zestawić z sobą w pary podjazdy znajdujące się najbliżej Bagi. W promieniu około 20 kilometrów od bazy mieliśmy cztery ciekawe wzniesienia. Najbliżej było do podnóża Coll de Pradell czy Creu de Fumanya. W obu przypadkach wystarczało podjechać odpowiednio 6 lub 11 kilometrów drogą C-16 na południe. Można też było udać się na wschód drogą C-26 i po przejechaniu 13 kilometrów wypakować się w La Pobla de Lillet u podnóża podjazdu pod Coll de la Creueta. Najdalej mieliśmy do miasteczka Alp, z którego można było ruszyć do dużego ośrodka narciarskiego La Molina bądź do małej stacji Masella-Coma Oriola. Wybrałem właśnie ten północny kierunek, aby w kolejne dni zestawić z sobą bliskie sobie góry czyli pakiety: Rassos de Peguera & Creu de Fumanya oraz Coll de la Creueta & Coll de Pradell. Pozostało nam jeszcze wybrać między La Moliną a Coma Oriolą. Ta pierwsza jest dobrze znana z tras zarówno wielkiej Vuelty jak i tygodniowej Volty. W latach 2000-2001 etap VaE wygrywali w niej Kolumbijczyk Felix Cardenas i Hiszpan Santiago Blanco. Natomiast peleton VaC zajeżdżał tu w ostatnich trzech sezonach. Począwszy od roku 2014 wygrywali w niej Katalończyk Joaquin Rodriguez, Amerykanin Tejay Van Garderen i Irlandczyk Dan Martin. Mimo to zaproponowałem kolegom wyprawę na nieznany wielkiemu kolarskiemu światu podjazd pod Masella-Coma Oriola. Powód był jeden. Jesteśmy ludźmi pełnymi ambicji. A zatem nie mogąc zaliczyć obu wybieramy ten trudniejszy, zaś lżejsze górki pozostawiamy profim 😉

20160531_041

Do Alp trzeba było podjechać samochodem. Jakieś 20 kilometrów, najpierw krajówką C-16, a potem lokalną drogą E-9. Po drodze czekała nas przykra niespodzianka. To znaczy „drogocenny” Tunel del Cadi. Ta przeprawa pod pasmem Serra de Moixero została otwarta w 1984 roku i liczy sobie 5026 metrów. Przejazd samochodem osobowym kosztuje aż 11,57 Euro czyli ta wycieczka kosztowała nas przeszło 23 Euro. W każdym razie dzięki niemu szybko dotarliśmy do miejsca przeznaczenia. Rafał znów nie tracił czasu i o 17:37 jako pierwszy usłyszał wystrzał startera. Tym razem daliśmy mu 16 minut zapasu. Przed podjazdem o długości 11,4 kilometra i średnim nachyleniu 7% było raczej pewne, iż Rafa obroni się przed naszym pościgiem. Krążąc po opustoszałym miasteczku trzeba było znaleźć początek prowincjonalnej drogi GI-400. Podjazd okazał się być solidny od samego początku. Trzy pierwsze kilometry trzymały na poziomie co najmniej 7%. Dlatego zdziwiłem się nieco, że Dario został w tyle. Po pokonaniu 3,7 kilometra minąłem zjazd do Das. Na początku siódmego kilometra można było odsapnąć na łatwiejszym odcinku drogi. Za rondem znajdującym się 6,6 kilometra od startu trzeba było pojechać prosto czyli zjechać z GI-400 na węższą Carretera de Comaoriola. Dario odbił tu w lewo na Super Molina, po czym okrężną drogą wrócił na właściwy szlak dodając sobie w ten sposób 700 metrów dystansu. Do centrum Maselli dotarłem po przejechaniu 7 kilometrów. Ośrodek ten leży na wysokości 1600-1650 metrów n.p.m. Do końca wspinaczki brakowało więc przeszło trzystu metrów w pionie do zrobienia na dystansie 4,4 kilometra. Górna część podjazdu prowadziła po drodze słabszej jakości, gdzie nachylenie momentami sięgało 10 czy nawet 11%. Dopiero na ostatnich 300-400 metrach można było znacząco przyspieszyć. Zatrzymałem się po przejechaniu 11,5 kilometra z przewyższeniem 800 metrów „zrobionym” w czasie 47:57. Docelowa stacja była rzeczywiście malutka z jedną trasą zjazdową o deniwelacji tylko 175 metrów. Według stravy zasadniczy segment o długości 10,8 kilometra pokonałem w 45:20 (avs. 14,3 kmh i VAM 1025 m/h). Rafał złamał godzinę czasem 59:58. Na bazie wyników z dwóch krótszych segmentów można przypuszczać, że Dario wykręciłby tu czas w granicach 53 minut. Do miasta zjechałem po godzinie 19:40. W ostatnim dniu maja przejechałem tylko 63,5 kilometra, acz o łącznym przewyższeniu 2101 metrów.

20160531_056

20160531_192518

Napisany w 2016a_Catalunya & Andorra | Możliwość komentowania Coll de Pal & Estacion Coma Oriola została wyłączona

Turo de l’Home & Monestir de Montserrat

Autor: admin o 30. maja 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/593703346

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/593703322

Przed przyjazdem do Katalonii zakładałem, iż trzeciego dnia będę mógł zaliczyć aż trzy podjazdy. Była ku temu dobra okazja. Spaliśmy bowiem w bliskim sąsiedztwie Coll Formic (1142 m. n.p.m.) czyli przełęczy, która w latach 1970-84 aż pięciokrotnie znalazła się na trasie Vuelta a Espana. Wyjechawszy z bazy można było do niej dotrzeć od strony południowej po pokonaniu podjazdu o długości 9,5 kilometra i przewyższeniu 610 metrów. Jednak czasu na to było niewiele. Trzeba było to zrobić przed śniadaniem lub przynajmniej przed opuszczeniem Montseny. W tym celu musiałbym się zbudzić półtorej godziny wcześniej niż zazwyczaj. Ostatecznie na takie poświecenie się nie zdobyłem, więc owe ambitne plany spaliły na panewce.

20160530_105230

Jednak nawet bez tej porannej „przystawki” poniedziałkowy etap zapowiadał się bardzo ciekawie. Przed sobą mieliśmy długi dzień okraszony dwoma atrakcjami o sporej wartości sportowej i poznawczej. W naszych planach była kolejna przeprowadzka, zaś w trakcie samochodowego transferu przystanki u podnóży dwóch wielce interesujących wzniesień. Najpierw mieliśmy pokonać Turo de l’Home (1654 m. n.p.m.) czyli podjazd o długości 25,6 kilometra i średnim nachyleniu 5,8%. Zdaniem wielu najtrudniejszą kolarską górę całej Katalonii. Następnie niejako na dokładkę czekała nas wspinaczka pod Monestir de Montserrat (734 m. n.p.m.). Krótka lecz solidna tzn. o długości 8,5 kilometra i średnim nachyleniu 6,9%. Warta zaliczenia przede wszystkim z uwagi na piękno miejsca do którego ten podjazd prowadzi. Ale po kolei. Z Montseny wyjechaliśmy ledwie kilka minut przed jedenastą. Dojazd na start pierwszego „odcinka specjalnego” mieliśmy oswojony, gdyż podjazd pod Turo de l’Home zaczyna się w tym samym miejscu co wspinaczka pod niedzielną Santa Fe del Montseny. Ponownie zatrzymaliśmy się więc na Carretera de Campins w miasteczku Sant Celoni. Przed sobą mieliśmy wzniesienie będące nie lada wyzwaniem dla kolarzy-amatorów, acz prawie nieznane wyścigom z najwyższej półki. Trasa hiszpańskiej Vuelty nigdy nie dotarła na ten wyniosły szczyt. Natomiast uczestnicy Volta a Catalunya pokonali ten podjazd tylko raz i to przed czterdziestu laty. Szósty etap Volty z roku 1976 wygrał tu Hiszpan Jose Enrique Cima, zaś na trzecim miejscu finiszował słynny Belg Roger De Vlaeminck.

Za sprawą niskiego poziomu startu Turo de l’Home nie imponuje wysokością bezwzględną. Jednak pod względem przewyższenia był „numerem jeden” w całym programie tej wyprawy. Jedynie przy tej okazji mieliśmy mieć do pokonania prawie 1500 metrów w pionie. Można było założyć, iż nikt z nas nie upora się z tym wzniesieniem w czasie poniżej półtorej godziny. Rafał ruszył jako pierwszy o godzinie 11:41. Ja wraz z Darkiem dziewięć minut później. Tym razem Dario szybko odpuścił sobie jazdę na moim kole. Przez pierwsze 3,5 kilometra jechało się po tym samym odcinku drogi co dzień wcześniej na szlaku do Santa Fe. Potem na znajomym z poprzedniego dnia rondzie należało odbić w lewo i przeskoczyć z drogi BV-5114 na BV-5119. Nachylenie z łagodnego zmieniło się tu na umiarkowanie trudne. Dwukilometrowy odcinek przed Mosqueroles trzymał na średnim poziomie 6,2%. Po wjeździe na teren Parku Natural de Montseny (6,1 km) nachylenie przekraczało już 7%. Na ósmym kilometrze wyprzedziłem Rafała, który na tej długiej górze rozsądnie jechał swoim równym tempem. Po przejechaniu 10,2 kilometra nasza droga skręciła w prawo ku Costa del Montseny (10,7 km). Bezpośrednio powyżej tej miejscowości trzeba było się zmierzyć ze stromizną sięgającą 12%. Jednak to było tylko chwilowe wyzwanie. Przez kolejne kilka kilometrów teren wyglądał spokojnie. Na początku piętnastego kilometra minąłem parking przy kampingu Fontmartina (14,2 km), na którym z autokaru wysiadła szkolna wycieczka. Najtrudniejszym odcinkiem na drodze BV-5119 był fragment między 16,5 a 17,5 kilometra od startu. To jest cały kilometr o średniej 8,5% i maximum 14%. Był to przedsmak trudnej końcówki na Carretera Turo de l’Home. Ta zaczęła się od skrętu w lewo po przejechaniu 18,8 kilometra. Cztery kolejne kilometry trzymały na poziomie od 7,2% do 10,4% z momentami ponownie sięgającymi 14%. Jednak nie stromizna była tu największym problemem. Bardziej dawał się we znaki ogólnie kiepski stan tej szczytowej drogi. Za wyjątkiem krótkich odcinków świeżego asfaltu była ona mocno chropowata lub wręcz dziurawa. Ciężko było trzymać swój rytm jazdy na takiej nawierzchni.

 

20160530_001

Wkrótce dotarłem też do poziomu chmur. Było już chłodno, wietrznie i do tego widoczność dramatycznie zmalała. Otuchy dodawała jednak bliskość celu. Po przejechaniu 23,1 kilometra trzeba było pokonać szlaban dzielący parking dla turystów zmotoryzowanych od węższej dróżki wiodącej pieszych i cyklistów do samego szczytu. Przypomniało mi to końcówkę jeszcze dłuższego podjazdu pod Blockhaus w Abruzji. Tym razem jednak nie miałem szczęścia do pogody, więc nie dane mi było zachwycać się górskimi pejzażami. Mając już w nogach 24,3 kilometrów dotarłem na pośrednią przełęcz Coll de Sessbases (1643 m. n.p.m.). Stąd do kresu wspinaczki na placu przed stacją meteorologiczną miałem tylko 700 metrów. Pozostały teren był płaski za wyjątkiem podjazdu na finałowych 100 metrach po resztkach asfaltowej drogi. Dotarłem na szczyt pokonawszy 25 kilometrów w 1h 35:56 (avs. 15,7 kmh i VAM 935 m/h). Swego rodzaju atak szczytowy zajął mi niespełna pół godziny. Według stravy końcowy odcinek o długości 5,9 kilometra i średniej 8,1% pokonałem w czasie 28:24 (avs. 12,6 kmh i VAM 1006 m/h). Liderem tabeli na obu tych sektorach jest obecnie Katalończyk David De la Cruz. Kolarz Etixxu 14 sierpnia 2016 roku sprawdził na tej górze swą formę przed Vueltą, na której zajął siódme miejsce w generalce po drodze wygrywając etap z metą na Alto de Naranco. Na górze było 11 stopni, acz za sprawą silnego wiatru i przelotnego deszczu odczuwalna temperatura była znacznie niższa. Na domiar złego nie było się gdzie schować przed tymi kaprysami pogody. Teren wspomnianej stacji meteo był ogrodzony i zamknięty. Zastanawiałem się jak długo przyjdzie mi w tych ciężkich warunkach czekać na kolegów. Dario dojechał po niespełna 10 minutach pokonując całą trasę w 1h 45:53, zaś niespełna 6-kilometrową końcówkę w 30:35. Następnie już razem cierpliwie wyczekiwaliśmy przyjazdu Rafała. Ten na pokonanie całej góry potrzebował 2h 13:06, z czego 40:20 spędził na finałowym odcinku. Mimo surowej aury nie opuszczał nas dobry humor co zostało uwiecznione na zdjęciach wykonanych przez Darka.

20160530_021

Po długim zjeździe, który ze względu na aurę i warunki drogowe początkowo był mało przyjemny dotarłem do San Celoni około 15:15. Moi wspólnicy byli już gotowi do dalszej drogi. Kolejny przystanek mieliśmy wyznaczony w Monistrol de Montserrat. Aby dotrzeć do tej miejscowości trzeba było pokonać 80-kilometrową trasę prowadzącą po autostradzie AP-7 i krajówce C-58. W połowie tego transferu czyli na styku obu wyżej wymienionych dróg znajdowaliśmy się ledwie kilkanaście kilometrów od centrum Barcelony. Na wjazd do stolicy Katalonii nie mieliśmy jednak czasu. Czekała nas bowiem wizyta w innym miejscu należącym do największych atrakcji turystycznych tego regionu. Mieliśmy się zmierzyć z podjazdem do Monestir de Montserrat. To opactwo założone wokół wybudowanego już w X wieku klasztoru benedyktyńskiego jest miejscem kultu Matki Boskiej „Czarnulki” (La Moreneta). Stoi w sercu malowniczego pasma górskiego składającego się ze zlepieńcowych formacji skalnych i jest drugim pod względem popularności ośrodkiem pielgrzymkowym w całej Hiszpanii. Pod tym względem ustępuje ono tylko słynnemu w całej Europie galicyjskiemu miastu Santiago de Compostela. Najwyższy wierzchołek tutejszych gór sięga wysokości 1236 metrów n.p.m. Natomiast samo sanktuarium znajduje się jakieś 500 metrów niżej. Dojechać do niego można zarówno koleją zębatą jak i szosą BP-1121. Przyznam się, że o istnieniu tej góry dowiedziałem się przeszło 20 lat temu. To jest w czasach gdy TVE czyli pierwszy program państwowej telewizji hiszpańskiej zwykł transmitować niemal każdy ważniejszy wyścig etapowy rozgrywany po południowej stronie Pirenejów. Akurat w 1995 roku kończył się w tym miejscu pierwszy etap Volta a Catalunya. Odcinek ten jak i cały wyścig wygrał Francuz Laurent Jalabert z ekipy ONCE, który na finiszu o sekundę wyprzedził Włocha Enrico Zainę i Duńczyka Bo Hamburgera. Góra ta dwukrotnie znalazła się też na trasie Vuelta a Espana, acz przy tych okazjach jedynie w roli premii górskiej usytuowanej na wysokości 652 metrów n.p.m. W 1970 roku na etapie do Igualady pierwszy wspiął się tu słynny Hiszpan Luis Ocana, zaś jedenaście lat później na odcinku do Rassos de Peguera na premii tej pierwszy był jego rodak Carlos Hernandez.

 

20160530_041

Przed siedemnastą dojechaliśmy do Monistrol. Miasteczka położonego nad rzeką el Llobregat i zarazem po obu stronach drogi krajowej C-55. Zaparkowaliśmy w dużej zatoczce tuż za skrętem w Carrer de la Trinitat wiodącą do wspomnianego opactwa. Ze względów taktycznych Rafał znów ruszył do boju pierwszy. Nasz „szpieg-zwiadowca” wystartował o 17:02, zaś dwójka „górskich weteranów” dwanaście minut później. Z początku zgodnie współpracowaliśmy, zmieniając się na prowadzeniu. Wkrótce jednak Darek został wybity z rytmu przez problemy techniczne. Najprawdopodobniej za sprawą rozwarstwionej linki tylnej przerzutki miał kłopot z wyborem właściwego na dany moment przełożenia. Ostatecznie na drugim kilometrze dał mi znak bym jechał swoim tempem. Po niespełna 2 kilometrach jazdy przejechałem pod zielonym mostem wspomnianej kolei zębatej. Podjazd trzymał na równym i całkiem solidnym poziomie w pobliżu 7%. W trakcie jazdy można było podziwiać oryginalne kształty okolicznych gór. Pod koniec szóstego kilometra minąłem zjazd ku Monestir de Sant Benet (5,8 km). Najtrudniejszym fragmentem całego wzniesienia był początek ósmego kilometra czyli okolice pierwszej z trzech stref parkingowych. Po przejechaniu niespełna 7,5 kilometra od startu dotarłem do skrętu w prawo na drogę BP-1103, z której niegdyś musieli korzystać uczestnicy wielkiej Vuelty. Szlak ten początkowo wyglądał na bardziej górski niż droga na wprost, więc omyłkowo się z nim zapoznałem. Zanim wróciłem na właściwą drogę nadrobiłem blisko 500 metrów tracąc około półtorej minuty. Przez to na ostatnim kilometrze wspinaczki musiałem się mocno sprężyć by złapać Darka, który niespodziewanie dla siebie znalazł się jakieś 20 sekund przede mną. Razem dotarliśmy do zakrętu przy trzecim parkingu, po czym zjechaliśmy do placu przed Monastyrem. Z rozpędu zrobiliśmy jeszcze 500-metrową rundkę po całym Opactwie zanim zatrzymaliśmy w pobliżu stacji kolejki terenowo-linowej Santa Cova. Dopiero tu spotkaliśmy się z Rafałem, który dotarł na szczyt kilka minut przed nami. Według stravy odcinek 8,4 kilometra przejechaliśmy w czasie 34:36 (avs. 14,7 kmh i VAM 1066 m/h). Rafa mocno się sprężył i uzyskał czas 39:33 (avs. 12,9 kmh i VAM 933 m/h).

20160530_056

20160530_180013

20160530_183055

20160530_185835

W Sanktuarium zatrzymaliśmy się na przeszło pół godziny. Sporą część tego czasu spędzając w miejscowej kawiarni. Do Ministrol zjechaliśmy około dziewiętnastej. W sumie tego dnia przejechałem 69,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2174 metrów. Przed nami był jeszcze spory szmat drogi samochodowej. To znaczy kolejne 80 kilometrów z hakiem prosto na północ po krajówce C-16. To znaczy „przelot” do naszej trzeciej bazy noclegowej w miasteczku Baga. Na początku tego transferu zatrzymaliśmy się na około godzinę pod Manresą by zrobić tam pierwsze podczas tej wyprawy zakupy spożywcze. Następnie już w promieniach zachodzącego słońca kontynuowaliśmy dalszą podróż ku Pirenejom. Ostatecznie do naszej kolejnej przystani dobiliśmy po 22-giej. Było już po zmroku co utrudniało nam namierzenie adresu, pod którym mieliśmy się zatrzymać na kolejne cztery dni i pięć nocy. Rafał musiał się skontaktować telefonicznie z właścicielką lokalu i dopiero korzystając z jej wskazówek podjechaliśmy gdzie trzeba. Apartament bardzo nam się spodobał i zgodnie uznaliśmy, iż wart był swej niemałej ceny. O szczegółach tego przybytku będzie jeszcze okazja napisać. Poza tym czekała nas tu jeszcze jedna miła niespodzianka. Dosłownie za progiem domu, acz na razie ukryta przed nami w mrokach nocy.

Napisany w 2016a_Catalunya & Andorra | Możliwość komentowania Turo de l’Home & Monestir de Montserrat została wyłączona

Rocacorba & Santa Fe del Montseny

Autor: admin o 29. maja 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/592430570

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/592430634

W niedzielne przedpołudnie nie śpieszyliśmy się z opuszczeniem Navaty. Czas na wymeldowanie się z naszego osiedla mieliśmy do godziny 12:00. Wykorzystaliśmy go niemal w całości oddając klucze do apartamentu tuż przed wpół do dwunastej.

20160529_102548

20160529_112352

Na trasie drugiego etapu przewidziałem podjazdy pod Rocacorbę (977 metrów n.p.m.) i Santa Fe del Montseny (1302 m. n.p.m.). Aby dotrzeć do podnóża pierwszego z nich musieliśmy przejechać jakieś 30 kilometrów w kierunku południowo-zachodnim. Wzniesienie to znajduje się w pobliżu miasta Banyoles leżącego na wschód od jeziora o tej samej nazwie. Co ciekawe długie na 2150 metrów i szerokie na około 750 metrów Estany de Banyoles było jedną ze sportowych aren Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie. Na błękitnych wodach tego akwenu ścigali się wioślarze. Dwanaście lat później czyli w roku 2004 zorganizowano tu również Mistrzostwa Świata w tej dyscyplinie sportu. Nas jednak zwabiła w te strony droga poprowadzona po północnym zboczu pobliskiej góry Puigsou (991,8 metra n.p.m.). Do niedawna droga ta znana była tylko pielgrzymom, pracownikom stacji radiowej i miejscowym paralotniarzom. Do szczytu mogli dotrzeć co najwyżej cykliści na rowerach górskich. Górny odcinek szosy wylano tu bowiem dopiero w 2006 roku. Pomimo tego podjazd ten w ciągu zaledwie dekady zyskał uznanie zarówno w środowisku miejscowych kolarzy-amatorów jak również zawodowców mieszkających i trenujących w rejonie Girony. W kolarskim światku znany jest jako Rocacorba, biorąc nazwę od XII-wiecznego Sanktuarium wybudowanego w pobliżu szczytu. Ta niewysoka góra zdaje się mieć same zalety. Można ją zaliczyć w ramach ledwie 80-kilometrowej przejażdżki ze startem i metą w Gironie. Da się po niej jeździć nawet w grudniu czy styczniu. W teorii podjazd ten liczy sobie 13,3 kilometra o średnim nachyleniu 6%. Niemniej wyłączywszy płaski początek możemy uznać, że jest tu do pokonania 10,3 kilometra o średniej 7,3% i max. 15%. Z racji trudnej drugiej połówki Rocacorba niczym Monte Serra w Toskanii czy Col de la Madone na Cote d’Azur stała się dla miejscowych „profich” ulubionym miejscem do przeprowadzania testów formy. W ostatnich latach upodobali ją sobie szczególnie kolarze z zespołów Garmin i Orica.

20160529_001

Po dotarciu na miejsce zatrzymaliśmy się na wylocie z Banyoles tuż przed skrętem w drogę GIV-5247. To po niej prowadzi pierwsza połowa tego podjazdu. Rafał ruszył do walki jako pierwszy o godzinie 12:19, zaś ja z Darkiem siedem-osiem minut później. Z początku można było śmiało kręcić na dużej tarczy. Podjazd stał się solidny dopiero za mostkiem nad potokiem El Matamors. Ponieważ nadal byłem w stanie jechać na twardym przełożeniu odjechałem od Darka licząc się z tym, że dojdzie mnie on na stromej końcówce. Na szóstym kilometrze musiałem w końcu zrzucić łańcuch na małą tarczę, gdyż stromizna miejscami sięgała już 10%. Po przejechaniu 7 kilometrów dojechałem do Collet de Pujarnol (443 m. n.p.m.) czyli miejsca, w którym jeszcze przed dziesięciu laty kończyła się szosa. Teraz to tu się zaczyna prawdziwie „ostra jazda”. Za wyjątkiem łatwiejszego odcinka na przedostatnim kilometrze niemal cały czas jest stromo. Na ostatnich 6 kilometrów średnie nachylenie przekracza 8,7%, zaś w kilku miejscach sięga 14 czy 15%. Na początku jedenastego kilometra mija się romański kościółek pod wezwaniem św. Mikołaja. Choć nie byłem jeszcze w pełni przygotowany na tak strome wspinaczki udało mi się złapać i przegonić Rafała, a przy okazji obronić się przed pościgiem Darka. Na szczyt dotarłem po przejechaniu 13,1 kilometra w czasie 48:49 (avs. 16,3 kmph). Na stravie najbardziej wymierny zdaje się być sektor obejmujący ostatnie 9,9 kilometra o przewyższeniu 737 metrów. Na tym odcinku uzyskałem czas 41:43 (avs. 14,3 kmph i VAM 1060 m/h). Dario wykręcił na nim czas 42:07, zaś Rafa 55:29. W dniu naszego występu rekord tej trasy wynosił jeszcze 29:24. Teraz jest już o ponad minutę lepszy. Kolarz Orica-Bikeexchange Simon Yates 16 sierpnia tego roku czyli niespełna tydzień przed startem bardzo dla niego udanej Vuelty pokonał ów sektor w czasie 28:03. Wspinaczkę skończyliśmy pod bramą stacji radiowej, na tle której zrobiliśmy sobie pierwsze zdjęcia. Nieco niżej stała duża tablica z danymi podjazdu oraz rampa startowa zbudowana przez paralotniarzy z Club Icarus de Girona. Dostrzegliśmy też tabliczkę zawieszoną przed miejscowych cyklistów ku czci swego tragicznie zmarłego kolegi. Jakub Chara, niespełna 21-letni miejscowy triathlonista o polskich korzeniach zginął 17 kwietnia tego roku w wypadku podczas amatorskich zawodów kolarskich.

20160529_016

20160529_133256

Po zjechaniu do Banyoles czekał nas dłuższy transfer samochodem. To znaczy aż 95-kilometrowy odcinek do El Porxo de Can Baixeres. Jego pokonanie w najlepszym razie miało nam zająć godzinę i 20 minut. Przed wypadem na Santa Fe del Montseny chcieliśmy się zameldować w swej drugiej bazie noclegowej. Było to gospodarstwo agroturystyczne we wiosce Montseny położonej na terenie górskiego parku naturalnego o tej samej nazwie. W pierwszej fazie podróży przejechaliśmy przez Gironę, zaś pod jej koniec minęliśmy San Celoni, do którego wkrótce mieliśmy wrócić na start potyczki ze wzniesieniem Santa Fe. Po dotarciu do Montseny straciliśmy nieco czasu na wyjaśnienie gospodyni, iż mamy ważną rezerwację zrobioną za pośrednictwem serwisu „booking.com”. Przydały się lingwistyczne jak i dyplomatyczne umiejętności Rafała. W roli rzecznika grupy nasz „madrileno” spisał się wybornie. Lokal ten wynajęliśmy tylko na dobę za cenę 90 Euro. Porzuciliśmy w nim nasze bagaże i przygotowaliśmy się do drugiego z niedzielnych wyzwań. Następnie pokonaliśmy autem 18 kilometrów dzielące Montseny od Sant Celoni. Na miejscu jakiś czas kluczyliśmy po jednokierunkowych uliczkach tego miasteczka. W końcu znaleźliśmy wyjście z „labiryntu” czyli ulicę Carretera de Campins. Zaparkowaliśmy blisko zachodniej granicy miasta. Było już po wpół do szóstej. Czekał zaś nas aż 24-kilometrowy podjazd. Trzeci pod względem długości na tej wyprawie. Na szczęście łagodny, bo przy przewyższeniu 1139 metrów miał on średnie nachylenie na poziomie 4,7%. Tym samym można było założyć, iż kilometry choć liczne powinny nam szybko mijać pod kołami. Zjazd po zmroku i tak nam nie groził. Pod koniec maja mieliśmy przecież jeden z dłuższych dni w roku. Poza tym Katalonia choć znajduje się w naszej strefie czasowej to geograficznie leży niemal na wysokości londyńskiego Greenwich. To zaś oznacza, iż słońce zachodzi tu de facto godzinę później niż w Trójmieście. Tym razem to Dario ruszył jako pierwszy o godzinie 17:46. Ja z Rafałem dwie minuty później.

20160529_031

Teren mi tu sprzyjał. Średnie nachylenie poniżej 5%. Najtrudniejszy kilometr na poziomie tylko 6,7%, zaś maksymalna stromizna w dwóch miejscach sięgała ledwie 9%. Zacząłem szybko i zgubiłem Rafała niedługo po starcie. Dario zaczął bardzo spokojnie i to uratowało go od kosztownej pomyłki. W połowie czwartego kilometra znajdowało się rondo, na którym trzeba było odbić w prawo trzymając się drogi GIV-5114. Tymczasem mój kolega skierował się prosto w stronę miasteczka La Costa del Montseny. Szczęśliwie byłem już na tyle blisko, że mogłem krzyknąć aby zawrócił i jechał moim śladem. Na łatwym odcinku pod koniec czwartego kilometra nieco zwolniłem, więc Dario dojechał i usiadł mi na kole. Wkrótce byliśmy już w Campins (5,3 km), gdzie zaczęła się zasadnicza faza tego wzniesienia. Jechałem całkiem mocno, zaś Darek choć w tym terenie „grał na wyjeździe” to dzielnie trzymał się na moim kole. Przez większą część podjazdu jechało się tu w cieniu drzew, aczkolwiek po 14 kilometrach od startu minęliśmy też otoczone łąkami gospodarstwo, na którym pasło się spore stadko owiec. Z kolei cztery kilometry dalej naszą uwagę zwróciły stojące przy drodze skalne ostańce. Po przejechaniu 19,5 kilometra minęliśmy węższą drogę odchodzącą w lewo na Turo de l’Home. Jednak tą wyniosłą górę zdobyć mieliśmy dopiero w poniedziałek i to od innej strony. Wkrótce pokonaliśmy płaski odcinek z przejazdem przez osadę Santa Fe del Montseny. Gdy droga ponownie zaczęła się wznosić pozostały nam do przejechania już tylko 3 kilometry o średnim nachyleniu 5,5%. U kresu podjazdu nie było żadnej tablicy, więc z rozpędu naddaliśmy jakieś 500 metrów zanim  przekonaliśmy się, że zaczynamy już zjazd na drugą stronę. Wróciliśmy zatem do najwyższego punktu zatrzymując się przy skałkach z ładnym widokiem na dolinę. Tu poczekaliśmy na finisz Rafała. Według stravy dystans 23,1 kilometra przejechałem w 1h 19:26 (avs. 17,5 kmph i VAM 857 m/h). Dario uzyskał czas 1h 21:39, jedyne straty ponosząc na samym dole. Natomiast Rafa wspinał się przez 1h 38:30. Środkowe 14 kilometrów pokonaliśmy we dwójkę w czasie 52:02 (avs. 16,2 kmph i VAM 899 m/h). Na górze było pochmurno i chłodno. Licznik pokazał tylko 11 stopni co było niemiłą niespodzianką w porównaniu z temperaturą 29 stopni na starcie w Sant Celoni. Trzeba było się cieplej ubrać. Do samochodu zjechałem o godzinie 20:37. Etap drugi okazał się krótszy i łatwiejszy od pierwszego. Tym razem w nogach mieliśmy 73,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 1963 metrów.

20160529_046

20160529_192831

20160529_200443

20160529_200734

Napisany w 2016a_Catalunya & Andorra | Możliwość komentowania Rocacorba & Santa Fe del Montseny została wyłączona

Estacion Vallter-2000 & Coll de Jou

Autor: admin o 28. maja 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/592430578

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/592430547

Moje plany na rok 2016 w ogólnym zarysie były podobne do tych z dwóch poprzednich sezonów. Chciałem zorganizować dwie wyprawy: dłuższą podzieloną na co najmniej 15 etapów oraz krótszą minimum 10-dniową. Tym razem jednak miałem poszerzyć swoje horyzonty poznawcze i w ramach jednej z tych eskapad wybrać się tam gdzie mnie dotąd nie było. Po kilkunastu latach na szosach: Włoch, Francji, Szwajcarii, Austrii czy Niemiec zapragnąłem poznać w końcu górskie drogi Hiszpanii. Oczywiście nie wszystkie za jednym zamachem. Ten kraj jest na to zbyt duży, a poza tym interesujących mnie wzniesień (nie tylko tych rodem z Vuelty) ma ze sto-kilkadziesiąt. Espana jest więc tematem do rozpracowania w pięciu aktach. Od czegoś trzeba było zacząć, więc na początek ostrożnie wybrałem region najbliższy naszej ojczyzny tj. Katalonię. Do niej dodałem jeszcze kilkudniowy przystanek w kolarskim raju czyli sąsiedniej Andorze. W realizacji swych planów jak zwykle mogłem liczyć na pomoc Darka Kamińskiego. Dołączył do nas Rafał Wanat, który z racji znakomitej znajomości języka i kultury mógł się sprawdzić nie tylko w roli kompana, lecz zarazem naszego przewodnika po kraju, w którym się wychował. Zaprojektowałem dla nas wyprawę obliczoną na szesnaście dni. Z kolarskimi etapami od 28 maja do 12 czerwca. Dwanaście do „rozegrania” na ziemi katalońskiej, zaś cztery we wspomnianym już pirenejskim Księstwie. W tym czasie mieliśmy zaliczyć około trzydzieści miejscowych wzniesień. Trasę naszego objazdu w skrócie można określić słowami: Girona > Barcelona > Andorra > Lleida. Ze względów logistyczno-sportowych świadomie darowałem nam zjeżdżanie w okolice Tarragony. Wydała mi się ona nazbyt oddalona od Pirenejów, a po drugie w tej południowej prowincji godna uwagi jest jedynie góra Mont Caro, którą da się kiedyś zahaczyć w drodze ku Andaluzji.

Na stronie booking.com zabukowałem sześć lokali na czas adekwatny do długości naszego pobytu w danym górskim rejonie. Dwa pierwsze noclegi w miejscowości Navata (na zachód od Figueres), potem jeden w Montseny (na terenie Parku Naturalnego o tej samej nazwie), po pięć w Baga (na północ od Berga) i Encamp (powyżej Andorra la Vella), jeden w Espot (u wrót Parku Narodowego Aiguestortes i Estany de Sant Maurici) i dwa ostatnie w miasteczku Vielha (na terenie Doliny Aran). Po trwającej nieco ponad dobę podróży z Trójmiasta przez Gorzów Wielkopolski (gdzie zgarnęliśmy Rafała), Niemcy i Francję dojechaliśmy do Apartahotel Suites Vila Birdie w piątkowy wieczór. Okazało się, że wylądowaliśmy na osiedlu dwupiętrowych apartamentowców wybudowanego na terenie klubu golfowego. Standard tej stancji był dobry, zaś koszt pobytu niezbyt wygórowany czyli 85 Euro od 3 osób za każdą dobę. In minus zaskoczyła nas dopiero pogoda w sobotni poranek. Było dość rześko i pochmurnie. Pozostało mieć nadzieję, iż inne warunki panować będą na trasie pierwszego etapu naszej podróży. Tego dnia mieliśmy zaliczyć podjazdy położone przeszło 50 kilometrów na zachód od naszej pierwszej bazy noclegowej. Czekały nas wspinaczki z Camprodon do Estacio de Esqui Vallter-2000 (2151 metrów n.p.m.) oraz z San Joan de les Abbadesses na przełęcz Coll de Jou (1637 metrów n.p.m.). Ten pierwszy aż 23-kilometrowy podjazd znany jest kolarskim kibicom z tras Volta a Catalunya. W ostatnich latach dwukrotnie zmagali się z nim zawodnicy ścigający się w tej worldtourowej etapówce. W 2014 roku etap Volty z metą w tej stacji wygrał Amerykanin Tejay Van Garderen przed Francuzem Romainem Bardet i Hiszpanem Alberto Contadorem. Natomiast rok wcześniej najszybciej zameldował się tu Kolumbijczyk Nairo Quintana, który wyprzedził Hiszpana Alejandro Valverde i Katalończyka Joaquina Rodrigueza. Dodać też można, że przeszło dwie dekady wcześniej górskie odcinki VaC wygrywali w tym miejscu: Szwajcar Tony Rominger (1992) i Hiszpan Juan Fernandez (1986).

Do Camprodon dotarliśmy wczesnym popołudniem. Do przejechania samochodem mieliśmy 62 kilometry w kierunku północno-zachodnim. Przez większą część trasy dojazdowej pogoda była nieciekawa, aż tu nagle po wyjechaniu z pewnego tunelu zniknęły szare chmury i powitał nas błękit nieba. Zaparkowaliśmy w zacisznym parku miejskim jakieś 300 metrów od ronda, przy którym mieliśmy zacząć pierwszą z sobotnich wspinaczek. Pierwsza część podjazdu do Vallter-2000 prowadzi po drodze GIV-5264. Po pierwszych 500 metrach trzeba było przejechać przez krótki tunel, zaś jeszcze przed końcem pierwszego kilometra minąć dwa ronda. Na drugim z nich należało odbić lekko w lewo ku bardzo eleganckim miejscowościom Llanars (2,6 km) i Villalonga de Ter (5,6 km). Znając profil tego wzniesienia wiedzieliśmy, że jego pierwsza połowa jest znacznie łatwiejsza od drugiej. Dojazd do Setcases (11,4 km) to w zasadzie falsopiano będące wymarzonym terenem do dobrej rozgrzewki przed właściwą wspinaczką. Zacząłem mocno i szybko, bo kręcąc na dużej tarczy. Korzystając ze sprzyjającego wiatru odcinek 10,6 kilometra między rondami w Camprodon i Setcases przejechałem z prędkością 24,9 km/h. Na pierwszych kilometrach Rafał ambitnie starał się jechać na moim kole. Za to Dario od razu odpuścił, aby w swoim stylu spokojnie się rozkręcić. Tym niemniej jak się wkrótce okazało nieco przesadziłem z oceną swych możliwości na samym początku tej wyprawy. Nie byłem do niej dobrze przygotowany. Począwszy od 20 lutego przejechałem na szosie tylko jakieś 2800 kilometrów plus miałem jeszcze w nogach 28 godzin kręcenia na trenażerze. Moja waga też pozostawiała sporo do życzenia trzymając się na poziomie 78-79 kilogramów. Gdy powyżej Setcases zrobiło się bardziej stromo te braki kondycyjne oraz nadwaga szybko dały o sobie znać. Najtrudniejsze kilometry miały średnie nachylenie powyżej 9%, zaś maksymalne nachylenie poszczególnych ścianek sięgało 12 czy nawet 14%.

20160528_001

W udach mnie zapiekło, w płucach zakłuło, oddech stał się nierówny i już pod koniec szesnastego kilometra od Camprodon byłem gotów zrobić sobie postój. Walcząc z kryzysem pomyślałem jednak, że dokręcę jeszcze do najbliższego wirażu i dopiero tam stanę. Na szczęście za tym zakrętem stromizna na chwilę odpuściła co pozwoliło mi wyrównać oddech i przełamać się psychicznie. Droga nosząca od tego miejsca oznaczenie C-771 przez kolejne sześć kilometrów wiodła przez las Bosc de la Xoriguera. Najtrudniejszy fragment wspinaczki skończył się wcześniej bo po przejechaniu 19,3 kilometra. Ze wspomnianego lasu wyjeżdża się jakieś 2200 metrów przed finałem. Na przedostatnim kilometrze droga wiedzie aż przez siedem serpentyn, zaś w samej końcówce są jeszcze dwa wiraże. Na skraju czy wręcz środku szosy co rusz wyznaczone są parkingi przygotowane dla tysięcy narciarzy, którzy mogą się tu sprawdzić na 12 trasach zjazdowych. Cały podjazd o długości 23,7 kilometra i przewyższeniu 1192 metrów pokonałem w czasie 1h 21:40 (avs. 17,4 km/h). Zgodnie z oczekiwaniami w górnej połówce jechało się już znacznie trudniej czyli wolniej. Według stravy odcinek powyżej Setcases czyli 12 kilometrów przy średnim nachyleniu 7,4% pokonałem ze średnią prędkością 13,5 km/h i VAM 998 m/h. U kresu wspinaczki na moich towarzyszy czekałem równo 20 minut. Przyjechali razem, pedałując zgodnie ramię w ramię. Rafał po słabiej przepracowanej wiośnie musiał się tu trochę zaginać. Natomiast Darek wcielił się w rolę „gregario di lusso” i jak na swoje możliwości pojechał oszczędnie zachowując sporo sił na podjazd pod Coll de Jou. U góry stanęliśmy do pamiątkowych zdjęć pod drewnianą tablicą. Dario nakręcił kilka filmików. Na koniec zaszliśmy jeszcze na kawę do restauracji Moritz znajdującej się w bezpośrednim sąsiedztwie tamtejszych stoków narciarskich. Odwrót zaczęliśmy dopiero o piętnastej. Przy dobrej pogodzie zjazd do Camprodon był czystą przyjemnością, choć w jego dolnej części z racji skromnego nachylenia trzeba było trochę dokręcać.

20160528_021

20160528_142919

20160528_145621

20160528_151120

Po dotarciu do auta czekał nas 13-kilometrowy transfer do San Joan de les Abbadesses. Już na rowerach przejechaliśmy całe to miasteczko ze wschodu na zachód jadąc po krajówce N-260. Następnie tuż przed rozpoczęciem drugiej wspinaczki „sforsowaliśmy” most nad rzeką Ter. Wschodni podjazd po Coll de Jou zaczyna się na drodze GIV-5211. W teorii miał liczyć 14 kilometrów o przewyższeniu netto 865 metrów. Całość tego wzniesienia podzielić można na dwie łatwe i dwie trudne kwarty. Zdecydowanie najtrudniejszy miał być odcinek pomiędzy 4 a 7 kilometrem od startu. Wystartowaliśmy o 17:10 przy niepokojąco ciemnym niebie. Tym razem Darek ruszył bardzo żwawo. Udało mi się utrzymać jego tempo tylko na pierwszych czterech kilometrach. Za Ogassą zrobiło się dla mnie zbyt stromo. Po raz pierwszy zgubiłem jego tylne koło na stromej ściance tuż za tą wioską. Jednak po przejechaniu 4,7 kilometra Dario wybrał zły skręt w prawo, ja pojechałem w ciemno za nim i tak razem nadrobiliśmy 1200 metrów. Zanim wróciliśmy na właściwy szlak chwilowo na pozycję lidera wyszedł Rafał. Gdy po kilkuset łatwiejszych metrach znów zrobiło się stromo dałem za wygraną. Darek jako pierwszy przegonił Rafała, ja wkrótce wróciłem na drugą pozycję. Stromizny sięgające 15% na razie jeszcze były ponad moje siły. Na domiar złego po przejechaniu 7,2 kilometra (tzn. 6000 metrów o ile byśmy się wcześniej nie pogubili) skończył się asfalt. Po zakręcie w lewo wjechaliśmy na Cami d’Ogassa betonową drogę kiepskiej jakości, na której maksymalne nachylenie sięgało 17-18%! To już mnie dobiło. Dwa razy zszedłem z roweru i przespacerowałem się do miejsca, w którym mógłbym się wpiąć ponownie w pedały. Już do końca jechało mi się ciężko. Byłem zagotowany i nie mogłem złapać swego rytmu. Ciężko było wyczuć, w którym miejscu kończy się ten podjazd. Przełęcz minąłem po przejechaniu 15,4 kilometra. Niemniej droga nadal lekko się wznosiła, więc przejechałem jeszcze 500 metrów do spotkania z zawracającym Darkiem. Sam dojazd na przełęcz zabrał mi w 1h 04:02, z czego około 1h 00:30 spędziłem na właściwym szlaku. Według stravy finałowe 8 kilometrów o średniej 6,7% przejechałem w czasie 39:46 ze średnią prędkością 12,2 km/h i VAM ledwie 805 m/h. Dla porównania Darek był tu o blisko trzy i pół minuty szybszy. Z kolei Rafał na pokonanie tego odcinka potrzebował niemal 51 minut.

20160528_041

Tym niemniej na ciężkiej wspinaczce nie skończyła się nasza pierwsza potyczka z katalońskimi górami. Na zjeździe dopadła nas górska burza. Stosunkowo najmniej odczuł ją Rafał, który nie przejmował się robieniem zdjęć z trasy i najszybciej dotarł do miasta. Ja wraz z Darkiem utknąłem w górnej części wzniesienia próbując przeczekać okresy najgwałtowniejszych opadów w cieniu drzew. Gdy deszcz lekko odpuszczał próbowaliśmy pokonać możliwie najdłuższy odcinek zjazdu. W tych trudnych warunkach Dario mając pewne problemy z hamulcami na jednym z wiraży pojechał na wprost i ledwo się wybronił z podbramkowej sytuacji. Potem już bez większych przygód zjechaliśmy do San Joan de les Abbadesses. Gdy dotarliśmy do samochodu Rafał poinformował nas, iż gdzieś na tym burzliwym zjeździe zgubił swe drogocenne okulary firmy Oakley. Postanowiliśmy je odnaleźć przed rychłym zachodem słońca. Rafa miał swoje podejrzenia co do tego gdzie mógł się z nimi rozstać. Bez wielkiej wiary w powodzenie akcji poszukiwawczej raz jeszcze ruszyliśmy więc pod górę, choć tym razem samochodem. O dziwo znaleźliśmy ową zgubę na jednym z zakrętów powyżej Ogassy. Gdy ponownie zjechaliśmy do miasta była już prawie 20:30. Dlatego zamiast na głodnego jechać do bazy w Navacie  postanowiliśmy zjeść naszą obiadokolację w San Joan. Weszliśmy do baru El Poste gdzie jednak nie dane nam było porozmawiać w spokoju. Lokal był przepełniony. Dla miejscowych znakomitą okazją do weekendowego spotkania stała się relacja z finału footballowej Ligi Mistrzów. Tym bardziej, że w finale tych rozgrywek doszło do derbów Madrytu pomiędzy Realem a Atletico. Załapaliśmy się na gola dla królewskich w 15-tej minucie meczu, lecz z wyjściem nie czekaliśmy nawet do końca pierwszej połowy. Mimo tego do bazy noclegowej wróciliśmy już po zmroku. Pierwszy dzień naszej Volty nie należał do łatwych. Na „dzień dobry” alias „bon dia” przejechałem 82 kilometry o łącznym przewyższeniu 2202 metrów.

Napisany w 2016a_Catalunya & Andorra | Możliwość komentowania Estacion Vallter-2000 & Coll de Jou została wyłączona