banner daniela marszałka

Archiwum dla sierpień, 2016

Rifugio Panarotta

Autor: admin o 21. sierpnia 2016

PODJAZD > https://www.strava.com/activities/684009062

Na ostatni dzień pobytu w Trentino zaplanowałem nam zwiedzania najbliższych okolic bazy. Mając w perspektywie długą drogę do Polski nie chciałem nas męczyć dodatkowymi godzinami w aucie na dojeździe do podnóża premii górskich. Lokal mieliśmy wynajęty jeszcze na kolejną noc czyli do przedpołudnia 22 sierpnia. W niedzielę mogliśmy więc teoretycznie zorganizować całkiem normalny etap z dwoma solidnymi podjazdami. Mało komu jednak uśmiechał się wyjazd z Italii o poranku skutkujący dojazdem do domu nocą z poniedziałku na wtorek. Dlatego zdecydowaliśmy się rozpocząć podróż powrotną już w niedzielny wieczór. Z tej przyczyny nasze sportowe plany na niedzielny finałowy odcinek uległy zasadniczej korekcie. Uprzednio zakładałem, że będę mógł tego dnia zaliczyć dwie premie górskie. Najpierw miałem podjechać do Rifugio Panarotta (1780 m. n.p.m.), zaś w drodze powrotnej do bazy chciałem jeszcze zahaczyć o stromą wspinaczkę pod Passo di Vezzena (1415 m. n.p.m.). Po zmianie terminu naszego wyjazdu musiałem ze swych planów skasować jedno z tych wzniesień. Wybór padł na mniejsze z nich. Schronisko Panarotta musiałem odwiedzić, gdyż nie dalej jak w 2014 roku finiszowali przed nim uczestnicy Giro d’Italia. Działo się to na etapie osiemnastym tej imprezy. O zwycięstwo na tym odcinku walczyli dobrzy górale z mocnej ucieczki. Najszybciej do linii mety dotarł filigranowy Kolumbijczyk Julian Arredondo, który na tym wyścigu wygrał też klasyfikację górską. Kolarz ekipy Trek wyprzedził o 17 sekund swego rodaka Fabio Duarte i o 37 Irlandczyka Philipa Deignan. Najlepszy pośród możnych tego wyścigu Włoch Fabio Aru był dziewiąty ze stratą 2:43. Natomiast nasz Rafał Majka finiszował czternasty 2:49 po zwycięzcy. Peleton wyścigu Dookoła Włoch jadąc ku Rifugio Panarotta rozpoczynał finałowy podjazd w miejscowości Levico Terme. Tym samym kolarze pokonali niemal w całości znany z kilku edycji Giro podjazd do stacji Vetriolo Terme. Ja też już wcześniej poznałem to wzniesienie. W 2010 roku na dzień przed startem w GF Marcialonga. Wiedząc, że istnieje alternatywna opcja podjazdu do Panarotty nie zamierzałem iść w ślady profich. Postanowiłem zaatakować Panarottę od strony wioski Assizzi, zaś na szlak z Giro 2014 wjechać dopiero na ostatnich (nieznanych mi) 5 kilometrach tzn. na wysokości wioski Compet.

20160821_001

Na trasę niedzielnego odcinka nie ruszyliśmy wszyscy. Dario i Pedro zrezygnowali ze startu chcąc być wypoczętymi przed męczącym transferem samochodowym. Jakiś kwadrans przed południem wyjechałem z Barco na rowerze w towarzystwie Adama i Romka. Najpierw zjechaliśmy przeszło kilometr w stronę Valsugana. Pod koniec drugiego kilometra po wiadukcie przeskoczyliśmy na drogą krajową SS47. Kilkaset metrów dalej wjechaliśmy na szosę SP228 kierując się na zachód. Po chwili przemknęliśmy przez obrzeża Levico Terme nie wjeżdżając jednak do centrum owego uzdrowiska. Potem na szóstym i siódmym kilometrze jechaliśmy wzdłuż północnego brzegu Lago di Levico. Po przejechaniu 10,5 kilometra w czasie niespełna 24 minut dotarliśmy w końcu do podnóża czekającego nas wzniesienia. Według „cyclingcols” przed sobą mieliśmy podjazd o długości 15,3 kilometra i średnim nachyleniu 8,3% z przewyższeniem 1241 metrów. Trudny, lecz bardzo równy. Wszystkie kilometrowe odcinki na tej górze trzymają na poziomie od 7,5 do 9,5%, zaś maksymalna stromizna wynosi tu 10,6%. Na starcie wspinaczki wszyscy byliśmy w dobrych humorach. Ja miałem zaś dobrze w pamięci słowa Darka, iż poprzedniego dnia na Monte Varagna uciekając przede mną dobre 5 kilometrów przejechał „w pedałach”. Pół żartem-pół serio rzuciłem chłopakom uwagę, iż bijemy rekord naszego kolegi. Zatem zaraz po skręcie w SP12 wszyscy wstaliśmy z siodełek podejmując to wyzwanie. Przyznam, że mi znudziło się pierwszemu. Pod koniec pierwszego kilometra droga wypłaszczyła się na moment w okolicy małego mostku i dałem sobie spokój z tą ciągłą jazdą „na stojaka”. Jednak moi dwaj koledzy nie odpuszczali. Niemniej chcąc jechać w ten sposób musieli oszczędnie gospodarować siłami. Przez to w połowie trzeciego kilometra nieszczególnie przyśpieszając odjechałem im obu. Czas jakiś jeszcze oglądałem się za siebie czy do mnie dojadą. Potem na zakręcie pod koniec czwartego kilometra zatrzymałem się nawet na krótko licząc, że są całkiem blisko. Nie doczekałem się jednak na ich przyjazd. Postanowiłem ruszyć dalej sam i to szybciej niż dotąd, acz nie do samego końca. Na ostatniej górze wyprawy miło urządzić sobie swoisty „etap przyjaźni”. Z drugiej strony człowieka aż korci by przetestować swą formę i zobaczyć co mu dał cały ten wyjazd. Znalazłem na ten dylemat iście salomonowe rozwiązanie. Miałem mocno przejechać najbliższe 6 kilometrów z hakiem do Compet i tam poczekać na przyjazd swych kompanów by już razem z nimi pokonać finałowy (niespełna 5-kilometrowy) odcinek tego wzniesienia.

20160821_016

Pod koniec szóstego kilometra minąłem zjazd do wioski Vignola czyli drogę, którą kilka dni wcześniej przetestował Adam, gdy po wjechaniu do Vetriolo Terme przeskakiwał w dolinę, z której miał zaatakować Passo del Redebus. Nieco dalej na rzadkim na tej górze odkrytym odcinku drogi minąłem osadę Maso Emer (6,5 km). Już wkrótce szosa znów schowała się w lesie. Przydrożne tabliczki dokładnie informowały nas o średnim nachyleniu każdego z kolejnych kilometrów. W końcu na początku jedenastego kilometra wyjechałem z lasu. Jakieś 250 metrów dalej stanąłem na skrzyżowaniu dróg by poczekać na kolegów. Adam dojechał jako pierwszy i powiedział, że Romano jedzie wolniej, bo w przeciwieństwie do niego wciąż próbuje przetrwać całą górę na stojąco. Ja poprzedzający miejsce postoju odcinek z Vignola do Compet o długości 3,8 km i przewyższeniu 318 metrów przejechałem w 17:51 (avs. 13,3 km/h i VAM 1068 m/h). Adamo na tym segmencie uzyskał czas 18:36 (avs. 12,7 km/h), zaś niezłomny Romek 21:04 (avs. 11,2 km/h). Gdy byliśmy już razem odbiliśmy w lewo na finałowy odcinek całej wspinaczki. Postanowiliśmy asystować Romanowi w jego ciężkiej próbie sił i charakteru. Podjazd na szczęście nie zaskakiwał. Wciąż trzymał na równym, acz wymagającym poziomie nieco powyżej 8%. Trzeba było tylko mieć nadzieję, że Romkowi starczy sił i chęci do zwieńczenia swego wielkiego dzieła. W połowie trzynastego kilometra droga skręciła na wschód, ale wciąż stawiała nam twarde warunki. Jakieś czterysta metrów przed finałem szosa rozszerzyła się robiąc po swej prawej stronie sporo miejsca na parkowanie samochodów. W tym przestronnym miejscu kończył się zapewne wspomniany przeze mnie 18 etap Giro d’Italia 2014. My jednak po przejechaniu strefy parkingowej na wysokości schroniska skręciliśmy w prawo. Ominęliśmy opuszczony szlaban i podjechaliśmy 150 metrów nieco wyżej położony placyk, na którym powitały nas kozy wielce zainteresowane prowiantem moich kolegów. Finałowy odcinek pokonaliśmy wspólnie w czasie 23:15 (avs. 11,3 kmh i VAM 1036 m/h). Natomiast cały podjazd pod Panarottę pokonałem w czasie netto 1h 13:01. Co w poziomie dało średnią prędkość 12,3 km/h, zaś w pionie VAM 1020 m/h. Całkiem przyzwoicie zważywszy na fakt, iż co najwyżej połowę tego podjazdu przejechałem na optymalnych obrotach.

20160821_031

Na górze zrobiliśmy sobie tradycyjne zdjęcia zdobywców. Pierwsze jeszcze na finiszowym placu, następne w pobliżu wyciągu narciarskiego, zaś ostatnie przed tablicą z uwidocznionym profilem wzniesienia. Po niespełna 20 minutach rozpoczęliśmy zjazd. Zawczasu uzgodniliśmy, że nie jedziemy od razu na dół. Najpierw mieliśmy się zatrzymać na bufecie w Compet. Tam też zastałem swoich kolegów. W miejscowej Ristorante L’Istciot, gdzie widać było jeszcze ślady po wizycie Giro 2014, zamówiliśmy sobie po ciastku i kawie. Adam dodatkowo skosztował jeszcze popularną w północnych Włoszech polentę. Odpoczynek w promieniach popołudniowego słońca tak nam się spodobał, że rozleniwieni spędziliśmy tam blisko 50 minut. Dopiero po tak długim czasie wróciliśmy na szlak do Assizzi. Adam i Romek zjeżdżali szybciej, zaś ja zawsze z licznymi przystankami na foto dokumentację. Kompani poczekali na mnie na samym dole, po czym całkiem żwawo ruszyliśmy w kierunku Levico Terme. Droga wiodła nas w kierunku południowo-wschodnim niemal cały czas delikatnie opadając dzięki czemu przez kilka kilometrów trzymaliśmy prędkość około 40 km/h. Przed powrotem na bazę chcieliśmy jeszcze dotrzeć nad brzeg zachwalanego przez Piotra Lago di Levico. Dlatego po przejechaniu 6,5 kilometra zjechaliśmy do zatłoczonego parku nad wodami owego zbiornika wodnego. Niestety nie mieliśmy tak czasu jak i warunków do tego by zrobić tam sobie piknik. Nad naszymi głowami kłębiły się coraz ciemniejsze chmury i wzmagał się wiatr. Wszystkie znaki na niebie wskazywały na to, iż zbiera się tu na niezłą burzę. Szybko wróciliśmy więc na drogę powrotną do bazy. Wkrótce przemknęliśmy przez Levico, po czym przeskoczyliśmy nad drogą krajową. Za wiaduktem jeszcze krótki zjazd i odrobina płaskiego terenu pośród upraw jabłek i kukurydzy. Po czym na sam koniec 1100 metrów podjazdu o maksymalnym nachyleniu 8,5% do naszej mety przed Casa Roberto na wysokości 520 metrów n.p.m. W sumie tego dnia przejechałem 54 kilometry o łącznym przewyższeniu 1496 metrów. Niemniej Adamowi to było za mało. Postanowił sprawdzić jak wysoko ciągnie się przydomowa Via per Sella. Okazało się, że tą ulicą można dotrzeć do poziomu 670 metrów n.p.m. Dobrze, że tylko tyle, gdyż inaczej nasz kolega zostałby zlinczowany przez siły natury. Przed szesnastą byliśmy już wszyscy bezpieczni pod dachem naszego lokalu. Niespełna kwadrans później rozpętała się ulewa, którą Dario uwiecznił na swym krótkometrażowym filmie.

20160821_051

20160821_162753

Po obiedzie mogliśmy się spokojnie przygotować do wyjazdu. Nasi gospodarze nieco się zdziwili, że ruszamy już w niedzielę. To znaczy, że aż tak śpieszy się nam do kraju i pracy. Niespodziewanie nie skasowali nas za tzw. końcowe sprzątanie ufając, że zostawiliśmy apartament w dobrym stanie. Zgodnie z naszą uświęconą tradycją Pedro i Romano szybciej wyszykowali się do drogi. Tym niemniej naszej trójce też udało sie ruszyć przed zmierzchem. Z całego wyjazdu mogłem być zadowolony. W ciągu jedenastu dni przejechałem w sumie 728 kilometry o łącznym przewyższeniu 24.872 metrów. W tym czasie zaliczyłem 21 zupełnie nowych dla mnie podjazdów. Wśród nich tak strome bestie jak: Rifugio Alpo, Malga Campo, Malga Buse di Sasso, Val Campelle, Monte Finonchio, Monte Varagna i przede wszystkim Punta Veleno. Zdobycie każdej z nich było dla mnie niezłym testem charakteru. Do tego doszły znane z Giro d’Italia wzniesienia: Passo Manghen, Polsa czy finałowa Panarotta. Natomiast wśród pozostałych wyróżniłbym przede wszystkim duże i na ogół piękne wspinaczki pod Rifugio Cornisello, Passo di Tremalzo, Malga Preghena oraz Monte Zugna. Dopiąłem też swego w kwestii zdobycia kultowej Monte Bondone od każdej możliwej strony oraz dotarłem do popularnego Rifugio Graziani w masywie Monte Baldo. Jednym słowem pełen sukces.

Napisany w 2016b_Trentino | Możliwość komentowania Rifugio Panarotta została wyłączona

Punta Veleno & Monte Varagna

Autor: admin o 20. sierpnia 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/683067350

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/683067372

Przedostatni dzień naszej trydenckiej wyprawy miał być tym najtrudniejszym. Cezkały nas dwie bardzo trudne wspinaczki w okolicach pięknego Lago di Garda. Ponownie mieliśmy się trudzić na zboczach masywu Monte Baldo. W sobotę na pierwszy ogień miał pójść ekstremalnie stromy podjazd z Brenzone na Punta Veleno (1156 metrów n.p.m.). To znaczy wspinaczka zaprezentowana kolarskiemu światu przed czterema laty na wyścigu Giro del Trentino. Potem na dobicie czekał nas jeszcze wyższy, większy i dłuższy, acz nie aż tak stromy jak ten pierwszy wjazd z Torbole na Monte Varagna (1529 m. np.m.). Na stronie „archivio salite” obie wspinaczki są notowane nieco wyżej niż mityczne Passo dello Stelvio. Na mojej prywatnej liście miały one wkrótce zająć ósme i jedenaste miejsce wypychając wspomniane Stelvio z pierwszej „10”. Punta Veleno została wyceniona na 1467 punktów, zaś Monte Varagna na 1415. Ku takim celom warto było jechać z Barco nawet przez półtorej godziny. Mieliśmy pokonać samochodami odcinek o długości aż 86 kilometrów. Wyjechaliśmy późno, bo dobrze po godzinie jedenastej. Większą część trasy znaliśmy z dnia poprzedniego. Po przejechaniu przez Mori musieliśmy jechać dalej na zachód drogą SS240 ku największemu z alpejskich jezior Italii. Minęliśmy Loppio skąd Pedro dzień wcześniej atakował Monte Fae. Parę kilometrów dalej rozśmieszył mnie widok tablicy drogowej „Passo San Giovanni 287 m. s.l.m.”. Pomyślałem sobie, że to musi być najbardziej niepozorna ze wszystkich włoskich przełęczy. Jest nieco niższa niż premia górska na kaszubskiej Wieżycy. Do tego wschodni dojazd na przełęcz św. Jana jest niemal płaski. Od strony zachodniej jest troszeczkę zabawy czyli 3,2 kilometra podjazdu o średnim nachyleniu 6,6 %. Niebawem w okolicy miasteczka Nago musieliśmy się rozdzielić. Piotrek nie miał zamiaru się zmagać z długimi odcinkami mozolnej wspinaczki o stromiźnie między 10 a 20%. Zasugerowałem mu zaliczenie wymagających podjazdów pod Passo Santa Barbara i Passo Bordala. Dlatego mazowiecki wóz techniczny przed dotarciem do Brenzone musiał sobie zrobić przystanek w Arco, gdzie Pedro postanowił rozpocząć swój sobotni etap. Tymczasem my zjechawszy do Torbole ruszyliśmy szosą SR249 na południe wzdłuż wschodniego brzegu Gardy.

Po kilku kilometrach wyjechaliśmy z regionu Trentino i wjechaliśmy do Veneto, bowiem owa piekielna góra znajduje się na „weneckiej ziemi”. Początek podjazdu w Brenzone sul Garda znaleźliśmy bez problemu. Trudniej było wybrać miejsce do zaparkowania samochodu. Dlatego zdecydowaliśmy się pokonać ciasny zakręt w lewo i wjechać na pierwszy kilometr wzniesienia. Po przejechaniu 500 metrów znaleźliśmy zatoczkę, w której postanowiliśmy się zatrzymać by poczekać na przyjazd Romka. Przed nami był podjazd jakich mało. Według „archivio salite” ma on długość 10 kilometrów ze średnim nachyleniem 10,8%. Niemniej to źródło zakłada start nieco bardziej na północ w miejscowości Assenza di Brenzone. Ta opcja wydłuża zaś stosunkowo łatwy początek wzniesienia i ma nieco mniejsze przewyższenie tzn. 1081 metrów netto i 1096 metrów brutto. Z kolei „cyclingcols” dodaje, że maksymalna stromizna na Punta Veleno wynosi 20%. Niemniej to co w największym stopniu stanowi o charakterze tego podjazdu to średnie nachylenie na 6-kilometrowym odcinku w samym środku owego wzniesienia. Otóż trzeba na nim pokonać w pionie aż 912 metrów co daje średnie nachylenie aż 15,2%!!! Swego czasu wyliczyłem, że żaden inny podjazd spośród tych, które mieli okazję pokonać profesjonalni kolarze nie był równie stromy. Jedynie zachodni Monte Zoncolan, czterokrotnie wypróbowany na Giro d’Italia, jakoś wytrzymuje porównanie gdyż na najtrudniejszych sześciu kilometrach owej góry trzeba pokonać 894 metrów co daje średnią 14,9%. Wszystkie inne góry mogą się schować. Hiszpańskie Alto de Angliru na tak samo długim odcinku zmusza do pokonania 816 metrów, zaś słynne Mortirolo (od strony Mazzo di Valtellina) 741 metrów. Przereklamowane L’Alpe d’Huez wydaje się łagodną górą, bowiem na jej najbardziej stromym 6-kilometrowym segmencie wystarczy pokonać ledwie 522 metry. Pośród francuskich wzniesień za najbardziej stromy podjazd rodem z Tour de France uchodzić może zachodni Mont du Chat. Podjazd ten wypróbowany w 1974 roku powróci na trasę „Wielkiej Pętli” w sezonie 2017 na etapie dziewiątym do Chambery. Na tej górze do pokonania jest segment o przewyższeniu 680 metrów.

Punta Veleno jak dotąd została przetestowana tylko raz. Na trzecim odcinku Giro del Trentino 2012. Według programu tego wyścigu podjazd miał 9,1 kilometra długości i przewyższenie 1099 metrów co daje średnią 12%. Metę tego etapu zlokalizowano co prawda we wiosce Prada Alta położonej 2,5 kilometra za linią górskiej premii. Niemniej sama końcówka była mało istotna. Wyniki rywalizacji ułożył morderczy podjazd. Najszybciej pokonał go filigranowy Włoch Domenico Pozzovivo (165 cm wzrostu i 53 kg wagi) jakby stworzony przez naturę do pokonywania tego rodzaju wspinaczek. Kolarze zmagali się z tym wzniesieniem pojedynczo. Każdy właściwym sobie tempem. Jedynym asem, który próbował nawiązać walkę z „Pozzo” był nasz rodak Sylwester Szmyd. „Sylwas” przemknął przez linię mety ze stratą 23 sekund. Pozostali zawodnicy stracili do zwycięzcy już ponad minutę. Trzeci Damiano Cunego (+ 1:12), czwarty Jose Rujano (+ 1:20), zaś piąty Roman Kreuziger (+ 1:40). Godzi się pamiętać, że wysoko finiszował też Bartosz Huzarski. „Huzar” przyjechał siódmy ze stratą 2:12. Gdy nadjechał Romano mogliśmy się w końcu zabrać do naszej nierównej walki z tym „górskim potworem”. Rzecz jasna rozpoczęliśmy wszystko od miłego zjazdu do podnóża góry. Dzień był gorący. Na starcie podjazdu mój licznik zanotował 32 stopnie Celsjusza. Naszym faworytem był zdecydowanie najlżejszy pośród nas Dario. Do tej wspinaczki przygotował się bardzo drobiazgowo. Ubrał minimalistyczny strój rodem z zawodów triatlonowych. Pod siodełkiem zamontował sobie niewielki dzwoneczek, który wydawał dźwięki słyszane na szwajcarskich halach. Na starcie pomyślałem sobie, że jadę swoje od początku do końca. Nie patrzę na nikogo, a już najmniej na lżejszego o te kilkanaście kilogramów Darka. Chciałem zacząć spokojnie, a jak przyjdzie to najgorsze miałem przede wszystkim zadbać o równy rytm jazdy i dobry oddech aby możliwie najpóźniej wejść w swoją „czerwoną strefę”. Ruszyliśmy pod górę dokładnie o 13:30. Zacząłem bardzo oszczędnie. Romek i Adam podobnie do mnie. Zbyt wielki czułem respekt do tej góry by chcieć się męczyć już na jej pierwszym kilometrze. Natomiast Dario ruszył mocno i szybko zniknął nam z pola widzenia. Tym lepiej pomyślałem. Nie dość, że męczyć mnie będzie stromizna to jeszcze miałby mnie „dobijać” ów dzwonek zakupiony w Helvetii.

20160820_001

20160820_160549

20160820_155801

Pierwsze 1200 metrów prowadzące wąską alejką o bardzo dobrej nawierzchni było w zasadzie miłą rozgrzewką. Przez moment pokazała się tu stromizna rzędu 10%, ale były też zupełnie płaskie kawałki. Na tym odcinku w pionie pokonaliśmy ledwie 60 metrów. Przejechaliśmy przez Boccino docierając do Castello. Za tą drugą wioską należało odbić w prawo ku Zignago wybierając jazdę po Via Ugo Foscolo. Już na dojeździe do tego rozdroża Dario nadrobił nad nami po 45-50 sekund. Jednak prawdziwa „zabawa” miała się dopiero zacząć. Każdy z kolejnych sześciu kilometrów miał trzymać na poziomie od 12 do 17%. Takie nachylenie już na odcinku kilkuset metrów robi wrażenie. A co dopiero powiedzieć o wzniesieniu, na którym po każdym tak stromym półkilometrowym segmencie czeka nas następny sektor tego typu i to nierzadko trudniejszy od poprzedniego. Tu nie można się przez chwilę szarpnąć, bo w najbliższej przyszłości nie ma gdzie złapać oddechu. Postanowiłem spokojnie przepychać korby. Trzymać równy oddech. Uważać na niedoskonałości drogi. Powoli brnąć przed siebie, jak się uda prosto a nie zygzakami. Za punkt honoru postawiłem sobie wjechanie na szczyt bez kryzysu czy potknięcia. Byleby nie postawić stopy na asfalcie. Zresztą jak miałbym ruszyć znów pod górę na takiej ścianie. Moimi mini-celami był każdy kolejny wiraż. Powyżej Zignago było ich w sumie dwadzieścia. Pierwsze dziewięć między 1,7 a 3,2 kilometra od startu, zaś kolejne jedenaście między 4,6 a 7,6 km od podnóża. Co kilometr witała nas mała tabliczka na wyniosłym słupie z informacją o tym ile zostało nam do szczytu, na jakiej wysokości już jesteśmy oraz jak stromy będzie najbliższy kilometr. Dojazd do Zignago (1,6 km) był jeszcze umiarkowanie trudny z maxem niespełna 13%. Tuż przed drugim zakrętem stromizna po raz pierwszy przekroczyła 15%. Po przejechaniu 2300 metrów ponownie wróciła do tego poziomu i przez przeszło cztery kilometry ani na moment nie zjechała poniżej 12%! Użytkownicy stravy rozpracowali tą górę w najdrobniejszych szczegółach. Można tu znaleźć wyniki z kolejnych segmentów o długości około 1000 metrów. Dzięki temu mogłem później przeanalizować naszą wspinaczkę pod Punta Veleno. Z naszej trójki początkowo najlepiej spisywał się Romano. Na drugim kilometrze stromizny nadrobił nade mną 18 sekund, zaś nad Adamem 29. Nawet Dario stracił tu do Romka 24 sekundy. Wkrótce jednak zapłacił za swój „zryw”, bowiem już na trzecim kilometrze tracił do wszystkich. Do mnie i Darka 47-48 sekund, zaś do Adama 22.

20160820_021

20160820_154639

20160820_153622

Nie ma tu sensu mnożyć zbyt wielu liczb i podawać czasów całej naszej czwórki na każdym kolejnym kilometrze. Mnie w owych tabelkach najbardziej interesowało jak ja sam wyglądałem na tle naszego lidera. Po tym jak na dole straciłem do Dario aż 52 sekundy, wyżej szło mi już znacznie lepiej. Na pierwszym kilometrze stromizny straciłem do niego jedenaście sekund, na drugim odrobiłem sześć, na trzecim zyskałem jedną sekundkę, na czwartym oddałem osiem, na piątym straciłem jedną, zaś na szóstym odzyskałem czternaście. Jeśli by to wszystko „złożyć do kupy” to na morderczych 6 kilometrach odrobiłem do Darka sekundę! Świadectwem naszego wyrównanego pojedynku „na odległość” są wyniki zarejestrowane na sektorze zwanym „The worst 4km in the World” wyznaczonym między punktami znajdującymi się 2,1 a 6,4 kilometra od startu. Obaj pokonaliśmy ten odcinek w czasie 37:05 (avs. 6,6 km/h i VAM 1128 m/h). Romek i Adam przejechali tą część podjazdu o jakieś trzy minuty wolniej, acz na podobnym do siebie poziomie. Romano wykręcił tu czas 40:05, zaś Adamo 40:15. Dwucyfrowa stromizna na dobre skończyła się po przejechaniu 7,6 kilometra. Pod koniec podjazdu czułem, że dobrze rozłożyłem swe siły i zostało mi nieco energii na finisz. Przed sobą zacząłem widywać Darka jakby coraz bliżej. Na wypłaszczonym dziewiątym kilometrze można było mocno przyśpieszyć z użyciem dużej tarczy. Z rozpędu przejechałem ostatnie 150 metrów, choć stromizna skoczyła tam do 9%. Finiszowałem jakieś kilkanaście sekund po zwycięskim Darku. Przejechałem w sumie 9,3 kilometra w czasie 1h 00:38 (avs. 9,3 km/h). Na stravie najdłuższy oficjalny segment ma w teorii 7,7 kilometra, zaś faktycznie 8,1 bowiem obejmuje odcinek od rozdroża za Castello do samego końca wspinaczki. Przejechałem go w czasie 55:09 (avs. 8,5 km/h i VAM 1147 m/h) i nadrobiłem do Darka 34 sekundy, acz pewnie większość z tego na łagodnej końcówce. Jednak to Darek był z nas najszybszy. Ja spisałem się lepiej niż zakładałem. Może nawet zacząłem zbyt konserwatywnie. Romek z Adamem dojechali do nas po około czterech minutach. Wszyscy mogliśmy czuć się zwycięzcami. Na górze spędziliśmy jakiś kwadrans. Przy tej stromiźnie również zjazd do Brenzone miał swą specyfikę. Obręcze aż piszczały od uścisku klocków hamulcowych. Adam przebił gumę. Ostatecznie jednak bezpiecznie zjechaliśmy na nasz parking o 15:30. Teraz trzeba było podjechać do Torbole na spotkanie z Piotrem i ustawkę z Monte Varagną.

20160820_036

20160820_143728

Gdy dojechaliśmy do miasta na północno-wschodnim krańcu Lago di Garda było tam zbyt tłoczno aby spokojnie wypakować się z samochodów. Dlatego postanowiliśmy podjechać jeszcze półtora kilometra do położonego przeszło 140 metrów ponad taflą jeziora miasteczka Nago. Tam znaleźliśmy parking nieopodal dużego ronda na drodze SS240. Na wąskim odcinku z Torbole do Nago obowiązuje zakaz jazdy rowerami. Na szczęście równolegle do owej krajówki biegnie służąca przede wszystkim rowerzystom Via Europa. Dzięki niej bez łamania prawa mogliśmy zjechać do Lungolago na start naszej drugiej wspinaczki. Czekał nas kolejny tego dnia podjazd najwyższej kategorii. Gdy nie fakt, że tego dnia spotkaliśmy się już z Punta Veleno uznalibyśmy go za nie lada wyzwanie. Jednak po pokonaniu wcześniejszej przeszkody już nic nie było w stanie nas wystraszyć. Tymczasem było się czego obawiać. Według „cyclingcols” podjazd z Torbole do Prati di Nago alias Monte Varagna (1520 m. n.p.m.) liczy sobie 15,6 kilometra o średnim nachyleniu 9,3% i max. 12,5%. Trzeba na nim pokonać przewyższenie aż 1445 metrów. Na podjeździe tym aż dziesięć jednokilometrowych odcinków trzyma na średnim poziomie co najmniej 9%. Na ostatnich sześciu kilometrach stromizna utrzymuje się na poziomie od 10,5 do 12,5%. Do tego owa stopniowo rośnie by swe apogeum osiągnąć na ostatnim kilometrze! Do nierównego starcia z tym olbrzymem wystartowaliśmy o godzinie 17:20. Sam dojazd do Nago trzymał na poziomie około 9%, więc wolałem zacząć go ostrożnie. Romano poszedł bardzo ostro od startu. Pierwsze 1400 metrów pokonał w czasie 7:11 (avs. 12,3 km/h i VAM 1157 m/h). Darek stracił do niego 23 sekundy, ja 31, zaś Adam 45. Dojechawszy w rejon naszego parkingu Romek pojechał prosto po Scipio Sighele. Biorąc swego lidera za przewodnika podążyliśmy jego śladem. To był nasz wspólny błąd. Tym samym zamiast skręcić na południe pojechaliśmy na wschód. Niebawem dogoniłem Romka i razem wjechaliśmy na „Pista Ciclabile Mori-Torbole”. Darek i Adam jechali za nami z niewielką stratę. Droga od czasu do czasu pięła się do góry, lecz zdecydowanie za słabo jak na moje wyobrażenie o trudnym podjeździe pod Monte Varagna. Na czwartym kilometrze za Torbole falsopiano zmieniło się w zupełnie płaski teren, więc nabrałem pewności, że jedziemy po niewłaściwej drodze. Postanowiliśmy zawrócić w kierunku Nago i tam poszukać dalszej części górskiego szlaku. Po drodze minęliśmy kolegów, którzy na własną rękę postanowili odnaleźć wiodącą do Prati di Nago via Monte Baldo.

Dario wjechał na SS240 i dotarł do Nago przez via Masera, po czym dobił do wspomnianej drogi na wysokości 260 metrów n.p.m. Adam po prostu zawrócił i ostatecznie odnalazł właściwy szlak w podobny sposób co Darek. Natomiast my postanowiliśmy zjechać do parkingu by dopiero tam skorygować błąd w nawigacji. Niestety Romano przebił na zjeździe gumę i musiał dłużej zostać przy aucie. Chciałem na niego poczekać, ale odrzekł bym nie tracił na to czasu. Rozejrzałem się po okolicy i wjechałem na Via al Castel Penede. Tym niemniej ruszyłem na zachód. Ta opcja już po trzystu metrach okazała się być ślepą drogą. Zawróciłem więc w kierunku parkingu i pojechałem ta samą ulicą, lecz w przeciwnym kierunku. Z początku nie wyglądało to obiecująco, gdyż nachylenie było ledwie umiarkowane. Niemniej już 800 metrów za parkingiem stromizna wyskoczyła ponad 10% i stało się jasne, że jadę tam gdzie trzeba. Na początku drugiego kilometra mój szlak połączył się z tym, który kilka minut wcześniej wybrali Adam z Darkiem. Oczywiście w tym momencie nie nie wiedziałem czy i jak prędko oni znaleźli tą prawidłową ścieżkę. Jednym słowem pełna zagadka. Gonię czy jestem goniony? Zresztą czy to ważne. Na tak trudnym podjeździe amatorom ciężko o wysublimowaną taktykę. Trzeba po prosto jechać przed siebie na poziomie 90-95 % własnych możliwości. Pierwsze 1300 metrów na via Monte Baldo przejechałem w 7:08 (avs. 11,6 km/h i VAM 1180 m/h). Już tu nadrobiłem nad kolegami nieco ponad minutę. Darek przyznał, iż ze względów taktycznych zaczęli spokojnie by mieć siły na odparcie pościgu jak już zobaczą mnie za swymi plecami. Dojrzałem ich w oddali na końcu długiej prostej w okolicy Malga Zures (680 m. n.p.m.). Oczywiście „zające też wyczuły charta” i zaczęła się jazda na całego. Tymczasem do szczytu pozostało nam stąd jeszcze około osiem kilometrów, z czego najbliższe pięć na równym poziomie od 9,2 do 10,8%. Energii mi nie brakowało, więc za cel postanowiłem sobie dogonienie obu znamienitych górali. Nie było o to łatwo. Dla przykładu trzykilometrowy odcinek pomiędzy wysokościami 820 a 1120 metrów n.p.m. przejechałem w 17:09 (avs. 10,6 km/h i VAM 1105 m/h). Pomimo to nad Adamem nadrobiłem ledwie 28 sekund, zaś nad Darkiem tylko 42. Co ciekawe jadący za nami Romek też trzymał ten poziom uzyskując tu czas 17:19. Odrabianie dystansu szło mi zatem bardzo mozolnie, ale też mobilizowało do wytężonej pracy. Przyznam, że takie nasze przyjacielskie pojedynki najbardziej sobie cenię. Góry na których wszyscy byliśmy w gazie i chętni do mocnego kręcenia.

20160820_051

Powyżej Dos Remit (1140 m. n.p.m.) podjazd stał się jeszcze bardziej stromy. Ostatnie 3500 metrów prowadziło krętym szlakiem przez dziesięć jodłowych wiraży tzw. „tornanti degli abeti”. Około dwa kilometry przed szczytem dotarłem do osady Prati di Nago (1298 m. n.p.m.). Nachylenie nieco tu odpuściło, ale już wkrótce użądliło ze zdwojoną mocą. Na końcówce Adam nieco osłabł. Udało mi się go dopaść i wyprzedzić. Do Darka też miałem coraz bliżej. Niemniej ostatecznie nie starczyło mi szosy. Mój starszy kolega dzielnie się bronił. Na finałowym odcinku 2,1 kilometra o średniej 12% stracił do mnie tylko 26 sekund. Przejechałem tą końcówkę w 13:13 (avs. 9,6 km/h i VAM 1149 m/h). Dario uzyskał tu czas 13:39, zaś Adam 15:37. Niemniej i tak najszybciej z nas finiszował tu później Romano pnąć się do kresu szosy w czasie równo 13 minut. Darek resztkami sił obronił się przed moim pościgiem. Naszą wspinaczkę zakończyliśmy na małym parkingu, gdzie asfalt stopniowo ustępował pola kamienistej drodze wiodącej dalej ku Rifugio Altissimo Damiano Chiesa (2079 m. n.p.m.). Dotarliśmy nieco wyżej niż wskazuje to załączony profil wzniesienia, bo na wysokość około 1550 metrów n.p.m. Ostatnie dwieście metrów było znacznie bardziej strome niż awizowane maksimum. Zakończyłem jazdę po przejechaniu 20,3 kilometra w czasie netto 1h 37:05 (avs. 12,6 km/h). Jeśli chodzi o czystą wspinaczkę to na stravie najdłuższy znaleziony segment obejmuje ostatnie 11,8 kilometra tego wzniesienia. Ten sektor o przewyższeniu 1288 metrów i średniej 10,9% przejechałem w 1h 08:45 (avs. 10,4 km/h i VAM 1124 m/h). Liderem na nim jest David Dario Cioni – czwarty kolarz Giro d’Italia z sezonu 2004, który jako jedyny złamał tu godzinę czasem 57:38 (avs. 12,4 km/h i VAM 1341 m/h). Cała nasza ekipa spisała się wybornie. Na tej górze zarejestrowano dotąd czasy aż 1155 ludzi. W tak dużym peletonie wszyscy mieścimy się w czołowej „50-ce”! Mój wynik daje mi na razie dziewiętnaste miejsce. Darek jest 34. z czasem 1h 12:23, Romek 43. z 1h 13:06, zaś Adam 49. z 1h 14:09. Przy czym Romano wykręcił tu czas netto 1h 10:56 co dałoby mu 24 pozycję. Na górze było tylko 16 stopni i zaczęło padać. Strzeliliśmy sobie pamiątkową fotkę i czym prędzej zaczęliśmy odwrót. Na drugim kilometrze zjazdu spotkaliśmy finiszującego Romka. Niestety z uwagi na późną porę dnia i pogorszenie pogody o dobrych zdjęciach z tej trasy mogłem zapomnieć. Na parking w Nago dotarłem kilka minut przed dwudziestą. Tego dnia przejechałem w sumie 52,5 kilometra z przewyższeniem 2538 metrów. Ilość średnia, lecz jakość najwyższa z możliwych.

20160820_061

Napisany w 2016b_Trentino | Możliwość komentowania Punta Veleno & Monte Varagna została wyłączona

La Polsa & Rifugio Graziani

Autor: admin o 19. sierpnia 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/683067342

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/683067336

Druga z rzędu wycieczka na południe. Nieco dłuższa od czwartkowej do Rovereto, bo blisko 65-kilometrowa. Mieliśmy dojechać do Mori, niespełna 10-tysięcznego miasteczka u podnóża wysokiego na ponad 2200 metrów n.p.m. masywu Monte Baldo. Tym razem wybrałem szlak przez obwodnicę Trento i dojazd w teorii miał nam zająć około 50 minut. Po północnej stronie wspomnianego pasma górskiego znalazłem dla nas dwa duże, lecz umiarkowanie trudne wzniesienia. Podjazdy w sam raz na ten dzień. Pomiędzy ciężkim czwartkowym etapem, a jeszcze trudniejszymi wyzwaniami zaplanowanymi na sobotę chciałem zaliczyć bardziej „lekkostrawne” wspinaczki. Mój wybór padł na podjazdy z Mori do stacji La Polsa (1296 m. n.p.m.) oraz z Brentonico do Bocca del Creer alias Rifugio Graziani (1618 m. n.p.m.). Ten drugi postanowiłem zatem zacząć nie od samego dołu, lecz z miejsca w którym rozchodzą się drogi wiodące do Polsy jak i wspomnianego schroniska. Pierwsze wzniesienie miało mieć zatem długość 20 kilometrów i przewyższenie niespełna 1100 metrów. Natomiast drugie 14 kilometrów i amplitudę około 950 metrów. Jednym słowem dwa cele o wspólnym początku i rozbieżnej końcówce podzieliłem na dwa możliwie równe kawałki. To znaczy zastosowałem rozwiązanie dwukrotnie przetestowane w 2014 roku w trakcie zwiedzania lombardzkiej Valtelliny. Na szosach prowincji Sondrio w ten sam sposób dotarłem najpierw do Bagni di Massino i Preda Rossa, zaś dwa dni później zaliczyłem Chiareggio i Lago di Campomoro. W piątek wyjątkowo długo zbieraliśmy się do drogi. Wyruszyliśmy z bazy po godzinie jedenastej. Z tego względu dopiero wczesnym popołudniem dotarliśmy do Mori. Nie zaparkowaliśmy jednak w samym mieście. Wjechaliśmy na szosę SP3 czyli czekający nas wkrótce podjazd i zatrzymaliśmy się na poboczu tej drogi tuż za jej pierwszym wirażem. Tym samym podobnie jak dzień wcześniej do startu musieliśmy zjechać, acz tym razem zaledwie 700 metrów. Każdy z nas ruszył do boju o sobie właściwej porze. Najszybciej bo o godzinie 12:19 wystartował Pedro. Ja do podnóża podjazdu u styku prowincjonalnej „trójki” z krajową SS240 zjechałem razem z Romkiem. Niemniej stanąłem tam jeszcze na „minutkę” by wykonać parę okolicznościowych zdjęć. Romano ruszył o 12:19, zaś ja z kilkudziesięcio-sekundową stratą do swego kolegi. Adam z Darkiem nie śpieszyli się zbytnio. Zdążyli nas jeszcze pozdrowić gdy mijaliśmy samochody, po czym sami wzięli się do roboty 10-15 minut po naszej trójce.

Polsa jak dotąd trzykrotnie znalazła się na trasie Giro d’Italia. Na przełomie lat 60. i 70. dwukrotnie wystąpiła w roli górskiej premii. Natomiast na trzy lata przed naszym przyjazdem dostąpiła zaszczytu goszczenia etapowej mety. W 1969 roku na etapie dziewiętnastym z San Pellegrino Terme do Folgaria najszybciej na to wzniesienie wjechał Michele Dancelli. Ten sam, który rok później wygrał klasyk Milano – San Remo jako pierwszy Włoch po szesnastu z rzędu zwycięstwach „stranierich”. Premia w Polsie znajdowała się jednak niespełna 50 kilometrów przed metą etapu. Ostatecznie odcinek ten wygrał Italo Zillioli o 6 sekund przed liderem wyścigu Felice Gimondim, zaś Dancelli finiszował zaledwie siódmy ze stratą przeszło trzech minut. Rok później finisz był znacznie bliżej górskiej premii, bo po 11-kilometrowym zjeździe do Brentonico. Na siódmym etapie Giro 1970 pierwszy na górze jak i etapowej „kresce” był niezrównany Belg Eddy Merckx. „Kanibal” wygrał ten odcinek z przewagą 12 sekund na swym rodakiem Martinem Van den Bossche i 44 sekund nad Zilliolim. Tego dnia odebrał też różową koszulkę lidera Franco Bitossiemu. Z kolei etap z roku 2013 to była górska czasówka ze startem w Mori. Odcinek, który w dużym stopniu zaważył na końcowych wynikach 96. wyścigu Dookoła Włoch. Ów „etap prawdy” w zdecydowany sposób wygrał liderujący Vincenzo Nibali. Na trasie o długości 20,6 kilometra uzyskał czas 44:29 (avs. 27,8 km/h). Acz od razu należy zastrzec, że pierwsze półtora kilometra było płaskie, zaś meta znajdowała się nieco niżej niż kres naszej wspinaczki bo na wysokości 1205 metrów n.p.m. „Rekin z Messyny” wyprzedził Hiszpana Samuela Sancheza o 58 sekund i swego rodaka Damiano Caruso o 1:20. Zaskakująco słabo pojechał tego dnia wicelider Cadel Evans. Będący bardzo dobrym czasowcem Australijczyk uzyskał ledwie 25-ty czas i stracił do kolarza Astany aż 2:36. Tym samym na trzy dni przed końcem wyścigu przewaga Nibalego nad najgroźniejszym rywalem urosła z 1:26 do 4:02! W wyścigu tym o miejsce w czołowej „10”, a nawet top-5 walczyli dwaj Polacy. Rafał Majka na czasówce był piąty ze stratą 1:25 do zwycięzcy, dzięki czemu awansował na szóste miejsce w „generalce” i na chwilę odebrał Kolumbijczykowi Carlosowi Betancurowi koszulkę lidera klasyfikacji młodzieżowej. Nieco gorzej spisał się doświadczony Przemysław Niemiec, który wykręcił tu dwunasty czas o 1:56 gorszy od Nibalego, lecz mimo tego utrzymał swą piątą lokatę.

Na stronie „cyclingcols” znaleźć można trzy wersje podjazdu do La Polsa. Dwie wschodnie zaczynające się koło miejscowości Chizzola w dolinie Adygi oraz trzecią północną ze startem w Mori. Wszystkie trzy schodzą się na wysokości niespełna 800 metrów n.p.m. w pobliżu miejscowości Prada. Ta trzecia czyli nasza jest najbardziej regularna i przez to najłatwiejsza. Niemniej wybrałem właśnie tą opcję byśmy mogli się „sprawdzić” na tle zawodowców. Dodam od razu, że ostatnim spośród sklasyfikowanych był Davide Appollonio, który uzyskał czas 56:16. Blisko trzy minuty wolniej od niego pojechał jeszcze – zapewne kontuzjowany – Rosjanin Maxim Biełkow, który przekroczył limit czasu z wynikiem 59:13. Rzecz jasna nawet taki rezultat był poza zasięgiem naszych możliwości na podjeździe, który według danych ze wspomnianej strony miał mieć długość 19,9 kilometra przy średnim nachyleniu 5,5% oraz przewyższeniu netto 1094 metrów (brutto nawet 1161). Maksymalna stromizna miała sięgnąć 9,3%. Cały ten podjazd można podzielić na tercje. Pierwsza i trzecia solidne. To znaczy o długości odpowiednio 7,5 oraz 8,5 kilometra, na których nachylenie miało oscylować w pobliżu 7%. Z kolei część druga czyli 4-kilometrowy środek miał być mieszanką krótkich zjazdów i podjazdów. Wystartowałem szybko by jak najprędzej dogonić Romka. Niemniej tego dnia nie zamierzałem jeździć na pełen gaz. Założyłem sobie, że dobrze będzie przejechać przynajmniej jeden podjazd w towarzystwie mocnego kolegi. Romano zaczął spokojnie i de facto pozwolił mi się dojść pod koniec pierwszego kilometra. Na trzecim kilometrze wspólnie dogoniliśmy Piotra. Ten na wzniesieniu z umiarkowaną stromizną czuł się całkiem dobrze. Nieznacznie zwolniłem byśmy mogli pojechać we trzech. Wkrótce minęliśmy Besagno (3,1 km). Tu i ówdzie mijaliśmy poletka z uprawą winorośli. Po około dwóch kilometrach wspólnej jazdy Pedro podziękował za holowanie. Postanowił sam sobie regulować tempo wspinaczki na tym długim podjeździe. Po przejechaniu 6,2 kilometra dotarliśmy z Romkiem do szerokiego zakrętu z „wiśniowym” hotelem przy zjeździe do Crosano. Trzy wiraże i 1400 metrów dalej skończyła się pierwsza faza podjazdu. Według stravy początkowy segment, od miejsca postoju do połowy ósmego kilometra czyli 6,7 kilometra o średniej 7,3% przejechałem w 28:02 (avs. 14,4 km/h i VAM 961 m/h). Romano zanotował wynik 28:04, zaś Pedro 32:35 (avs. 12,4 km/h). Nasza „straż tylna” czyli Adam i Darek jechali tu z podobną prędkością uzyskując na tym odcinku odpowiednio: 32:13 i 32:17.

20160819_001

20160819_152650

20160819_151012

Do Brentonico (8,0 km) doprowadził nas delikatny zjazd. Kolejny w połowie dziewiątego kilometra na dojeździe do Fontechel (8,6 km) był już szybszy, bo z maksymalnym nachyleniem 6,5%. Pół kilometra dalej trzeba już było zjechać z drogi SP3 i odbić na południe wjeżdżając na szosę SP218. Na nowej drodze podjeżdżaliśmy jeszcze przez kolejne 800 metrów. Następnie od początku jedenastego kilometra mieliśmy kolejny odcinek zjazdowy czyli szybkie 1100 metrów. Mój licznik zanotował prędkość niemal 50 km/h w pobliżu osady Landrom. Dwunasty kilometr był wciąż dość łatwy. Prawdziwa wspinaczka wróciła wraz z początkiem trzynastego kilometra. Po przejechaniu 12,6 kilometra minęliśmy centrum Prady, gdzie stromizna sięgała 8,5%. Na trzeciej tercji wzniesienia wszystkie półkilometrowe odcinki trzymały na poziomie od 5 do 8 %. Zdecydowanie najwięcej z nich, w tym ostatnie 3500 metrów miało nachylenie po 7 czy też 7,5%. Jechaliśmy mocno, zgodnie współpracując. Na zmianę wychodziliśmy na prowadzenie i dodawaliśmy „do pieca”. Od czasu do czasu braliśmy jakiś zakręt. Powyżej Prady naliczyłem jeszcze jedenaście wiraży. Droga biegła to wśród górskich łąk, to zaś w cieniu drzew. Ludzkich osad niemal nie było. Jedynie po przejechaniu 14,8 kilometra minęliśmy ośrodek wypoczynkowy Seandre di Brentonico. Natomiast na przedostatnim zakręcie centrum stacji Polsa (19 km) czyli miejsce gdzie prawdopodobnie wyznaczono metę wspomnianej czasówki. Niebawem zgodnie dojechaliśmy do kresu asfaltowej drogi na wysokości niemal 1300 metrów n.p.m. Wyżej prowadzi stąd już tylko gruntowe „Sentiero della Pace” w kierunku szczytu Monte Vignola (1606 m. n.p.m.). Wspinaczkę ukończyłem po przejechaniu 20,3 kilometra z przewyższeniem 1129 metrów w czasie 1h 15:02 (avs. 16,3 km/h). Na stravie najdłuższy z oficjalnych segmentów ma 18,6 kilometra i amplitudę 995 metrów, kończy się bowiem przy tablicy z profilem wzniesienia przeszło kilometr przed naszą metą. Na tym odcinku uzyskałem czas 1h 09:40 (avs. 16,0 km/h i VAM 857 m/h). Romano zanotował tu czas 1h 10:12, przy czym cała różnica powstała na pierwszym kilometrze. Pedro na pokonanie tej trasy potrzebował 1h 22:52, zaś Dario 1h 29:10. Natomiast Adam za Brentonico trzymał się nadal szosy SP3 i pojechał prosto do Rifugio Graziani. Tym samym za jednym zamachem zrobił przeszło 22,5-kilometrowy podjazd o przewyższeniu ponad 1400 metrów. Dodam, że niespełna 8-kilometrowy odcinek z Prady do Polsy przejechaliśmy w 30:16 (avs. 15,6 km/h i VAM 1024 m/h). To był całkiem mocny finisz wart 11-tego miejsca pośród 143 osób.

20160819_021

20160819_141826

20160819_142612

Pogoda w stacji nie zachwycała. Co prawda temperatura była przyzwoita (21 stopni), ale było wietrznie i pochmurnie. Poczekaliśmy na przyjazd Piotra, po czym weszliśmy do miejscowego baru. Zawsze dobrze pobudzić się mocną kawką na premii górskiej. Tym bardziej gdy ma się w planach kolejną wspinaczkę. Ja zażyczyłem sobie też panacottę. Niestety tutejszy deser nie umywał się smakiem do tego, który skosztowałem dwa dni wcześniej na Passo Manghen. Na finisz w wykonaniu Adama czy Darka nie doczekaliśmy się. Okazało się, że Dario pojechał ten podjazd spokojnie. Poza tym po drodze zaliczył jeszcze 8-minutowy postój. Spotkaliśmy go zatem dopiero na początku naszego zjazdu. Natomiast Adam nawet nie skręcił na szlak do Polsy i do końca swej wspinaczki trzymał się prowincjonalnej „trójki” zmierzając bezpośrednio do Rifugio Graziani. Sam początek zjazdu pokonaliśmy we trójkę. Potem jednak Pedro pognał szybciej i to wprost do Mori, bowiem miał swój własny pomysł na drugą część popołudnia. Zamiast wspinać się z nami na Bocca del Creer zjechał na sam dół. Tam skręcił w lewo czyli na zachód i po przejechaniu sześciu kilometrów w dolinie dotarł do Loppio. Z tego miasteczka podjechał od zachodu na Monte Fae (927 m. n.p.m.). Góra może niewysoka, ale przy niskim poziomie startu całkiem solidna. Nasz kolega miał bowiem do pokonania 9,6 kilometra ze średnim nachyleniem 7,3%, max. 11,7 % i przewyższeniem 698 metrów. Potem zaliczył jeszcze stromy zjazd na drugą stronę ku Dolinie Adygi, po czym od wschodu dojechał do Mori. Dzięki temu przejechał 69 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2004 metrów. Pod względem dystansu był naszym piątkowym liderem. Tymczasem ja z Romkiem spokojnie zjechałem do szosy SP3 zatrzymując się na wysokości Fontechel-Tordoi. Na rozdrożu spędziliśmy kilka minut. Trzeba się było przebrać na czekając nas podjazd. To znaczy zdjąć ciuchy przydatne nam tylko na zjeździe. Ponownie ruszyliśmy pod górę o godzinie 14:52. Wstępny pomysł był taki by również to drugie wzniesienie zdobyć razem. Tym niemniej już pierwsze kilkaset metrów zweryfikowało ów plan solidarnościowy. Wspinaczkę zaczęliśmy bowiem z miejsca znajdującego się tuż przed najbardziej stromym fragmentem podjazdu do Rifugio Graziani, na którym maksymalna stromizna miała sięgnąć 14%.

20160819_041

Już po dwustu metrach od startu stromizna po raz pierwszy poszybowała do poziomu 12%. Zacząłem spokojnie, bo po zjeździe nogi potrzebują trochę czasu by przestawić się na tryb wspinaczkowy. Tym niemniej pomimo jazdy z rezerwą zacząłem raz po raz odjeżdżać Romkowi. Nie miałem zamiaru gubić kolegi, więc początkowo oglądałem się za siebie, a nawet zwalniałem by wyczuć sytuację. Dałem sobie czas na to by ustalić czy Romano jeszcze „odżyje” czy też może pierwsza góra dała mu się mocniej we znaki. Niestety pierwsze kilometry podjazdu za Fontechel nie dawały okazji do złapania głębszego oddechu. Do połowy drugiego kilometra stromizna była na ogół dwucyfrowa. Co więcej przez pierwsze cztery kilometry z hakiem każdy półkilometrowy odcinek trzymał tu na poziomie od 8,5 do 10%. Chcąc nie chcąc każdy z nas musiał jechać swoje. Gdy straciłem już Romka z pola widzenia postanowiłem nieco przyśpieszyć czyli pojechać ten podjazd na tyle szybko na ile mnie jeszcze było stać. Pierwsza i zarazem najtrudniejsza część tej wspinaczki skończyła się po sześciu kilometrach na wysokości San Giacomo (1194 m. n.p.m.). Stąd do szczytu pozostało mi jeszcze osiem kilometrów, ale nie wszystkie prowadziły pod górę. Tuż za tą stacją św. Jakuba czekał nas kilometrowy zjazd. Po nim kolejną fazę wspinaczki rozpocząłem z poziomu ledwie 1153 metrów n.p.m. Teraz musiałem pokonać solidne 1800 metrów z nachyleniem momentami przekraczającymi 10%. Koniec tego odcinka znajdował się na znanej mi Passo di San Valentino (1314 m. n.p.m.). Przełęcz tą zdobyłem 2 czerwca 2010 roku, ale od strony południowej po starcie w Avio. Od tej samej strony wjechali też na nią uczestnicy Giro d’Italia 1995 na etapie trzynastym prowadzącym z Pieve di Cento do Rovereto. Premię górską wygrał wówczas Włoch Mariano Piccoli, lecz cały odcinek Szwajcar Pascal Richard, który w dwójkowym finiszu ograł Kolumbijczyka Oliveiro Rincona. Pamiętam, że gdy wówczas na nią wjechałem miałem już w nogach jeszcze trudniejszy podjazd na Passo Fittanze della Sega. Dlatego dojechawszy na przełęcz św. Walentego owszem skręciłem jeszcze na wschód, ale po przejechaniu około kilometra na płaskowyżu zawróciłem do auta. Tym razem nie miałem już zamiaru odpuszczać. Chciałem dotrzeć do najwyższego punktu szosy po północnej stronie masywu Monte Baldo. Całe dwa metry wyżej niż wysokość na którą wjechałem w tym paśmie górskim przeszło rok wcześniej podczas podjazdu południowego od strony Caprino Veronese.

20160819_061

20160819_160255

Według stravy segment od Fontechel do San Valentino ma długość 8,7 kilometra i przewyższenie 634 metrów co daje średnio 7,3% pomimo wspomnianego zjazdu. Sektor ten przejechałem w czasie 41:23 (avs. 12,6 km/h i VAM 918 m/h). Romano na tym samym odcinku uzyskał czas 46:43 (avs. 11,2 km/h). Co ciekawe jechał w tempie bardzo zbliżonym do tego, które nieco wcześniej podyktował tu Adam. Nasz kompan wykręcił bowiem na dojeździe do San Valentino czas 46:37. Gdy wjechałem już na przełęcz do schroniska brakowało mi jeszcze 5,1 kilometra i jakieś 300 metrów w pionie. Na początek szybkie „falsopiano” czyli odcinek 1400 metrów, na którym nachylenie tylko raz i to nieśmiało przekroczyło poziom 4%. Jednak po przejechaniu 10,4 kilometra droga stała się trudniejsza, a przy tym znacznie bardziej widowiskowa. Wąska asfaltowa ścieżka została tu poprowadzona wzdłuż górskiej ściany, zaś w dwóch miejscach wymagała wykucia tuneli w skale. Pod koniec jedenastego kilometra wspinaczki stromizna sięgnęła niemal 11%. W połowie dwunastego minąłem gruntową ścieżkę ku Rifugio Fos-ce. Nieco wyżej czekał mnie kręty odcinek z trzema serpentynami wytyczonymi pośród górskiej łąki. Potem jeszcze dwa wiraże na początku czternastego kilometra tuż przed ostatnim gospodarstwem. Cytrynowy budynek Rifugio Graziani widziałem z oddali już na kilkaset metrów przed finałem. Ostatnie kilkaset merów miało średnio 5,5%, więc na finiszu udało mi się przyśpieszyć do 20 km/h. Za ostatnim zakrętem wjechałem po szutrze aż pod schody prowadzące na taras przed schroniskiem. Tu postanowiłem zaczekać na Romka podziwiając z tej dogodnej miejscówki piękną okolicę. Sam podjazd o długości 14 kilometrów i 952 metrów pokonałem w 1h 00:09 (avs. 14,0 km/h). Według stravy finałowy odcinek za San Valentino czyli 4,8 kilometra o przewyższeniu 290 metrów i średniej 6% przejechałem w 18:10 (avs. 16,1 km/h i VAM 958 m/h). Romano uzyskał tu czas 23:18, zaś Adam 22:55. Jak łatwo policzyć na Romka czekałem około 10 minut. Wypiłem kolejną kawę. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia pod drewnianą tablicą. Namierzyłem też początek 4-kilometrowej szutrowej drogi prowadzącej do Rifugio Altissimo „Damiano Chiesa” (2079 m. n.p.m.). Następnie w niecałą godzinę dotarłem do samochodu. Na dziewiątym etapie przejechałem w sumie 68 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2203 metrów. Około wpół do szóstej zjechaliśmy do miasta. Adam z Darkiem zaliczyli rekonesans po ulicach Mori i przy okazji „odkryli” serwującą wyborne lody Gelaterię Bologna.

20160819_081

Napisany w 2016b_Trentino | Możliwość komentowania La Polsa & Rifugio Graziani została wyłączona

Monte Zugna & Monte Finonchio (Gelmi)

Autor: admin o 18. sierpnia 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/680943019

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/680943024

Po wypadach na północ i wschód w czwartek przyszła pora na pierwszą z trzech wycieczek z Barco do celów znajdujących się w południowej części trydenckiej prowincji. Tego dnia mieliśmy się zmierzyć z dwoma bardzo wymagającymi podjazdami w okolicy Rovereto. Pierwszym miał być blisko 18-kilometrowy podjazd na Monte Zugna (1629 metrów n.p.m.). Drugim niespełna 11-kilometrowa wspinaczka do osady Gelmi na górze Monte Finonchio (1308 metrów n.p.m.). Obie znalazłem niegdyś w bazie „archivio salite” i zwróciłem uwagę na to, iż niemal z sobą sąsiadują. To stwarzało wyborną okazję do tego by zaliczyć je w tym samym dniu. Mimo swych niewątpliwych walorów góry te nie są znane wielkim kolarskim wyścigom. Nie ścigali się na nich uczestnicy Giro d’Italia czy choćby Giro del Trentino. Tym niemniej nie potrzebowałem tego rodzaju rekomendacji. Dodatkowe informacje na temat charakteru owych wzniesień uzyskałem dzięki „cyclingcols.com”. Zugna to podjazd długi i trudny, acz regularny. Ma długość 17,8 kilometra i średnie nachylenie 8% co daje przewyższenie aż 1426 metrów. Maksymalna stromizna na tej górze wynosi 11,8%. Natomiast szosowa część podjazdu pod Finonchio, choć ma tylko 10,8 kilometra zmusza do pokonania w pionie aż 1130 metrów. To przekłada się na średnie nachylenie aż 10,5%, zaś maksymalne sięga tu nawet 14,3%. Ta pierwsza góra przez autora owej strony została wyceniona na 1149 punktów, zaś druga uzyskała ich nawet 1192. To wyniki porównywalne z ocenami najbardziej kultowych wzniesień całego Trentino. Mam tu na myśli zdobyte przez nas wcześniej: Monte Bondone i Passo Manghen. Poza tym Monte Finonchio – ze względu na swą stromiznę – wydawała się być świetnym poligonem doświadczalnym przed czekającą nas w sobotę wyprawą na ekstremalną Punta Veleno. Do Rovereto wyjechaliśmy we czterech dopiero o wpół do dwunastej. Pedro po dwóch bardzo ciężkich etapach postanowił się zregenerować przed kolejnymi górskimi odcinkami. Wczesnym popołudniem wybrał się na przejażdżkę ku plaży nad Lago di Caldonazzo i przejechał tego dnia na luźno skromne 20 kilometrów. My nieco wcześniej wsiedliśmy na pokład mazowieckiego auta mając Romka za kierownika ekspedycji.

Postanowiliśmy dotrzeć do Doliny Adygi z pominięciem okolic Trydentu. Zatem już po kilku kilometrach zjechaliśmy z drogi SS47 by poprzez Caldonazzo oraz Vigolo Vattaro wbić się na krajówkę SS12 w pobliżu miasteczka Mattarello. Tu na jednym z przejść dla pieszych zostaliśmy „pobłogosławieni” przez miejscowego Gandalfa co całą ekipę wprawiło w wesoły nastrój. Rovereto jakkolwiek jest drugim największym miastem prowincji Trento nie jest żadną „metropolią”. Liczy sobie niespełna 40 tysięcy mieszkańców, mniej więcej tyle co mój rodzimy Sopot. Dlatego po wjeździe do miasta bez dłuższych poszukiwań znaleźliśmy via Schio czyli ulicę w dzielnicy Santa Maria, na której zaczyna się podjazd pod Monte Zugna. Tym niemniej trwały tu roboty drogowe i nie mieliśmy gdzie zaparkować. Wjechaliśmy autem na trasę czekającego nas podjazdu. Dogodne miejsce do wypakowania się znaleźliśmy dopiero na czwartym wirażu, acz była to miejscówka w pełnym słońcu. Tymczasem dzień był upalny. Na starcie mój licznik zanotował aż 35 stopni Celsjusza. Po wskoczeniu na swe „karbonowe rumaki” musieliśmy zjechać do miasta. Od podnóża podjazdu dzieliło nas 1100 metrów. Na dole kilka pamiątkowych zdjęć i jazda pod górę. Ruszyliśmy wszyscy niemal w tym samym czasie około godziny 12:24. Jak już wspomniałem Monte Zugna to równy podjazd. Oczywiście są tu trudniejsze jak i nieco łatwiejsze momenty. Niemniej z jednej strony brak tu odcinków wypoczynkowych, zaś z drugiej takich przesadnie stromych. Według załączonego profilu rodem z „archivio salite” najłatwiejszy segment o długości 500 metrów ma tu średnio 6,2%, zaś najtrudniejszy 9,8%. Pierwsze siedemset metrów wiodło w terenie zabudowanym. Z Rovereto wyjechaliśmy po przejechaniu 1300 metrów. Niedługo później na szóstym zakręcie minęliśmy miejscowość Porte (1,6 km). W sumie na pierwszych dwóch kilometrach pokonaliśmy aż siedem wiraży. W połowie trzeciego kilometra Dario postanowił podkręcić tempo. Czułem się na tyle dobrze, że nie tylko dałem radę przetrzymać ten atak, lecz nawet zdołałem skontrować akcję kolegi. Gdy znalazłem się już sam na prowadzeniu spróbowałem utrzymać swój wysoki rytm jazdy. Nachylenie niemal cały czas trzymało na poziomie 8-9%, a przy tym od połowy czwartego kilometra droga SP89 wyprostowała się i nie można już było liczyć na krótkie chwile oddechu w zakrętach.

20160818_001

20160818_142255

20160818_141952

Na długiej prostej, która doprowadziła mnie do wioski Albaredo (5,8 km) po lewej ręce miałem ładny widok na równoległą szosę SS46 do Vicenzy, wijącą się po wschodniej stronie sztucznego Lago di San Colombano. Według stravy odcinek 5,3 kilometra bezpośrednio poprzedzający Albaredo przejechałem w czasie 25:26 (avs. 12,7 km/h i VAM 1091 m/h). Adam i Romek dojechali tu razem wykręcając czas 27:22, zaś Darek tracił do nich niespełna minutę z wynikiem 28:20. W tym miejscu na wysokości około 700 metrów n.p.m. trzeba było zawinąć w prawo i wjechać na boczną dróżkę, która po dalszych dwunastu kilometrach miała nas doprowadzić do kresu wspinaczki pod Monte Zugna. Odtąd podjazd prowadził już po węższej i bardziej krętej drodze o nieco gorszej jakości. Tym niemniej stromizna odrobinę spuściła z tonu. Żaden z półkilometrowych odcinków nie przekraczał już poziomu 8,5%. Z drugiej strony ledwie cztery z nich miały średnio mniej niż 7%. Pierwsze 500 metrów po nawrocie prowadziło w kierunku północnym, lecz później ten górski szlak obrał zdecydowanie południowy kierunek. Teraz z kolei po prawej ręce od czasu do czasu między drzewami odsłaniał się widok na Val d’Adige. Z czasem niczym stacje drogi krzyżowej zacząłem mijać tablice przypominające niespokojną przeszłość tych górskich okolic. W latach 1915-18 wojska włoskie i austriackie toczyły tu zażarte boje na trydenckim odcinku południowego frontu Wielkiej Wojny. Do dnia dzisiejszego zachowano na tym szlaku fragmenty pierwszo-wojennych okopów oraz wydrążonych w skałach bunkrów, w których skrywali się żołnierze uczestniczący w tych krwawych walkach. Wspomniałem już, że droga była kręta. Pomiędzy początkiem dziewiątego kilometra a końcem dwunastego kilometra naliczyłem dziewięć kolejnych wiraży. Pomiędzy nimi minąłem skręt do Malga Tof (10,5 km). Do tego miejsca dotarłem w 47:11 (avs. 13,3 km/h i VAM 1061 m/h). Za moimi plecami koledzy też nie odpuszczali. Adam tracił w tu do mnie 2:29, Romano 2:42, zaś Dario 3:39. Najbardziej pokręcony odcinek czekał nas na czternastym kilometrze, zaś najbardziej efektowny czyli Trincerone nieco dalej bo na początku szesnastego. Ten drugi został nagrany przez Darka w trakcie późniejszego zjazdu.

20160818_016

20160818_141520

20160818_141126

Pod koniec szesnastego kilometra przejechałem przez Porte dello Zugna (15,9 km). Podjazd niemal cały czas wiódł w terenie zalesionym. Ostatnia prosta zaczęła się 1300 metrów przed finałem. Na ostatnich dwustu metrach minąłem kolejno Rifugio Monte Zugna (1616 m. n.p.m.) jak i założone w 1997 roku Osservatorio Astronomico di Monte Zugna. Zatrzymałem się dopiero przy szlabanie oddzielającym szosę od biegnącej dalej drogi leśników Coni Zugna. Ten szutrowy dukt dociera na wysokość 1750 metrów n.p.m. W sumie pokonałem 18,1 kilometra w czasie 1h 21:15 (avs. 13,4 km/h). Z tego miejsca zawróciłem i podszedłem po schodkach do pobliskiej kapliczki Regina Pacis, przed którą postanowiłem zaczekać na swych dzielnych kompanów. Nie trwało to długo. Widać góra wszystkim na tyle się spodobała, że postanowili na niej przetestować swą formę. Była ku temu świetna okazja. Podjazd zgodnie z oczekiwaniami był trudny, lecz regularny. Zmuszał do wysiłku, ale nie zaskakiwał. Dzięki temu pozwalał na jazdę w równym i mocnym rytmie. Trzeba było tylko do końca wytrzymać jego spory dystans. Każdemu z nas to się udało. Nikt nie odpuścił czy jakoś wyraźnie nie osłabł na końcówce. Moja przewaga nad kolegami rosła do samego końca, acz bardzo powoli i w sposób proporcjonalny. Różnice na mecie były niewielkie, ledwie kilkuprocentowe. Na stravie wyznaczono segment o długości 17,7 kilometra z przewyższeniem 1397 metrów (średnio 7,9%) kończący się tuż przed schroniskiem. Uzyskałem na nim czas 1h 19:48 (avs. 13,3 km/h i VAM 1050 m/h) co jest na razie ósmym wynikiem pośród 105 sklasyfikowanych osób. Moi towarzysze jakby się umówili, bowiem okupują trzy kolejne miejsca w połowie drugiej dziesiątki tego zestawienia. Adam jest czternasty z czasem 1h 22:47 (avs. 12,8 km/h i VAM 1012 m/h). Romek piętnasty z 1h 23:26 (avs. 12,7 km/h i VAM 1004 m/h). Natomiast Darek szesnasty z 1h 24:24 (avs. 12,6 km/h i VAM 993 m/h). Co ciekawe znalazłem tu też wynik swego holenderskiego znajomego od strony „cyclingcols”. Michiel Van Lonkhuyzen pokonał tą górę w 1h 28:19. Tym niemniej zrobił to nie na pełnej świeżości, lecz mając już w nogach 80 kilometrów i trzy inne premie górskie tzn. Fae, Bordala i Finonchio. Szacun. Dario strzelił nam zdjęcia na schodach przed kapliczką oraz ławce przed schroniskiem. Weszliśmy też do niego na krótką chwilę. Na górze było 21 stopni, lecz mocno się zachmurzyło i nawet postraszyło nas mżawką. Woleliśmy nie kusić losu i tuż przed czternastą rozpoczęliśmy równo 17-kilometrowy zjazd do samochodu.

20160818_031

20160818_135054

Ciemne chmury postraszyły nas u góry, lecz wkrótce sprawa się wyjaśniła. Zjechaliśmy na sucho i w komfortowych warunkach termicznych. Nie śpieszyło nam się zbytnio z powrotem do auta. Poza tym tak górna jak i środkowa część zjazdu była zbyt wąska i kręta na szybką jazdę. Dodatkowo były tam też miejsca warte nieco dłuższego postoju. Dopiero na szerszej drodze poniżej Albaredo można się było swobodnie „rozwinąć” i bez trudu przekroczyć prędkość 70 km/h. Mój zjazd trwał przeszło godzinę, więc do samochodu dotarłem kilka minut po piętnastej. Od początku podjazdu pod Monte Finonchio znajdującego się na północnych obrzeżach Volano dzieliło nas jakieś 9 kilometrów. Wróciliśmy na szosę SS12, zaś kwadrans później po minięciu centrum wspomnianego miasteczka zatrzymaliśmy się w bocznej uliczce równoległej do „krajówki”. Adam niespecjalnie palił się do wspinaczki pod stromą Monte Finonchio. Miałem dla niego ciekawą alternatywę. To znaczy podjazd z Calliano na Passo Coe (1609 metrów n.p.m.) czyli górę pamiętną z wielkiego kryzysu Cadela Evansa na Giro d’Italia 2002. Wzniesienie niewątpliwie wymagające, lecz przynajmniej pozwalające na jazdę w równym rytmie. Z miejsca naszego parkowania do podnóża tej premii górskiej musiał przejechać tylko 2,5 kilometra. Czekał go podjazd o długości 19,4 kilometra ze średnim nachyleniem 7,3% i przewyższeniem 1420 metrów. Patrząc na te wymiary rzec można góra-bliźniak poznanej dopiero co Monte Zugna. Umówiliśmy się, że po „ujarzmieniu” naszej Monte Finonchio podjedziemy po niego do Calliano. Tam zaś poszukamy restaurację aby zjeść coś porządnego przed powrotem do bazy noclegowej. Tymczasem Adam ruszył ku swej górze jako pierwszy o 15:39. My dwie minuty później rozpoczęliśmy poszukiwania początku naszej wspinaczki. Wjechaliśmy na zaplecze miejscowej strefy przemysłowej i jadąc po płaskiej Via Salenghi wkrótce znaleźliśmy drogę na Monte Finonchio. Na zakręcie stała tablica, która rozwiewała wszelkie wątpliwości. Wystarczyło tylko rzucić okiem na zapisane na niej dane by przypomnieć sobie co nas tu czeka. Informacja ta odnosiła się jednak nie do całego szosowego podjazdu, lecz tylko jej części kończącej się przed Colonia Santa Maria Goretti. Tak czy owak 886 metrów do pokonania w pionie na dystansie 8,5 kilometra ze średnim nachyleniem 10,2% i max. 16% robiło wrażenie. Jak by tego było mało powyżej wspomnianej osady trzeba było pokonać dodatkowe 2,3 kilometra nadal trzymające na poziomie powyżej 10%.

20160818_046

20160818_172452

Pierwsze metry tego podjazdu wiodły wśród upraw winorośli. Niemniej już za pierwszym wirażem tej górskiej drodze zaczął towarzyszyć las. Na starcie mieliśmy aż 31 stopni Celsjusza, więc każda odrobina cienia mogła się przydać. Mocno przejechana Monte Zugna sporo mnie kosztowała. Z kolei Monte Finonchio wyglądała na górę, która nie wybacza jakiejkolwiek słabości. Musiałem do niej podejść z należnym jej respektem. To znaczy zacząć wspinaczkę w umiarkowanym tempie i nie wyzbyć się resztek energii pozostałej mi po pierwszym z czwartkowych wzniesień. Tymczasem Romano zaczął ten podjazd naprawdę mocno. Musiałem więc szybko zdecydować. Starać się z nim utrzymać za wszelką cenę czy też jechać swoim tempem i ewentualnie złapać go później jeśli zbraknie mu sił. Dość szybko odpuściłem, lecz z mocnym postanowieniem by trzymać się na tyle blisko naszego lidera by nie znikł mi z pola widzenia. Pierwszy kilometr był nie najtrudniejszy czyli z nachyleniem około 8,5%, lecz już na drugim musieliśmy przejechać 500 metrów o średniej 12%. Po przejechaniu 2,2 kilometra minąłem strefę piknikową przy osadzie San Antonio. Przy drodze co 1000 metrów stały kolejne tablice. Zdradzały nam: ile kilometrów brakuje do końca opisanego odcinka, na jakiej wysokości się znajdujemy oraz jak stromy będzie najbliższy kilometr. Romek szybko odjechał na około 20 sekund, po czym zaczęło się „przeciąganie liny”. Po kilku kilometrach nawet zacząłem odrabiać straty. Jeśli wierzyć stravie pierwsze 6,8 kilometra na dojeździe do Fontana Fredda (bivio Moietto) Romano przejechał w 39:22 (avs. 10,4 km/h i VAM 1038 m/h), zaś ja w 39:28 (średnia ta sama, zaś VAM 1036 m/h). Niemniej to było już wszystko na co było mnie stać tego dnia. Wkrótce dopadł mnie nabyty przed rokiem w Południowym Tyrolu syndrom „siódmego kilometra”. Otóż po mocnym przejechaniu pierwszej góry, na drugiej (zazwyczaj bardziej stromej) starczało mi sił tylko na pierwsze siedem kilometrów. Tu było podobnie. Gdy już myślałem, że uda mi się złapać Romana i razem wjedziemy na szczyt osłabłem. Segment „Cronoscalata Volano – Monte Finonchio” o długości 8,4 kilometra przejechałem w 49:51 (avs. 10,2 km/h i VAM 1012 m/h). Natomiast mój kolega wykręcił na nim czas 48:35 (avs. 10,5 km/h i VAM 1039 m/h) czyli nadrobił nade mną 1:16. Z kolei Dario od początku nie czuł się dobrze, a do tego doszły jeszcze problemy z przerzutką. Szybko odpuścił. W pierwszym punkcie kontrolnym tracił do Romka 6:27, zaś na linii górskiej czasówki 8:17.

20160818_061

20160818_165604

Co ciekawe na tej przeszło 8-kilometrowej trasie co roku organizowane są oficjalne zawody kolarskie. Dlatego też najlepsze wyniki są tu mocno wyśrubowane. Męski rekord czyli 30:58 ustanowiony został w sezonie 2008 przez Kolumbijczyka Leonardo Paeza (VAM około 1630 m/h). Jest to rezultat o przeszło półtorej minuty lepszy od najlepszego wyniku zarejestrowanego dotąd na stravie. Natomiast kobiecy rekord wynosi 38:41 i pochodzi z roku 2014. Jego autorką jest Włoszka Anna Ferrari. Niemniej nasza prywatna „imprezka” nie kończyła się na wysokości 1043 metrów n.p.m. czyli u wrót do Colonia Santa Maria Goretti. Chcieliśmy dojechać przynajmniej do końca szosowego odcinka. Przy czym wypada dodać, że owa górska droga już w swej gorszej (szutrowej) wersji dociera aż do schroniska wybudowanego na poziomie 1602 metrów n.p.m. Podjazd dał mi w kość, a tu trzeba było jeszcze wytrzymać przeszło dwa kilometry. Romano już dawno znikł mi z pola widzenia. Trzeba było mądrze gospodarować resztkami sił by dotrzeć do celu na przysłowiowej „rezerwie”. Łatwo nie było zważywszy na fakt, iż ostatnie kilometry wciąż trzymały na poziomie 10,5-11%. Niemniej udało mi się uniknąć większego kryzysu. Do kresu szosy dotarłem po przejechaniu 11,1 kilometra w czasie 1h 05:11 (avs. 10,2 km/h). Romano na tym samym odcinku wykręcił czas 1h 03:47. Z kolei Dario z czasem zupełnie się wyluzował. Trudy tej stromej wspinaczki postanowił sobie osłodzić głosem Kylie Minoque i tak z koncertem australijskiej wokalistki na słuchawkach dotarł do szczytu w czasie 1h 14:16. Na szczycie w pobliżu leśnej ścieżki do osady Gelmi zabawiliśmy razem niespełna 10 minut. Oczywiście trzeba było zrobić pamiątkowe zdjęcie. Niemniej nie za bardzo było tam co oglądać. Poza tym atakowały nas jeszcze natrętne muchy. Parę minut po siedemnastej zacząłem zjeżdżać. Około 17:40 byliśmy już wszyscy trzej przy samochodzie i zgodnie z planem podjechaliśmy do Calliano. Tam zatrzymaliśmy się na obiad w Ristorante Jolly. Darek jak zwykle zamówił pizzę. Tym razem nie z serami, lecz z szynką parmeńską. Ja miałem ochotę na coś bardziej swojskiego. Zażyczyłem sobie frytki z kotletem. Jego wielkość mnie zadziwiła. Zjechał do nas Adam, który ostatecznie nie dotarł jednak na Passo Coe. Swoją drugą wspinaczką zakończył po niespełna 16 kilometrach na Passo Sommo (1343 m. n.p.m.). Tym niemniej i tak owego dnia zrobił w pionie jak i poziomie nieco więcej od nas. Ja na ósmym etapie przejechałem w sumie 58,5 kilometra z łącznym przewyższeniem 2455 metrów.

20160818_081

Napisany w 2016b_Trentino | Możliwość komentowania Monte Zugna & Monte Finonchio (Gelmi) została wyłączona

Passo Manghen & Val Campelle

Autor: admin o 17. sierpnia 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/679443140

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/679443076

W środowe przedpołudnie udaliśmy się w jedyną wycieczkę na wschód od bazy noclegowej w Barco. Tradycyjnie już poranne przygotowania do wyjazdu zabrały nam niemało czasu. Niemniej mogliśmy sobie na to pozwolić. Na dojazd samochodami do punktu startu, wspólnego dla obu środowych podjazdów, potrzebowaliśmy niespełna kwadrans. Naszym głównym celem na ten dzień była przełęcz Manghen (2047 m. n.p.m.). Prowadzi do niej ciężki, przeszło 20-kilometrowy podjazd przez Val Calamento. Potem niejako na dokładkę mieliśmy jeszcze odwiedzić jej wschodnią „sąsiadkę” czyli Val Campelle i dojechać przynajmniej do poziomu Rifugio Carlettini (1373 m. n.p.m.). Niemniej długość naszej drugiej wspinaczki była sprawą otwartą. Wiedziałem bowiem, że szosa w tej dolinie kończy się blisko dwa kilometry za wspomnianym schroniskiem. Według informacji z „PVB-21” na wysokości 1487 metrów n.p.m. Teoretycznie można było się pokusić o jeszcze śmielszy wyczyn. Otóż po kolejnych sześciu kilometrach wspinaczki już na gruntowym szlaku dotarlibyśmy do Passo Cinque Croci (2016 m. n.p.m.). Taka była teoria. Wszystko to jednak było możliwe jedynie w razie pozytywnych odpowiedzi na trzy zasadnicze pytania. Primo: czy po zdobyciu Passo Manghen będziemy mieli dość sił na kolejny podjazd o przewyższeniu ponad półtora tysiąca metrów? Secundo: czy warunki pogodowe będą wystarczająco korzystne? Terzo: jakiego rodzaju szuter napotkamy na ostatnim odcinku przed Przełęczą Pięciu Krzyży? Jeśli równie dobry co ten wiodący na Colle delle Finestre to droga wolna. Jeśli zaś taki jak przed rokiem na Kronplatzu to lepiej się nie wygłupiać. To jednak były zagadki dopiero na drugą część środowego popołudnia. Tymczasem nasze pierwsze bojowe zadanie było wystarczająco trudne i ciekawe by nie zaprzątać sobie głowy tym co zrobimy później. Południowy szlak na Passo del Manghen to jeden z najwyższych, największych i zarazem najtrudniejszych podjazdów w prowincji Trento. Giro d’Italia w ostatnich czterdziestu latach w sumie pięciokrotnie przejeżdżał przez tą przełęcz, zazwyczaj właśnie od tej trudniejszej strony.

Wzniesienie to jest również kultową wspinaczką na trasie Gran Fondo Sportful (niegdyś GF Campagnolo) – jednego z najtrudniejszych włoskich wyścigów szosowych dla cyklo-amatorów. Impreza ta rozgrywana jest od sezonu 1995 na przeszło 200-kilometrowej trasie ze startem i metą w miasteczku Feltre (reg. Veneto, prov. Belluno). Startowałem w edycji z 2008 roku. Jednak akurat od tamtego sezonu Passo Manghen wypadł na parę lat z programu owych zawodów. Trzeba było za to pokonać premie górskie takie jak: Passo Duran, Forcella Staulanza i Passo Valles. Potem jednak między startami w GF Campagnolo i GF Pantani zatrzymałem się wraz z Piotrem Mrówczyńskim na trzy doby we wiosce Panchia na terenie Val di Fiemme. Dzięki temu mogliśmy sobie pozwolić na poznanie północnego oblicza Manghen czyli ponad 16-kilometrowej wspinaczki rozpoczynającej się w miasteczku Molina di Fiemme. Teraz po przeszło ośmiu latach od tamtej wyprawy mogłem dotrzeć w to samo miejsce od południowej (niewątpliwie trudniejszej) strony. Według „cyclingcols” północny podjazd na Manghen wart jest 1037 punktów, zaś południowy aż 1291. To wszystko jednak przy założeniu, iż ów drugi podjazd zaczynamy w miejscowości Borgo Valsugana na wysokości 418 metrów n.p.m. Przy takim miejscu startu wzniesienie to ma długość 23,2 kilometra i średnie nachylenie 7,1% co daje przewyższenie 1629 metrów. Maksymalna stromizna sięga tu 14%. Ja jednak ze względów logistycznych zaproponowałem kolegom start w położonym nieco dalej na wschód miasteczku Castelnuovo. A to dlatego by po zjeździe z Manghen mieć jak najbliżej do miejscowości Scurelle, leżącej u podnóża naszej drugiej wspinaczki. Dopiero po powrocie do kraju ustaliłem, iż tym samym powiększyłem nam ów podjazd o kilkadziesiąt metrów. Według włoskiej wikipedii centrum Castelnouvo leży bowiem na wysokości 348 metrów n.p.m. przez co do pokonania w pionie mieliśmy niemal 1700 metrów! Około jedenastej byliśmy już na miejscu. Bez trudu znaleźliśmy dwa miejsca postojowe na parkingu przy Viale Venezia, nieopodal miejscowego urzędu gminy. To był wręcz wymarzony punkt wypadowy. Po drugiej stronie najbliższego ronda zaczynała się droga prowincjonalna SP31. To właśnie jej mieliśmy się trzymać przez cały dystans tej długiej wspinaczki.

Jak już wspomniałem wyścig Dookoła Włoch jak dotąd pięciokrotnie forsował tą przełęcz. Po raz pierwszy w 1976 roku we wstępnej fazie dwudziestego etapu z Vigo di Fassa do Terme di Comano. Podjeżdżano wówczas od strony północnej, zaś pierwszy na szczycie zameldował się mało znany Hiszpan Antonio Prieto z ekipy Teka. Etap wygrał jednak Włoch Luciano Conati. Prowadzenie w wyścigu utrzymał Belg Johan De Muynck pomimo „buntu na pokładzie” ekipy Brooklyn. Słynny Roger De Vlaeminck będący nominalnym liderem tego zespołu nie mógł ścierpieć zamiany ról i związanej z tym pracy na rzecz swego rodaka. „Cygan” postanowił zwolnić się z owych obowiązków poprzez ucieczkę do lasu w trakcie wspinaczki pod Manghen. Ostatecznie wyścig wygrał faworyt gospodarzy Felice Gimondi, zaś De Muynck na swój triumf w Giro musiał poczekać jeszcze dwa lata. Nasza przełęcz wróciła na trasę Giro dwadzieścia lat później. Co ciekawe znów był to odcinek dwudziesty wyznaczony także na dwa dni przed finałem całej imprezy. Tym razem na Manghen wspinano się już od strony południowej. Wspinaczka znów znajdowała się z dala od mety wyznaczonej na Passo Pordoi poprzedzonej jeszcze pierwszym podjazdem na Pordoi oraz trzecią premią w postaci stromej Passo di Fedaia. Na „rozgrzewkowej” Manghen pierwszy pojawił się Mariano Piccoli, lecz na mecie triumf święcił jego rodak Enrico Zaina. Na kresce Bask Abraham Olano odrobił sekundę do Rosjanina Pawła Tonkowa i na jeden dzień przechwycił koszulkę lidera. W późniejszych latach jeszcze trzykrotnie wykorzystano południowy podjazd pod Passo del Manghen (w latach 1999, 2008 i 2012). Za każdym razem na etapach kończących się w stacji narciarskiej Alpe di Pampeago. Przy dwóch pierwszych okazjach ze szczytu Manghen do etapowej mety było ledwie 35 kilometrów co znacznie zwiększało wpływ tego podjazdu na wyniki dnia. W Giro 1999 pierwszy tak na premii górskiej jak i na mecie był legendarny Marco Pantani. Dziewięć lat później wyczyn „Pirata” powtórzył filigranowy Emanuele Sella. Obaj Włosi niedługo cieszyli się tymi sukcesami. Pantani został wykluczony ze swego wyścigu za podwyższony hematokryt, zaś Sella miesiąc po odebraniu w Mediolanie zielonej koszulki dla najlepszego górala wpadł na stosowaniu specyfiku o nazwie CERA. Z kolei podczas Giro 2012 z tej przełęczy do mety w Alpe di Pampeago było aż 65 kilometrów, bowiem pomiędzy obie góry wsadzono jeszcze podjazdy na Passo Pampeago i Passo Lavaze. Na Manghen pierwszy był znany uciekinier Stefano Pirazzi, zaś na mecie Czech Roman Kreuziger.

20160817_001

Na swój pojedynek z trydenckim olbrzymem ruszyliśmy z grubsza kwadrans po jedenastej. To znaczy Adam z Piotrem wystartowali o 11:13, zaś ja z Romkiem dwie minuty później. Jedynie Darek dłużej zbierał się do drogi i włączył swój licznik o 11:26. Początek podjazdu prowadził w kierunku północno-zachodnim do ronda przed Telve (2,1 km). Nachylenie początkowo było umiarkowane, lecz stopniowo rosło i pod koniec drugiego kilometra sięgnęło nawet 10%. Koledzy zaczęli spokojnie, więc już na tym odcinku odjechałem Romanowi oraz wyprzedziłem naszą dwójkę wczesnych liderów. Na rondzie trzeba było odbić w prawo. Przez następne dwa kilometry droga SP31 omijała Telve jakby była wschodnią obwodnicą tego miasteczka. Po przejechaniu czterech kilometrów dojechałem do rozjazdu, na którym należało skręcić w prawo ku osadzie Tolver. Na dojeździe do wioski Martinelli (5,0 km) obejrzałem się za siebie i spostrzegłem, że Adam w szybkim tempie zbliża się do mnie. Postanowiłem lekko zwolnić i ułatwić mu pościg dzięki czemu zyskałem towarzysza na spory kawałek tej wymagającej wspinaczki. W połowie szóstego kilometra tuż za krótką ścianką o nachyleniu 10,1% droga wpadła do lasu i miała pozostać w cieniu drzew przez kolejne siedem kilometrów. W tym czasie wiodła prawym (zachodnim) brzegiem potoku Maso. Na siódmym i ósmym kilometrze stromizna była znaczna z maxem 10,8%. Potem jednak mogliśmy odsapnąć na dwóch kilometrach typowego „falsopiano”. Ów parokilometrowy dojazd do Ponte Salton (12,2 km), za wyjątkiem drugiej połówki jedenastego kilometra, był najłatwiejszym fragmentem całego podjazdu. Dojechawszy do tego mostu z punktu widzenia dystansu byliśmy już za półmetkiem wzniesienia. Jednak w pionie brakowało nam do celu jeszcze przeszło 900 metrów. Przedsmakiem stromego finału były dwa następne kilometry składające się z dwóch krótszych odcinków ze ściankami na poziomie aż 11,8%. Na pierwszym z nich minęliśmy wioskę Calamento (12,6 km), zaś na drugim Pra de Palu (13,8 km). Na tych stromiznach Adam chwilami zostawał, ale nie chciałem mu odjeżdżać. Do przełęczy brakowało jeszcze prawie dziesięciu kilometrów, więc wolałem jechać z pewną rezerwą, choćby tempem swego kolegi. Adam przetrwał ten trudniejszy odcinek dzięki czemu razem przejechaliśmy jeszcze ze trzy kilometry prowadzące przez wioskę Baessa (15,6 km) ku Malga Valtrighetta (17,2 km).

20160817_016

Stroma końcówka wzniesienia zaczęła się już kilkaset metrów przed tym gospodarstwem. Według „PVB-21” średnie nachylenie na ostatnich 6700 metrach tego podjazdu wynosi 9,5%. Na szczęście wspinaczka, choć trudna jest tu regularna. Dwa najtrudniejsze półkilometrowe odcinki mają średnio po 10,6%. Stromizna w siedmiu punktach przekracza 11%, acz maximum zanotowane przez mój licznik ponownie wyniosło „tylko” 11,8%. Finał podjazdu ma również spore walory „artystyczne”. Widoki na ostatniej kwarcie owej wspinaczki są doprawdy sielankowe. Poza tym na ostatnich pięciu kilometrach trasa staje się kręta co nieco ułatwia jazdę jak i podziwianie okolicy. Kilka kilometrów przed szczytem Adam na dobre odpuścił, więc zdecydowałem się mocniej pojechać ową końcówkę. Nie tylko my korzystaliśmy tego dnia z ładnej pogody, więc przed dotarciem na przełęcz wyprzedziłem kilka osób, w tym pewną dzielną kolarkę. Ostatecznie finiszowałem po przejechaniu 23,5 kilometra w czasie 1h 41:44 (avs. 13,5 kmph). Wśród oficjalnych segmentów znalezionych na stravie najdłuższym jest sektor o długości 19,3 kilometra i średniej 7,3% zaczynający się na rozjeździe tuż za Telve. Ten odcinek przejechałem w 1h 28:27 (avs. 13,1 kmph i VAM 961 m/h). Adam i Romek choć nie jechali razem uzyskali na nim bardzo zbliżone czasy. Ten pierwszy wykręcił tu czas 1h 33:14, zaś drugi 1h 33:31 (obaj z avs. 12,4 km/h). Jako czwarty na przełęcz dotarł Dario, który na owym segmencie spędził 1h 43:18 (avs. 11,2 km/h). Najwięcej potu w słońcu na południowej Manghen wylał niewątpliwie Pedro, który wspomniane 19 kilometrów z hakiem pokonał w 2h 01:39 (avs. 9,5 km/h) po raz kolejny dając dowód swej wielkiej ambicji i siły charakteru. W oczekiwaniu na Piotra i Darka kręciliśmy się w trójkę po przełęczy. Podeszliśmy w kierunku krzyża, pod którym zrobiliśmy sobie pierwsze zdjęcie. W schowku u jego podstawy znaleźliśmy zawilgoconą księgę pamiątkową, do której wpisał się Adamo. Gdy byliśmy już na górze w komplecie Dario strzelił nam zdjęcie grupowe pod jedną z tablic. Następnie zjechaliśmy kilkaset metrów do Baita Manghen, wybudowanej po północnej stronie przełęczy nad maleńkim Lago di Cadinel. Schronisko było wręcz oblegane. Niełatwo było zamówić upragnione zimne napoje. Na szczęście obsługa jakoś ogarniała to straszne zamieszanie. Postanowiłem nie ograniczać się do napitku i zamówiłem też pana cottę z owocami leśnymi. Deser palce lizać – godna nagroda za przeszło 100 minut wysiłku.

20160817_036

20160817_133719

20160817_134309

Kwadrans po czternastej rozpoczęliśmy zjazd z Passo Manghen. Niemniej nie wszyscy od razu wróciliśmy do Castelnuovo. Darek wolał nie komplikować sobie życia powrotem do Valsugana i czekającym nas szukaniem początku drugiego podjazdu. Gdy tylko dowiedział się, że północny podjazd pod Manghen jest godny jego wyśrubowanych standardów (czyli ma ponad tysiąc metrów przewyższenia) postanowił zjechać do Molina di Fiemme by zdobyć tą przełęcz od przeciwnej strony. Zatem Dario ruszył na północ, zaś nasza czwórka zjechała na południe wcześniej przetartym szlakiem. Gdy kilka minut po piętnastej dotarłem na parking, niebo nad Castelnouvo było już mocno zachmurzone. Nad okolicą zbierały się ciemne chmury. Wszystko wskazywało na to, że podobnie jak dzień wcześniej późne popołudnie nad Valsuganą będzie burzowe. W myślach nie zazdrościłem Darkowi sytuacji w jakiej się znalazł. Niezależnie od pogody musiał jakoś wrócić z Val di Fiemme. Natomiast my mogliśmy się jeszcze wycofać z drugiej zaplanowanej wspinaczki. Zresztą Piotr już na przełęczy postanowił, iż pokonanie samego Manghen w pełni go satysfakcjonuje. Zostawił na tej górze sporo zdrowia, zaś dzień wcześniej przejechał przecież cztery inne premie górskie wokół masywu Sella i w cieniu Marmolady. Taka dawka górskich atrakcji dzień po dniu w pełni mu wystarczała. Ja postanowiłem podjąć drugie tego dnia wyzwanie, choć liczyłem się z tym, że na trasie czeka mnie co najmniej przejściowy prysznic. Adam i Romek też nie zamierzali odpuszczać, więc ostatecznie kusiliśmy swój los we trójkę. Dokładnie o 15:14 wróciliśmy na plac przed miejscowym merostwem. Jednak tym razem wyjechaliśmy z niego drogą SP41 obierając kierunek na północny-wschód ku miasteczku Scurelle. Dojazd był praktycznie płaski. Na pierwszych dwóch kilometrach tej trasy zyskaliśmy w pionie ledwie 26 metrów. W centrum wspomnianej miejscowości trzeba było zrazu skręcić w lewo na Via Beniamino Donzelli, zaś z tej ulicy po trzystu kolejnych metrach odbić w prawo na węższą Strada delle Pianezze. W tym miejscu wszystko się zmieniło. Przyznam, że znacznie drastyczniej niż byłem na to mentalnie przygotowany. Profil tego podjazdu znalazłem niegdyś na „archivio salite”, lecz później do niego nie wracałem i nie wbiłem sobie do głowy tak długiego kawałka czerwieni. Uważniej czytałem opis i wykres do wzniesienia Val Campelle zamieszczony pod pozycją nr 37 w książce „PVB-21: Trentino 1”. Tam zaś start owej wspinaczki wyznaczono bardziej na wschód, w pobliżu miejscowości Villa. Pierwsze kilka kilometrów miało mieć umiarkowane nachylenie na średnim poziomie poniżej 7%.

Tymczasem za Scurelle od razu zderzyliśmy się ze ścianą. Naiwnie pomyślałem sobie, że będzie stromo co najwyżej przez pół kilometra, a potem droga nam odpuści. Ruszyłem zatem szybko. Na tyle mocno, że moi dwaj koledzy niemal od razu zostali w tyle. Stromizna poszybowała do 12% i co gorsza nie zamierzała na tym poprzestawać. Łudziłem się, że szosa wkrótce się złagodzi, lecz za każdym kolejnym zakrętem czekała mnie przykra niespodzianka. Zdecydowanie za mocno zacząłem tą wspinaczkę i zacząłem się liczyć z tym, iż przyjdzie mi za to zapłacić. Niemniej na razie jakoś się trzymałem. Według stravy do wioski Pianezze dojechałem w 10:42 (avs. 9,5 km/h – VAM 1170 m/h). Nad Romkiem nadrobiłem równo minutę, zaś nad Adamem zyskałem 1:23. Dodam, że na tym odcinku o długości 1,7 kilometra średnie nachylenie wyniosło 12,3% przy max. 14%. Dalej wcale nie było łatwiej. Nasz szlak dopiero na wysokości około 650 metrów n.p.m. połączył się z tym książkowym. Po chwilowym spadku do ledwie 6% na początku czwartego kilometra stromizna znów ostro podskoczyła tym razem aż do poziomu 15,4%. Lektura zresztą przestrzegała, iż maksymalne nachylenie sięgnie na tej górze nawet 17%! Na pierwszych czterech kilometrach naszej wspinaczki musieliśmy pokonać w pionie aż 461 metrów co daje średnio 11,5%. Niezły „hardcore”, tym bardziej zaś z wielką Manghen w nogach. Tymczasem najgorsze miało dopiero nadejść. Niebo w końcu się zbiesiło i lunął na nas rzęsisty deszcz. Na szczęście dzień był ciepły. Na pierwszej górze nawet powyżej 2000 metrów było wciąż 25 stopni Celsjusza. Drugą wspinaczkę zaczynaliśmy przy temperaturze grubo powyżej 30 st. Oczywiście burza przyniosła spore ochłodzenie, ale póki trzeba było się zmagać z dużą stromizną ogrzewanie organizmu miałem zapewnione. Tylko mokra szosa ze strumieniami wody płynącej w przeciwnym do mojego kierunku jazdy stanowiła pewien kłopot. W połowie piątego kilometra droga wypłaszczyła się na blisko kilometr. Potem trzeba było jednak pokonać kolejny trudny odcinek czyli 1200 metrów z maksem na poziomie 13,8%. Z naprzeciwka zjeżdżały jeden samochód po drugim. Popołudniowe załamanie pogody skłoniło wielu turystów do skrócenia sobie górskiego pikniku. Zapewne z niedowierzaniami spoglądali oni tak na mnie jak i jeszcze dwóch innych wariatów, którym w strugach ulewnego deszczu chciało się zmagać z tak stromym wzniesieniem.

20160817_051

Sześćset metrów za końcem wspomnianej stromizny, po przejechaniu 7,2 kilometra od początku wspinaczki, dotarłem do Rifugio Crucolo znajdującego się na wysokości 1110 metrów n.p.m. Według stravy odcinek 6,5 kilometra na dojeździe do tego miejsca miał średnio 10%. Segment ten pokonałem w 38:22 (avs. 10,3 kmph – VAM 1016 m/h). Na wysokości schroniska rozchodziły się dwie równoległe drogi. Sugerując się wcześniej napotkanym znakiem drogowym wybrałem lewą opcję. Tym samym przez kolejne 1100 metrów jechałem delikatnie w dół przy średniej – 2%. Opcją prawą była Strada dei Sassi Rossi. Później odkryłem, że obie drogi schodzą się ponownie na poziomie około 1330 metrów n.p.m. Po zakończeniu zjazdu miałem do przejechania odcinek 2,6 kilometra o średniej 8,5% i max. 12,2 %. Minąłem na nim osadę Prai Tomei (9,4 km). Dwa kilometry dalej na łączniku wspomnianych dróg pokręciłem się chwilę w kółko zanim ujrzałem drewnianą tablicę wyznaczającą kierunek jazdy do Rifugio Carlettini (1373 m. n.p.m.). Ogólnie łatwy odcinek, acz z dwoma krótkimi ściankami doprowadził mnie do owego schroniska. Minąłem je po przejechaniu 14,6 kilometra od Castelnuovo czyli 12,3 km od początku tej wspinaczki. Chcąc zaliczyć kolejny w swym życiu „tysięcznik” musiałem się jeszcze trochę powspinać. Na razie miałem asfalt pod kołami, więc postanowiłem dotrzeć przynajmniej do końca szosy. Ostatecznie przejechałem 16,34 kilometra czyli mój podjazd miał nieco ponad 14 kilometrów. Ten dystans pokonałem w 1h 07:46 (avs. 12,4 km/h). O dziwo na finałowych 1800 metrach ze średnią 6% ustrzeliłem KOM-a z czasem 6:34 (avs. 17,0 km/h). Jak na razie jestem tu liderem pośród 104 zarejestrowanych osób. Zatrzymałem się za mostkiem nad potokiem Maso del Spinelle. Na drogę leśników Cinque Croci już nie wjeżdżałem, choć i ona początkowo wyglądała na asfaltową. Uznałem, że najwyższy czas wracać. Chciałem już tylko zjechać bezpiecznie do Castelnuovo. Zastanawiałem się czy po drodze spotkam Adama lub Romka. Zobaczyłem ich jednak dopiero w mieście. Okazało się, że obaj dotarli do Rifugio Crucolo. Potem Romano „moją” lewą opcją zajechał jeszcze do okolic wspomnianego łącznika i zawrócił spod Malga Cenon di Sotto. Za to Adamo odbił w prawo na Drogę Czerwonych Kamieni, lecz przejechał nią tylko czterysta metrów i zawrócił z wysokości 1134 metrów n.p.m. Ja tego dnia przejechałem w sumie 79,5 kilometra o łącznej amplitudzie 2750 metrów. Pod względem przewyższenia był to mój najtrudniejszy etap górski w sezonie 2016. Przebił mnie jednak Dario zdobywając Manghen z obydwu stron. Na dystansie 77,5 kilometra musiał zrobić w pionie co najmniej 2939 metrów.

Napisany w 2016b_Trentino | Możliwość komentowania Passo Manghen & Val Campelle została wyłączona

Passo del Redebus & Malga Buse del Sasso

Autor: admin o 16. sierpnia 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/678349182

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/678349199

Wtorek nasza ekipa spędziła w rozjazdach. Przed wyjazdem umówiliśmy się na elastyczną formułę naszej współpracy według reguły „każdemu według potrzeb w zależności od obiektywnych okoliczności”. Każdy miał swoje prywatne cele, zaś to był dobry dzień na to by rozdzielić swe siły. Piotr i Romek dotrzeć w samo serce Dolomitów czyli poznać drogi wokół masywu Sella i szczytu Marmolada. Przed południem wybrali się w 100-kilometrową podróż do Canazei, która miała im zająć godzinę i trzy kwadranse. Tam po jeszcze dłuższym transferze dołączyć mieli do nich Daniel i Marcin stacjonujący wraz z rodzinami w Riva del Garda. Wspólnie mieli przemierzyć kultową trasę z podjazdami pod przełęcze: Sella, Gardena, Campolongo i Fedaia. Sugerowałem Darkowi, że warto przyłączyć się do tej wycieczki. Dario wolał jednak uniknąć kilkugodzinnej jazdy samochodem. Dlatego na szóstym etapie postanowił mi towarzyszyć w krótszych podróżach do Pergine Valsugana i Casatta. Ja zaplanowałem sobie bowiem wspinaczki pod Passo del Redebus (1455 m. n.p.m.) oraz Malga Buse del Sasso (1907 m. n.p.m.). Z kolei Adam, któremu dłuższe dystanse nie straszne zdecydował się ruszyć z domu rowerem. Tego dnia miał zaliczyć najpierw podjazd z Levico Terme do Vetrolo, a następnie nasz Redebus. Ze zrozumiałych względów jako pierwsi naszą nową bazę w Barco opuścili Pedro i Romano. Jako ostatni ku swej przygodzie wyruszył zaś Adam. Natomiast ja wraz z Darkiem wsiadłem do samochodu m/w kwadrans przed jedenastą. Do swego pierwszego przystanku mieliśmy niedaleko, bowiem zawczasu ustaliliśmy że zaczniemy naszą zabawę od bliższego z dwojga wybranych wzniesień. Od Pergine Valsugana dzieliło nas ledwie 16 kilometrów. Już po kwadransie jazdy dotarliśmy do tego miasta. Choć liczy sobie ono ledwie 21 tysięcy mieszkańców to w całej prowincji Trento jest ono trzecim pod względem wielkości, po stolicy czyli Trydencie jak i Rovereto. Dojechawszy na miejsce musieliśmy wjechać na drogę lokalną SP8 i ruszyć nią na północny-wschód. Potem zaś znaleźć jakiś parking w pobliżu wspomnianej szosy. Dzień był ciepły i słoneczny. W trakcie pierwszej wspinaczki upał mieliśmy gwarantowany. Na starcie mój licznik zanotował 29 stopni Celsjusza. Dla Darka temperatura wręcz optymalna. Za to samo wzniesienie bardziej w moim typie.

Podjazd z Pergine Valsugana na Passo del Redebus po drodze SP8 ma długość 16,4 kilometra oraz średnie nachylenie 5,9% przy max. 13%. Trzeba na nim pokonać przewyższenie 975 metrów. Jest to najtrudniejsza z czterech dróg prowadzących na przełęcz, przez którą tylko raz przejechał peleton Giro d’Italia. Działo się to w 2014 roku, gdy kolarze wspinali się jednak od najłatwiejszej północnej strony czyli od miasteczka Sover. Jako pierwszy na górskiej premii zjawił się wtedy Julian Aredondo z ekipy Treka. Ten malutki Kolumbijczyk wygrał zresztą ów osiemnasty etap kończący się w pobliskiej stacji Panarotta. Natomiast trzy dni później na mecie Giro w Trieście odebrał niebieską koszulkę za zwycięstwo w klasyfikacji górskiej. Częściej bywał w tych stronach wyścig Giro del Trentino. Na drugim etapie z 2012 roku najpierw podjechano na tą przełęcz wschodnim szlakiem z Pergine przez Palu del Fersina, zaś następnie po zjeździe na zachód wybrano jako finałowy nasz południowy podjazd, lecz wspinaczkę zakończono już po 9 kilometrach w uzdrowisku Sant’Orsola Terme (945 m. n.p.m.). Odcinek ten wygrał Włoch Damiano Cunego przed Kolumbijczykiem Carlosem Betancourem i Czechem Romanem Kreuzigerem. Z kolei na trzecim odcinku z 2015 roku, którego metę wyznaczono we Fierozzo podjechano na Redebus od strony północnej przetestowanej rok wcześniej na wielkim Giro. Ten dzień należał do Włocha Domenico Pozzovivo. Dario ruszył do boju o godzinie 11:05. Ja wystartowałem siedem minut później. Początek wspinaczki wyznaczyłem sobie na Viale Giuseppe Garribaldi przy kościele św. Marii. Pierwsze trzy kilometry tego wzniesienia to stosunkowo łatwy dojazd do Canezzy (3,3 km). Nachylenie z rzadka przekracza tu poziom 5%. Tuż przed tą miejscowością jest rozjazd, na którym można odbić w prawo i wjechać na równoległą drogę SP135. Ona również mogła by nas doprowadzić do przełęczy Redebus, ale szlakiem przez Frassilongo, Fierozzo i Palu del Fersina czyli na terenie zwanym Valle dei Mocheni. To germańska enklawa na terenie włoskiego Trentino. Przodkowie jej mieszkańców przybyli w to miejsce w XIII wieku z Bawarii. Ponoć do dziś blisko dwa tysiące tubylców posługuje się bawarskim dialektem języka górnoniemieckiego. Naszą drogę SP8 i „mocheńską” SP135 rozdziela jedynie potok Fersina.

20160816_001

Na początku piątego kilometra podjazd po prowincjonalnej „ósemce” stał się już trudniejszy. Stromizna chwilowo skoczyła nawet powyżej 9%. W połowie siódmego kilometra po minięciu wioski Mala droga wyraźnie zluzowała. Przez około 1200 metrów można było odsapnąć na terenie „falsopiano”. Zanim był solidny kilometr na poziomie 7-8 % i znów delikatne odpuszczenie na wjeździe do wspominanej stacji Sant’Orsola Terme (8,9 km). Według stravy odcinek z Canezza do św. Urszuli o długości 5,6 kilometra i średnim nachyleniu 6,2% przejechałem w 20:59 (avs. 16,3 km/h i VAM 990 m/h). Darek potrzebował na to 24:13, więc dość szybko się do niego zbliżałem o czym jeszcze nie wiedziałem. Przed dotarciem do Fontanari (12,1 km) trzeba było pokonać kręty dwukilometrowy odcinek, na którym łatwe fragmenty raz po raz mieszały się z trudniejszymi o nachyleniu powyżej 8%. Gdy droga się w końcu wyprostowała jakieś 300 metrów przed sobą dojrzałem znajomą sylwetkę Darka. Mój kolega oczywiście do tego czasu zdążył się rozgrzać i co raz trudniej szło mi nadrabianie nad nim kolejnych sekund. Na trzynastym kilometrze szosa wpadła w teren bardziej zalesiony. Niemniej gdzieniegdzie pomiędzy drzewami można było złapać okiem ładny widoczek rodem z sąsiedniej Valle dei Mocheni. Na początku piętnastego kilometra byłem już pewien, że uda mi się dogonić Darka. Po przejechaniu 14,5 kilometra najpierw Dario, a po chwili i ja skręciliśmy w lewo na finałowy odcinek, który miał nas doprowadzić na Passo del Redebus. Strava na dystansie 5,1 kilometra poprzedzającym ten zakręt zmierzyła mi czas 20:29 (avs. 15,0 km/h i VAM 1062 m/h). Dario ten sam fragment wspinaczki przejechał w 21:57. Na dolnej „piątce” stracił przeszło trzy minuty, na górnej już tylko niespełna półtorej. Dojechawszy do kolegi zapytałem czy będzie w stanie finiszować razem ze mną. Odrzekł bym się na niego nie oglądał i do końca jechał swoje. Ta końcówka jest dość trudna, bo liczy sobie 1,7 kilometra o średnim nachyleniu 7,9%. „Passi e Valli in Bicicletta numero 21” wspomina, że maksymalna stromizna sięga tu 13%. Niemniej mój licznik pokazał ledwie 9,6%. Aczkolwiek z nachyleniem na stałym poziomie powyżej 8% trzeba się było zmagać przez dobre sześćset metrów. Ostatni kilometr był już łatwiejszy. Finiszowałem po przejechaniu 16,3 kilometra w czasie 58:42 (avs. 16,7 km/h). Darek na pokonanie tej góry potrzebował 1h 05:31 (avs. 14,6 km/h). Na przełęczy wstąpiłem do baru, gdzie kawa kosztowała ledwie 1,20 Euro. Skorzystałem z okazji i wypiłem dwie. W sam raz na pobudzenie przed naszym drugim podjazdem stanowiącym znacznie trudniejsze wyzwanie.

20160816_021

20160816_123520

20160816_121807

Po zjechaniu do Pergine Valsugana czekała nas około 35-kilometrowa wycieczka na północ w kierunku Val di Fiemme. Jednak naszym celem nie była ta słynna dolina, która nie raz gościła Mistrzostwa Świata w narciarstwie klasycznym. Mieliśmy się zatrzymać na terenie gminy Valfloriana. Dojazd prowadził zasadniczo po drodze prowincjonalnej SP71. W trakcie transferu zatankowaliśmy samochód na kilka następnych dni. Minęliśmy Piramidi di Segonzano czyli efektowne formy skalne powstałe jakieś 50 tysięcy lat temu na skutek intensywnej erozji. Kilka minut przed wpół do trzeciej dotarliśmy do wioski Casatta. W poszukiwaniu miejsca na postój musieliśmy minąć wjazd na górską drogę SP250. Teraz czekał nas stromy podjazd pod Malga Buse del Sasso. Oficjalnie to 11,1 kilometra o średniej 9,5% i z przewyższeniem 1047 metrów. Słowo „malga” na ogół zwiastuje problemy dla cykloturystów. Szczególnie tych z ważących ponad 70 kilogramów. To po prostu gospodarstwo pasterskie użytkowane latem składające się z domku i stajni. Droga prowadząca do tego rodzaju przybytku jest na ogół ślepa i potrafi być piekielnie stroma. Nie jest ona wszak szlakiem łączącym jakieś dwie doliny i służy przede wszystkim gospodarzowi, względnie turystom chcącym pospacerować sobie po wyższych partiach gór. Tak też wygląda podjazd do Malga Sass. Znalazłem go niegdyś w „archivio salite”, zaś więcej dowiedziałem się o nim po lekturze „PVB-21”. Na tym wzniesieniu wyróżnić można dwie wyraźnie odmienne połówki. Pierwsze 6 kilometrów prowadzi przez obszar stale zamieszkany. Jedzie się tu w otoczeniu łąk mijających kilka wiosek. Ten odcinek ma umiarkowane średnie nachylenie na poziomie 6,7 %. Jednak kilkaset metrów za gospodarstwem agroturystycznym Fior di Bosco wygląd podjazdu zmienia się diametralnie. Droga wpada w teren zalesiony i staje się bardziej stroma. Średnie nachylenie na pozostałym dystansie 5,1 kilometra wynosi aż 12,7%! Na tej hardcorowej końcówce wspomniana książka wyróżnia dwa sektory o podobnej długości, lecz nieco odmiennym charakterze. To znaczy: bardzo stromy i ekstremalny. Ten pierwszy odcinek ma 2,5 kilometra o średniej 11,1% i max. 14% i można na nim jeszcze znaleźć miejsca do złapania oddechu. Na drugim nie ma ku temu najmniejszej okazji. Finał wspinaczki to sektor o długości 2,6 kilometra ze średnią 14,2% i max. 17%. Każdy z pięciu półkilometrowych segmentów trzyma tu na poziomie przynajmniej 14%. Prawdziwa ścieżka dla kolarskich kozic. Wiedziałem, że będzie bardzo ciężko. Niemniej uznałem to za świetny test przed czekającą nas już za cztery dni wspinaczką pod piekielną Punta Veleno.

20160816_041

20160816_163155

Dario znów wystartował jako pierwszy o godzinie 14:38. Tym razem jednak z zapasem tylko dwóch minut. Droga po trzystu metrach w terenie zabudowanym wpadła do lasu, z którego wyjechała tuż przed osadą Barcatta (0,8 km). Kolejny leśny odcinek doprowadził mnie do nieco większej wioski, która dała nazwę całej gminie. To była już bowiem Valfloriana (2,0 km). Za nią wspinaczka wiodła po długiej na pięćset metrów prostej. Na przełomie trzeciego i czwartego kilometra minąłem dwie kolejne czyli: Casanova (2,8 km) i Valle (3,2 km). Następnie przyszła pora na Montalbiano (4,4 km). W każdej wsi przystanek autobusowy. Niemniej ta wieś mogła się jeszcze pochwalić sklepem i kościołem ze strzelistą wieżą. Ostatnią osadą ludzką na tym szlaku była Sicine (5,0 km). W trakcie przejazdu przez nią mój licznik po raz pierwszy zanotował dwucyfrowe wartości nachylenia czyli 10,5 %. Dalej jeszcze tylko wspomniana agroturystyka spod znaku owoców leśnych (5,5 km) i można się było powoli szykować do drastycznej zmiany rytmu. Na pożegnanie z przyjaznym terenem miałem jeszcze „falsopiano” w końcówce szóstego kilometra. Tuż przed mostkiem nad Rio delle Seghe (6,3 km) rozpoczęła się wspinaczka z prawdziwego zdarzenia. Najpierw ciężkie 1600 metrów z przejazdem obok Bait del Manz (6,5 km). Na tym odcinku licznik zanotował maksa 16,2%. Potem w pierwszej połowie dziewiątego kilometra łatwiejsze fragmenty na poziomie 7,5 czy 8% pomogły złapać oddech przed morderczym finałem. Na nim trzeba było przede wszystkim równo oddychać, mozolnie przepychać swoje 34×28, uważać na nawierzchnię szosy oraz umiejętnie wchodzić w strome i ciasne wiraże. Co ciekawe maksymalną stromiznę czyli 17,9% trzeba było pokonać ledwie sto-dwieście metrów przed metą. Wspinaczkę ukończyłem przejechawszy 11,2 kilometra w 1h 03:05 (avs. 10,7 km/h). Dario uzyskał czas 1h 02:17 (avs. 11,1 km/h). Niestety na stravie brak segmentu obejmującego całą górę. Na dolnym segmencie o długości 5,5 kilometra odrobiłem do Darka równo minutę. Przejechałem ten odcinek w 23:44 (avs. 14,0 km/h i VAM 930 m/h). Jednak stroma końcówka należała do mojego kompana. Z nawiązką odrobił to co stracił na dole. Gdy dojechałem na szczyt Dario zdołał już odsapnąć i będąc w dobrym humorze wcielił się w rolę reportera na mecie prosząc mnie o relację na gorąco. Chyba nie najgorzej przetrwałem to wzniesienie skoro jednak zdołałem z siebie wydusić te kilka słów.

20160816_061

20160816_154304

20160816_154535

Do samochodu zjechałem jako pierwszy około 16:30. W sumie tego dnia przejechałem wraz z Darkiem tylko 55,5 kilometra, ale z przewyższeniem 1967 metrów. Pogoda nadal była przyjazna mimo częściowego zachmurzenia. Niemniej na południe od naszej miejscówki widać już było ciemne chmury. Czekając na Darka odebrałem telefon od Adama z prośbą o ratunek. Nasz kolega zgodnie z planem zaliczył swe dwa podjazdy, lecz po zjeździe do Pergine Valsugana złapała go nawałnica. Poprzestał więc na przejechaniu 70,7 kilometra z amplitud a 2114 metrów, po czym schronił się pod dachem jednego z supermarketów. Ruszyliśmy mu na odsiecz i niespełna 10 kilometrów przed miastem wpadliśmy w strefę owego załamania pogody. Ulewie towarzyszył nie tylko silny wiatr. Zostaliśmy zbombardowani gradem. Podobnie jak kierowcy kilku innych samochód musieliśmy na chwilę zjechać na postój w bocznej uliczce. Taki nasz prywatny „pit-stop”. Szczęśliwie nie wymagaliśmy pomocy technicznej. Po spotkaniu z Adamem skorzystaliśmy z okazji robiąc zakupy w wybranym przez niego sklepie. Tymczasem Piotr z Romanem do godziny 19-tej podziwiali uroki Dolomitów. Przed ponad sześć godzin jeździli po szosach Trentino, Sud Tirolu i regionu Veneto. Deszcz złapał ich w trakcie forsowania Passo di Fedaia (2057 m. n.p.m.). Niemniej pokonali całą zaplanowaną sobie trasę o długości 92 kilometrów z czterema premiami górskimi o łącznym przewyższeniu 2470 metrów. Daniel z Marcinem nieco skrócili sobie tą przejażdżkę. Panowie z Barco i Rivy rozstali się po dojechaniu do Arabby. Z tego miasteczka Pedro i Romano ruszyli na południowy-wschód ku Fedai, zaś Daniele i Martino na zachód ku Passo di Pordoi (2239 m. n.p.m.). W ten sposób pomiędzy startem i metą którą wyznaczyli sobie w Mazzin przejechali w sumie 77 kilometrów o sumie amplitud 2070 metrów. Można wiec powiedzieć, że tego dnia Danielowi i Romkowi udało się wyrównać rachunki z piękną Sella Rondą. Rok wcześniej ta kraina skusiła bowiem szóstkę moich kolegów początkowo piękną słoneczną pogodą, lecz ostatecznie pokonała ich zimnem i ulewnym deszczem.

20160816_172024

Napisany w 2016b_Trentino | Możliwość komentowania Passo del Redebus & Malga Buse del Sasso została wyłączona

Malga Campo & Monte Bondone

Autor: admin o 15. sierpnia 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/677275383

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/677275447

W poniedziałek czekała nas jedyna w trakcie tej wyprawy przeprowadzka. Z przystani pierwszej w Bocenago obok Pinzolo (Val Rendena), do bazy drugiej w Barco koło Levico Terme (Valsugana). Najkrótszy szlak łączący te dwie niewielkie miejscowości liczy sobie niespełna 80 kilometrów i prowadzi drogami krajowymi: SS239, SS237, SS45bis oraz po ominięciu Trento szosą SS47. W teorii przejechanie z punktu A do B mogłoby nam zająć mniej niż półtorej godziny. Tym niemniej, jak to zwykle bywa, nowe lokum mogliśmy zasiedlić dopiero późnym popołudniem. Dlatego nie śpieszyło nam się z tym przejazdem na wschód trydenckiej prowincji. Tym bardziej, że w trakcie owego transferu można było zahaczyć o dwa bardzo ciekawe wzniesienia. Pierwszym z nich miał być stromy podjazd do Malga Campo (1360 m. n.p.m.), zaś drugim wspinaczka na legendarną Monte Bondone z finałem przynajmniej na poziomie stacji Viote (1593 m. n.p.m.). Wystarczyło tylko wykonać mały skok w bok z drogi SS237 tuż przed dotarciem do Lago di Toblino. To znaczy skręcić w prawo by jadąc południowym odcinkiem wspomnianej szosy SS45bis dotrzeć do Dro. W okolicy tego miasteczka po raz drugi w ciągu kilku dni mieliśmy się spotkać z Danielem Pawelcem. Tym razem kolega miał nam wyjechać naprzeciw w towarzystwie swego przyjaciela Marcina Matkowskiego z Bolesławca, który nieco później od Daniela zawitał nad Lago di Garda wraz ze swoją familią. Dla mnie program naszego piątego etapu oznaczał powrót na trasę ostatniego górskiego wyścigu w jakim miałem dotąd okazję startować. W lipcu 2012 roku wraz z Adamem Kowalskim, Darkiem Kamińskim i Piotrem Walentynowiczem wystartowaliśmy w La Leggendaria czyli Gran Fondo Charly Gaul. Aby dotrzeć do mety tej prestiżowej imprezy trzeba było dwukrotnie zdobyć Monte Bondone. Najpierw około półmetka zawodów należało pokonać podjazd z Aldeno do Viote. Z kolei na samym końcu rywalizacji zaserwowano nam wspinaczkę z Terlago do Vason. Pomiędzy tymi dwoma odcinkami specjalnymi znajdował się długi zjazd do Lasino i nieco dalej kolejny, znacznie krótszy z przejazdem przez miejscowość Drena. Tym razem te dwa odcinki zjazdowe chciałem obejrzeć od przeciwnej strony. Głównym magnesem do przyjazdu w te strony była słynna Monte Bondone. Prowadzą na nią aż cztery drogi, przy czym wschodnia zaczynająca się w Trento łączy się z północną od Terlago tuż przed Candriai na wysokości 960 m. n.p.m. W latach 2008 i 2012 zdobyłem tą górę od trzech różnych stron. Pozostało mi już tylko wjechać na nią od zachodu po starcie w Lasino.

Apartament w Residence Green House opuściliśmy przed jedenastą. Jednak przed definitywnym wyjechaniem z Bocenago musiałem jeszcze odwieźć nasze klucze do biura w Carisolo. Po kilkunastu minutach wspólnej podróży zatrzymaliśmy się w Tione di Trento by zrobić zakupy w markecie Eurospar. Potem skierowaliśmy się na wschód by poprzez Ponte Arche dotrzeć do Sarche. Na tym odcinku drogi najbardziej widowiskowy był zjazd serpentynami po Via Caffaro. Po wjechaniu na SS45bis szybko dało się odczuć gorący klimat południa. Wjechaliśmy do słonecznej krainy winorośli. Będąc w kontakcie telefonicznym z Danielem i Marcinem przejechaliśmy przez Dro i skręciliśmy w drogę SP84 szukając miejsca, które można uznać za początek podjazdu na Malga Campo. Wzniesienie to znalazłem niegdyś w bazie „archivio salite”. Tym niemniej jego kolorowy obraz z tego źródła wydał mi się niepełny. Ze wspomnianego GF Gaul zapamiętałem bowiem, że za Dreną jest jeszcze kawałek zjazdu. Podejrzewałem, że podjazd do Malga Campo rozpocząć można z poziomu niższego niż sugerowane 380 metrów n.p.m. Sprawdziłem całą okolicę na mapie „google” i ustaliłem, że tę wspinaczkę możemy zacząć przeszło dwieście metrów niżej. Dzięki temu mogliśmy mieć „na rozkładzie” kolejny podjazd o przewyższeniu przeszło tysiąca metrów. Ostatecznie zatrzymaliśmy się w pobliżu osady Maso Trenti. Na pojedynek z tym stromym wzniesieniem ruszyliśmy w sześciu. To znaczy nasza czwórka plus dwóch kompanów znad Gardy. Piotrek zrobił sobie dzień wolny od rowerowych wspinaczek. Miał ku temu dobry powód. W niedzielę zaliczył hardcorową trasę na szlaku: Tonale – Gavia – Tonale. Tymczasem już we wtorek czekał go królewski etap w sercu Dolomitów z podjazdami na przełęcze: Sella, Gardena, Campolongo i Fedaia. Dlatego wolał zaoszczędzić możliwie najwięcej sił na kolejny dzień. Jako pierwsi pod górę ruszyli Daniel z Marcinem. Następnie Adam. Ja wskoczyłem na rower jakiś kwadrans po dwunastej. W towarzystwie Romka ruszyłem jednak w kierunku Dro, by po delikatnym zjeździe o długości 1100 metrów zatrzymać się w miejscu gdzie zrobiło się płasko. Chcieliśmy bowiem zacząć ten podjazd z najniższego możliwego punktu. Tak też się stało. Ruszyliśmy o godzinie 12:19 z poziomu 144 metrów n.p.m. W dolinie było bardzo ciepło. Mój licznik zanotował tu temperaturę aż 38 stopni Celsjusza! Nie jestem fanem tropikalnych temperatur. Niemniej byłem w dobrej formie, więc łatwiej było mi znieść takie warunki.

20160815_001

Pierwszy kilometr był łatwy, lecz już za miejscem naszego postoju podjazd stał się solidny. Na kilometrach od drugiego do czwartego nachylenie trzymało na poziomie około 7%. Do połowy trzeciego kilometra jechaliśmy razem, lecz potem Romano nie wytrzymał mojego tempa i na wysokości Castello di Drena miał już pół minuty straty. Po chwilowym odpuszczeniu na początku piątego kilometra stromizna szybko wróciła na wyższy pułap z maksem 11,6% w pobliżu osady Naroncol (5,7 km). Tu na prostej ujrzałem w oddali Marcina i Daniela. Wkrótce skręcili oni w prawo na boczną drogę prowadzącą do gospodarstwa Malga Campo. Po przejechaniu 6,3 kilometra również ja opuściłem drogę SP84 skręcając ku miejscowości Luch. Do zakrętu dojechałem w 25 minut czyli ze średnią prędkością 15,1 km/h. Daniel bez solidnej zaprawy do letniego sezonu jeździł tu bardziej ambicją niż kondycją. Za to Marcin bardzo dobrze przygotował się do swego debiutu w Alpach. W dolnej części wzniesienia jechał jeszcze na pół-gwizdka i dopiero gdy do nich dojechałem pokazał pełnię swych możliwości. Czekało nas tu zrazu strome 700 metrów na dojeździe do Maso Michelotti (7,1 km), gdzie stromizna sięgnęła 12,7%. Potem chwila luzu na odcinku ledwie trzystu metrów. A dalej już tylko wąska, stroma i kręta droga przez las. Naliczyłem na niej aż osiemnaście wiraży. Nachylenie trzymało tu na średnim poziomie 9,7%. Nie było szczególnie stromych ścianek, gdyż maksymalna stromizna wyniosła „tylko” 12,5%. Jednak z drugiej strony nie dało się nawet na moment odsapnąć. Do tego jeszcze to tempo Marcina. Dla mnie ciut za mocne. Kolega z konieczności jechał na twardszym przełożeniu, ale miał nogi które mogły to przepchnąć. Gdy stawał w pedałach z wolna mi odjeżdżał. Kilka razy go dochodziłem, aż w końcu musiałem dać za wygraną by się nie ugotować. Może gdyby „Matek” miał okazję się nieco zmęczyć na dolnych sześciu kilometrach łatwiej byłoby mi utrzymać jego koło. Wspinaczkę ukończyłem w czasie netto 1h 10:52 po przejechaniu 14,7 kilometra z przewyższeniem 1198 metrów co daje temu wzniesieniu średnie nachylenie na poziomie 8,1%. Według stravy, Marcin przejechał ostatnie osiem kilometrów w czasie 43:06 (avs. 10,6 km/h – VAM 1082 m/h). Ja potrzebowałem na to 43:36 (avs. 10,5 km/h – VAM 1070 m/h). Na stravie daje to nam 29 i 30 miejsce pośród 273 osób. Adam na tym segmencie wykręcił czas 45:30, Romek 46:51, zaś Daniel 59:17. Najdłużej przyszło nam czekać na Darka, który na stromej końcówce miał problemy technicznie z rowerem. Na wspomnianym odcinku spędził blisko 65 minut, choć przejechał go w czasie 52:30.

20160815_016

20160815_135840

Na górze zatrzymaliśmy się przed szlabanem. Za nim były już tylko resztki asfaltu prowadzące do gospodarstwa Malga Campo di Drena, przed którym konie spokojnie skubały trawę. Poza tym w prawo odchodziła jeszcze wyżej szutrowa droga leśników. Zrobiliśmy sobie zdjęcie grupowe pod drewnianą tablicą i zaczęliśmy szykować się do odwrotu. Temperatura była tu całkiem przyjemna czyli 22 stopnie. Tym niemniej niepokój wzbudzało coraz bardziej pochmurne niebo nad doliną, z której przyjechaliśmy. Wiele wskazywało na to, że na zjeździe złapie nas burza. Nasza czwórka chciała zjechać do samochodu przed spodziewaną ulewą. Z kolei Daniel i Marcin dojechali do Dro na rowerach, więc w ten sam sposób musieli dotrzeć na start drugiej wspinaczki. Gdy zjechaliśmy do drogi SP84 już trochę kropiło. Mimo to postanowili spróbować szczęścia. Odbili w prawo by poprzez passo San Uldarico (581 m. n.p.m.) i Cavedine dobić do Lasino. Niestety wszystkich nas złapał ulewny deszcz. Na szczęście okazał się on być tyleż intensywny co przelotny. To jednak wystarczyło by odwieźć naszych kolegów od wyprawy na Monte Bondone. Podobnie jak Adam i Romek bez wszelakich złych przygód na mokrej szosie zjechałem do samochodu. Tam czekał na nas Piotr, który w międzyczasie zdołał podjechać autem do Riva del Garda by już na rowerze pozwiedzać sobie miasto na północnym brzegu słynnego jeziora. Tylko Dario nie ukończył zjazdu, gdyż schronił się na dłużej pod średniowiecznym zamkiem w Drenie. Mógł tam na nas poczekać, bowiem ów zabytek mieliśmy na swym odcinku dojazdowym do Lasino. Raz jeszcze ruszyliśmy zatem w górę drogą SP84, acz tym razem zdając się na moc koni mechanicznych. Przechwyciliśmy Darka i już w komplecie ruszyliśmy na północ ku kolejnemu wyzwaniu. Nie musieliśmy nawet wjeżdżać do Lasino. Zachodni szlak na Monte Bondone zaczyna się bowiem kilkaset metrów na południe od tego miasteczka. Tym razem ciche i darmowe miejsce parkingowe znaleźliśmy sobie na terenie gminnej strefy przemysłowej. Tu przygotowaliśmy się do ataku na górę będącą symbolem kolarskiego Trentino. Wspomniałem już, że drogi na Monte Bondone są cztery. Umownie przyporządkowując im cztery kierunki można rzec, iż: południowa zaczyna się w Aldeno, wschodnia w Trento, północna w Terlago, zaś zachodnia właśnie w Lasino. Za najtrudniejszą uchodzi szlak ze stołecznego Trydentu. On też zdecydowanie najczęściej bywał wykorzystywany na wyścigu Dookoła Włoch.

W stuletniej historii Giro d’Italia kolarze podjeżdżali pod Monte Bondone już dwanaście razy. Pięciokrotnie na górze tej kończyły się etapy Giro. Jednak nie od razu dojeżdżano do dziś najwyższego punktu na płaskowyżu czyli stacji Vason (1654 m. n.p.m.). Przy dwóch pierwszych okazjach czyli w latach 1956-57 finiszowano w miejscowości Vaneze na wysokości 1300 metrów n.p.m. Etap z roku 1956 do dziś bywa wspominany jako jeden z najbardziej dramatycznych w historii włoskiego Touru. Ścigano się na 242-kilometrowym odcinku ze startem w Bolzano. Po drodze należało pokonać przełęcze Costalunga, Rolle i Brocon. Przede wszystkim zaś trzeba było przetrwać późny atak zimy. Na trasie towarzyszył im śnieg i lód. Na mecie temperatura wynosiła ponoć minus 4 stopnie! Rano na starcie owego 20 etapu stanęło 89 kolarzy. Popołudniem do mety dotarło tylko 43. Wycofała się zatem ponad połowa peletonu, w tym lider Pasquale Fornara. Etap wygrał Luksemburczyk Charly Gaul z przewagą aż 7:44 nad Alessandro Fantinim i 12:15 nad Fiorenzo Magnim. Dzięki swej zwycięskiej szarży przez śnieżną zawieję „Anioł Gór” awansował jednego dnia z pozycji dwudziestej czwartej na fotel lidera. Różowej koszulki nie oddał na dwóch ostatnich etapach i wygrał swe pierwsze Giro. Co ciekawe rok później właśnie na etapie do Monte Bondone stracił różową koszulkę po tym jak został zaskoczony przez rywali atakiem rozpoczętym jeszcze na płaskim terenie. Etap w roku 1957 wygrał Katalończyk Miguel Poblet, najlepiej znany z dwóch zwycięstw w klasyku Milano – San Remo. Natomiast najwięcej na klęsce Gaul’a skorzystali Włoch Gastone Nencini i Francuz Louison Bobet. W latach 1968, 1972-73, 1975-76 Monte Bondone występowało tylko w przelotnej roli górskiej premii. Kolejny finisz wyznaczono tu w roku 1978 i tym razem meta była już w Vason. Najszybciej dotarł tu Włoch Wladimiro Panizza, który o 1:01 wyprzedził „młodego” Roberto Visentiniego i o 1:03 „starego” Felice Gimondiego. Z tą samą stratą jako piąty przyjechał lider Belg Johan De Muynck. W roku 1987 peleton znów tylko tędy przejechał, lecz w sezonie 1992 znów był tu finisz. Ten dzień należał do Giorgio Furlana, który po solowej akcji wyprzedził grupę asów o ponad cztery minuty. Drugi był Franco Chioccioli (+ 4:19), trzeci Claudio Chiappucci, zaś piąty lider Miguel Indurain (obaj stracili + 4:25). Ostatnia wizyta Giro na tej górze miała miejsce w roku 2006. Swą dominację w wyścigu potwierdził na tym etapie Ivan Basso, który o 1:26 wyprzedził idola miejscowych tifosich Gilberto Simoniego oraz o 1:37 Leonardo Piepolego.

20160815_036

Pozdjazd od Lasino mimo, iż liczy sobie 22,5 kilometra i ma przewyższenie aż 1173 metrów uznać można za najłatwiejszy z czterech dostępnych opcji. Świadczy o tym stosunkowo skromne nachylenie czyli 5,2 %. Tym niemniej ten wynik jest mocno zaniżony łatwym początkiem jak i wyglądem ostatnich pięciu kilometrów tej wspinaczki. Za to środkowe 15 kilometrów jest całkiem solidne i trzyma na średnim poziomie powyżej 7% i to mimo wypłaszczenia w okolicy Lago di Lagolo. Wystartowałem razem z Romkiem i Adamem, zaś Dario ruszył trzy minuty później. Licznik włączyłem o godzinie 15:57 skręcając w lewo na prowadzącą do Lagolo drogę SP85. Ruszyliśmy całkiem żwawo kręcąc w tempie 20-25 km/h. Teren na to pozwalał. Przez pierwsze 2800 metrów nachylenie nie przekracza tu 5%. Dopiero za wirażem przy Castel Madruzzo stromizna skoczyła do 9%. Adam dość szybko odpuścił. Po stosunkowo trudnym odcinku na czwartym i piątym kilometrze nachylenie nieco odpuściło, lecz w sumie do końca ósmego kilometra trzymało na solidnym poziomie. Potem przy przejeździe przez Lagolo (8,5 km) zrobiło się nawet zupełnie płasko. Według stravy segment o długości 8,2 kilometra i średniej 6% na dojeździe do tej miejscowości przejechałem wraz z Romkiem w czasie 32:23 (avs. 15,3 km/h – VAM 907 m/h). Ten sam odcinek Adam pokonał w 35:35, zaś Darek w 41:54. W połowie dziesiątego kilometra zaczęła się druga faza tej długiej wspinaczki. Romano zaczął okazywać oznaki zmęczenia. Czułem się na tyle dobrze, że w zasadzie mógłbym mu odjechać. Niemniej byłem w pokojowym nastroju i zachowałem się jak typowy „gregario di lusso”. Ostatecznie mój kompan był niewiele słabszy ode mnie, więc jechanie w jego towarzystwie nie zmuszało mnie do znacznego zwalniania. Zatem razem przetrwaliśmy najtrudniejszy fragment tej wspinaczki czyli 3-kilometrowy odcinek o średniej 9% i maximum na poziomie 11,4%. Pod koniec siedemnastego kilometra skończyła się prawdziwa wspinaczka. Dotarliśmy na wysokość 1550 metrów n.p.m. Byliśmy już na płaskowyżu. Romek odzyskał wigor. Na wypłaszczeniu wrzucił twardy obrót i dawał mocne zmiany. Gdy mijaliśmy tablicę z napisem Viote po lewej ręce mogliśmy już dostrzec wierzchołek góry Monte Bondone wznoszący się na wysokość 2180 metrów n.p.m. Na szczęście aż tak wysoko nie musieliśmy wjeżdżać. Prawdę mówiąc moim zamiarem było dotarcie do Giardino Botanico Alpino we Viote na wysokości około 1560 metrów n.p.m.

20160815_051

Tym niemniej Romano dostrzegł, iż szosa wznosi się jeszcze dalej i namówił mnie do finiszu pod Vason. W tej końcówce gnaliśmy już jak charty. W zasadzie to Roman dyktował warunki, zaś ja chcąc nie chcąc musiałem to wytrzymać. Na delikatnym zjeździe 600 metrów przed finałem rozpędziliśmy się do 55 km/h, po czym niejako z rozpędu pokonaliśmy ostatnią ściankę. W ten sposób po raz trzeci w życiu dotarłem do Vason. Czerwiec 2008, lipiec 2012 i teraz sierpień 2016 roku. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu dokonałem tego w równych odstępach czasu. Do spółki z Romkiem pokonaliśmy zachodnią drogę na Monte Bondone w czasie 1h 24:15 (avs. 16,2 km/h) marnując około minuty na skręt w stronę Alpejskiego Ogrodu Botanicznego. Według stravy niespełna 11-kilometrowy segment z Lagolo do Viote o średniej 5,7% pokonaliśmy w czasie 43:34 (avs. 15,1 km/h i VAM 859 m/h). Dario ten sam odcinek pokonał w 48:35, zaś Adam w 54:10. Tym samym nasi koledzy zjechali się na trasie i wspólnie ukończyli tą wspinaczkę. Dla mnie, Adama i Darka był to powrót do Vason po czterech latach. Tu wszak wespół z Piotrkiem Walentynowiczem kończyliśmy wyścig La Leggendaria GF Charly Gaul. Ten występ wieńczył wówczas naszą lipcową wyprawę po Słowenii oraz regionie Friuli-Venezia Giulia, lecz z finałem na szosach Veneto i Trentino. Bez trudu rozpoznałem boczną alejkę na której organizatorzy wyznaczyli ostatnie 50, a może 100 metrów tej górskiej imprezy. Dzięki telefonowi Darka zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. Adam, sobie znanym sposobem, dorwał gdzieś uśmiechnięte ciasteczka. Powoli dochodziła już godzina osiemnasta. Czas było zjeżdżać do auta by wykonać drugą część naszego poniedziałkowego transferu. Zjazd okazał się dość łatwy i dzięki temu szybki. Pomimo tradycyjnych przystanków na dokumentację fotograficzną (acz nie tak licznych jak zazwyczaj) udało mi się na nim wykręcić średnią powyżej 40 km/h. Około wpół do siódmej dotarłem do naszych samochodów. Tego dnia przejechałem w sumie 74,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2396 metrów. Teraz musieliśmy jeszcze pokonać samochodowy odcinek 46 kilometrów dzielący nas od bazy nr 2 w Barco po południowej stronie szosy SS47. W trzecim tygodniu sierpnia nocować i jadać mieliśmy w apartamencie znajdującym się na parterze domu jednorodzinnego Casa Roberto. Wynająłem go w przystępnej cenie łącznej 892,50 Euro tzn. 25,5 od osoby za każdy dzień.

20160815_174153

Napisany w 2016b_Trentino | Możliwość komentowania Malga Campo & Monte Bondone została wyłączona

Val Bresimo & Val de la Mare

Autor: admin o 14. sierpnia 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/676172241

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/676172254

W niedzielę pozostało nam już tylko ruszyć na północ ku słynnej Val di Sole. Dolina ta w latach 90. gościła światowe czempionaty w kajakarstwie górskim i snowboardzie. Natomiast w 2008 roku stała się areną Mistrzostw świata w kolarstwie górskim. Wbrew pozorom jej nazwa nie pochodzi od słońca, lecz od celtyckiej bogini Sulis. Długa na 40 kilometrów od przełęczy Tonale na zachodzie po miejscowość Mostizzolo na wschodzie jest otoczona potężnymi masywami górskimi: Ortler, Adamello i Brenta. Po dotarciu do Val di Sole mieliśmy się rozdzielić na dwa niezależnie działające oddziały. Ci z nas, którzy dotąd jeszcze nie bawili w tym rejonie czyli: Adam, Piotr i Roman mieli ruszyć na słynne przełęcze: Passo del Tonale (1883 m. n.p.m.) oraz Passo di Gavia (2621 m. n.p.m.). Dla mnie i Darka to byłoby jednak nic nowego. Obaj zaliczyliśmy Tonale w czerwcu 2010 roku podjeżdżając na tą przełęcz od strony wschodniej. Z kolei wielką Gavię zdobyłem już trzykrotnie, z czego dwa razy od strony południowej. Po raz pierwszy w lipcu 2006 roku w towarzystwie Darka i trzech innych kolegów. Drugi raz w czerwcu 2008 roku gdy wraz z Piotrkiem Mrówczyńskim brałem udział w wyścigu Gran Fondo Marco Pantani. Trzeci raz od strony północnej do spółki z obecnym tu Adamem oraz Tomkiem Busztą. Jednym słowem „byliśmy i widzieliśmy”, więc naszym kolegom mogliśmy gorąco polecić zarówno wschodnie Tonale jak i południową Gavię. Leżąca na granicy Trentino i Lombardii przełęcz Tonale jest jedną z najpopularniejszych premii górskich w historii wyścigu Dookoła Włoch. Pojawiła się na Giro aż 25 razy. Po raz pierwszy w 1939 roku gdy na etapie z Trento do Sondrio najszybciej wjechał tu słynny Gino Bartali. Dwukrotnie wyznaczono na niej nawet metę etapu. W 1997 roku najszybciej od wschodu podjechał tu Kolumbijczyk Chepe Gonzalez, zaś trzynaście lat później od zachodu jako pierwszy dotarł w to miejsce Szwajcar Johann Tschopp. Wyniosła Gavia zadebiutowała na Giro w 1960 roku gdy najszybciej wspiął się na nią Włoch Imerio Massignan. Następnie „wróciła do gry” dopiero na śnieżnym i mroźnym etapie z roku 1988. Jak na razie 10 razy znalazła się w programie „La corsa rosa”. Co ciekawe pięciokrotnie zdobywali ją górale zza Atlantyku. Trzej Kolumbijczycy oraz Meksykanin, w tym dwukrotnie wspomniany już Gonzalez. Warto dodać, że wizyt na Gavii byłoby już tuzin, gdyby w latach 1989 i 2013 na przeszkodzie kolarzom nie stanęła iście zimowa aura. Jednym słowem nasi kompani wybierali się na górskie szlaki wielokrotnie przetestowane na trasach Giro d’Italia.

Dla siebie i Darka wolałem poszukać innych wyzwań w rejonie Val di Sole. Na szczęście ciekawych alternatyw nie brakowało. Na wschodnim krańcu tej doliny znalazłem podjazd do Malga Preghena u kresu Val Bresimo (1907 m. n.p.m.). Natomiast nieopodal miejsca startu naszych kolegów zaczynała się wspinaczka w głąb Val de la Mare (1970 m. n.p.m.). Obie jakkolwiek mało znane zasługują na status premii górskich pierwszej czy nawet najwyższej kategorii. Tym razem wyjechaliśmy z Bocenago po wpół do jedenastej. Do tego w drodze na Passo Campo Carlo Magno zrobiliśmy sobie dwa krótkie przystanki. Pierwszy już w Pinzolo na tankowanie i drugi tuż przed Madonna di Campiglio by przyjrzeć się górskim szczytom z Gruppo di Brenta. Następnie po zjechaniu do szosy SS42 na rondzie w Dimaro rozjechaliśmy się ku swym niedzielnym celom. Oni pojechali na zachód by po 12 kilometrach zatrzymać się w Cusiano. Natomiast my odbiliśmy na wschód i po 14 kilometrach zjechaliśmy z „krajówki” na wysokości Mostizzolo. Wbiliśmy się od razu na podjazd ku miejscowości Cis. Po siedmiuset metrach na tej bocznej drodze znaleźliśmy zacienione miejsce, gdzie można było zostawić samochód na około trzy godziny. Dziś wiem, że lepiej było zaparkować przy drodze krajowej i na niej zacząć wspinaczkę, a następnie skręcić ku miejscowościom: Scanna i Varallo. To byłby najkrótszy i zarazem zgodny ze ściągniętym z sieci profilem sposób na dotarcie do Livo. A tak wskoczyliśmy na rowery kilka minut po dwunastej by na początek zjechać w pobliże stacji kolejowej Mostizzolo, skąd postanowiliśmy zacząć naszą wspinaczkę. Od początku każdy z nas jechał swoje, bowiem Dario w swoim zwyczaju zaczął spokojnie. Pierwsze 1900 metrów na tej drodze okazało się być całkiem solidnym podjazdem. W najtrudniejszych momentach nachylenie przekraczało 8%. Niemniej za miasteczkiem Cis zaczął się półtorakilometrowy zjazd w stronę potoku Barnes. Dla kontrastu w drugiej połowie czwartego kilometra trafił się odcinek o stromiźnie przekraczającej 10%. Wąska alejka pośród sadów jabłkowych doprowadziła mnie w końcu do szerszej szosy na wysokości wspomnianego Livo (4,6 km). Niedługo na niej zabawiłem, gdyż już pięćset metrów dalej musiałem odbić w lewo na drogę SP68 prowadzącą do Bresimo. Pod koniec szóstego kilometra zostawiłem za sobą kolejną miejscowość na tym szlaku czyli Preghenę (5,9 km). Niebawem zmieniło się otoczenie drogi, albowiem las zastąpił wszechobecne dotąd sady owocowe. Ósmy kilometr trzymał jeszcze na solidnym poziomie 7-8%. Kolejne dwa kilometry na dojeździe do Bresimo (9,8 km) były łatwiejsze.

20160814_001

20160814_151109

Dario per via Fontana:

20160814_041

Na końcu tej wioski w pobliżu kościoła pod wezwaniem św. Bernarda trafiłem na rozjazd. Droga w prawo prowadziła pod górę. Szosa w lewo początkowo w dół, lecz według znaków to ona była główną. Pokręciłem się w kółko i ostatecznie odbiłem w lewo. Dario miał w tym miejscu podobną zagadkę, lecz wybrał „bramkę” prawą. Tym sposobem opracowaliśmy obie wersje tego odcinka. Mój kolega pojechał przez wioskę Fontana, zaś ja po krótkim zjeździe musiałem odrobić straconą wysokość podczas przejazdu przez Bagni (11 km), gdzie stromizna sięgnęła nawet 12,5%. Kolejne trzy kilometry były wymagające, acz znieczulone dwoma łatwiejszymi odcinkami. Po przejechaniu 14,7 kilometra raz jeszcze straciłem nieco czasu na rozmyślaniach. Tym razem znaki drogowe sugerowały, że szlak przez Val Bresimo wjedzie w lewo. Jednak szutrowa droga wydała mi się mocno podejrzana. Postanowiłem się trzymać asfaltowej drogi, która skręcała tu w prawo. To był trafny wybór. Niemniej najbliższy szesnasty kilometr okazał się być najtrudniejszym fragmentem całej wspinaczki. Z początku nachylenie wynosiło tu „tylko” 10-11%, lecz wkrótce stromizna skoczyła do 15%, zaś na poziomie powyżej 12% trzymała się przez dobre 350 metrów. Na początku czerwca taka ścianka mogłaby mnie pokonać. Niemniej w sierpniu miałem już w nogach więcej watów i jakieś trzy kilogramy mniej do wwiezienia na górę. Dzięki temu taki sektor nie był już dla mnie „ciężkostrawny”. Większa część siedemnastego kilometra miała nachylenie od 8 do 11 %. Trudniej zrobiło się w połowie kilometra osiemnastego. Tym razem stromizna z maximum do 13% trzymała przez ponad kilometr. Po przejechaniu 18,9 kilometra minąłem gospodarstwo Malga Bordolana di Sotto (1806 m. n.p.m.), przed którym kręciła się spora rzesza turystów. Widząc ich z oddali zastanawiałem się czy to już koniec wspinaczki. Alarm był przedwczesny, bowiem za Malgą szosa skręciła w lewo i wiodła jeszcze wyżej. Ponoć ten finałowy odcinek asfaltu został wylany ledwie dziesięć lat temu. Tym niemniej stromizna już powoli odpuszczała. Ostatni kilometr był stosunkowo łatwy. Do skraju szosy przy Malga Preghena di Sotto dojechałem pokonując 20,7 kilometra w czasie brutto 1h 25:42 (avs. 14,7 km/h). Gdyby nie rozterki natury nawigacyjnej zrobiłbym wynik około 1h i 24 minut. Według stravy na segmencie o długości 9,4 kilometra i przewyższeniu 832 metrów obejmującym odcinek powyżej Bagni uzyskałem czas 48:51 (avs. 11,6 km/h i VAM 1021 m/h). Dario pokonał ten fragment wzniesienia w 59:48 (avs. 9,5 km/h). Czekając na niego kupiłem ciastko w miejscowym barze. Solidnie zapracowałem sobie na tego typu nagrodę.

20160814_021

20160814_143029

20160814_141345

Na górze spędziłem aż 45 minut. Kilka minut więcej zabrał mi blisko 20-kilometrowy zjazd do samochodu. Słowo zjazd jest tu pewnym niedomówieniem, albowiem między potokiem Barnes a miejscowością Cis trzeba się było wspinać przez półtora kilometra. Ogółem w drodze powrotnej strava naliczyła mi nawet 94 metry przewyższenia. Około wpół do czwartej ruszyliśmy na zachód ku naszej drugiej górze. Pokonaliśmy autem około 25 kilometrów, po czym między Cusiano a Fucine od razu skręciliśmy w drogę SP87. Przejechawszy jeszcze kilkaset metrów zjechaliśmy na prawo w gruntową ścieżkę gdzie pod lasem zaparkowaliśmy samochód. W dolinie Val di Peio byliśmy już wcześniej. Dokładnie 1 czerwca 2010 roku. Tego dnia po zaliczeniu Passo del Tonale pokonaliśmy jeszcze przeszło 11-kilometrowy podjazd do wioski Peio (1579 m. n.p.m.). Zrobiliśmy to ledwie sześć dni po wizycie peletonu Giro d’Italia w tych stronach. Siedemnasty etap 93. Giro kończył się w stacji Peio Terme (1393 m. n.p.m.) i wygrał go Francuz Damien Monier. Nie był to zresztą pierwszy flirt tej doliny z wielkim Giro. Po raz pierwszy wyścig Dookoła Włoch zajrzał do Peio już w 1986 roku. Wówczas triumfował w tym miejscu Holender Johan Van der Velde. Tym razem wybraliśmy sobie podjazd znacznie trudniejszy od tego, z którym zwykli się tu mierzyć zawodowcy. Chcieliśmy dotrzeć do kresu Val de la Mare na wysokość niemal 2000 metrów n.p.m. Zarówno według „cyclingcols” jak i „archivio salite” aby tego dokonać należało przejechać 15,4 kilometra o średnim nachyleniu 6,6% i przewyższeniu 1024 metrów. Na bazie takich suchych danych można by pomyśleć, iż jest to kilkunasto-kilometrowy podjazd o umiarkowanej stromiźnie. Niemniej wystarczyło tylko rzucić okiem na profil tego wzniesienia by dowiedzieć się, że składa się ono z dwóch zupełnie różnych połówek. Mamy tu dolny segment o nachyleniu niespełna 3,5% oraz górny ze stromizną powyżej 9,6%. Większą część tego łatwego „otwarcia” poznaliśmy przed sześciu laty, albowiem 6-kilometrowy odcinek od drogi krajowej SS42 do miejscowości Cogolo (1170 m. n.p.m.) jest wspólny dla obu tutejszych wspinaczek. Darek nie czuł się tego dnia najlepiej. Jak sam stwierdził do tej wyprawy był dobrze przygotowany, lecz po czwartkowym „prologu” przyplątało się do niego jakieś przeziębienie, które męczyło go przez kilka pierwszych dni. Dlatego zdecydowaliśmy, że ruszy on z zapasem około dziesięciu minut. Dario wystartował o godzinie 16:25 z miejsca naszego stacjonowania. Ja zjechałem jeszcze do wspomnianej „krajówki” i rozpocząłem swoją „czasówkę” o 16:37. Tym samym na starcie miałem stratę 12 minut i 500 metrów.

20160814_046

Początek był niemal płaski. Delikatny podjazd zaczął się po siedmiuset metrach. Na drugim i trzecim kilometrze nie brakowało już miejsc o nachyleniu 6%. Trzymałem tu tempo w okolicy 18 km/h. Na wypłaszczeniu pod koniec piątego kilometra minąłem Celledizzo. Początkowy segment o długości 5,8 kilometra przejechałem w czasie 16:26 (avs. 21,3 km/h). Na wysokości Cogolo trzeba było zjechać z szosy SP87. Odbiłem w prawo na via Giovanni Cavalotti i nadal kierowałem się na północ. Teren z łatwego na trudny zmienił się dopiero za mostkiem nad potokiem Noce Bianco (7,9 km). Gdy tylko zaczęły się schody wrzuciłem łańcuch na tryb z 24 ząbkami. Postanowiłem się go trzymać możliwie najdłużej. Wytrzymałem tak przez ponad pięć kilometrów, choć stromizna sięgała nawet 11%. Stromizna odpuściła na kilkaset metrów w połowie czternastego kilometra. To było czas na złapanie głębszego oddechu przed finałem. Ostatnie 1800 metrów miało być najtrudniejszym fragmentem tej wspinaczki. Na domiar złego zaczęło padać. Na początku piętnastego kilometra złapałem Darka. Zapytałem go czy kończymy podjazd razem? Mój kompan jak zwykle honorowy odrzekł abym jechał swoje. Końcówka wiodła po wąskiej dróżce. Najpierw przez las z dwoma wirażami, potem niejako po półce z urwiskiem po lewej i wysoką ścianą po prawej stronie szosy. Było już po wpół do piątej, więc turyści zaczęli schodzić z górskich szlaków. Niestety trafili się również ci zmotoryzowani. Jakieś 900 metrów przed końcem jeden z samochodów na chwilę zablokował mi przejazd. Do kresu asfaltowej drogi dotarłem przejechawszy równo 16 kilometrów w czasie 1h 05:03 (avs. 14,8 km/h). Według stravy przejazd przez górny segment o długości 7,8 kilometra i przewyższeniu 725 metrów zabrał mi 43:05 (avs. 11,0 km/h i VAM 1009 m/h). Darek zakończył swoją wspinaczkę w 1h 17:45, zaś górną połówkę przerobił w 52:36 (avs. 9,0 km/h). Na szczycie było głośno. Głównie za sprawą potoku z hukiem spadającego z pobliskiej góry. Warunki pogodowe średnie czyli 17 stopni Celsjusza i mżawka. Po około 20 minutach tam spędzonych zaczęliśmy zjazd. W pierwszej fazie mokry, acz bez świeżych opadów. Dario zrobił kilka miejskich fotek w centrum Cogolo. Ja poganiany przez mocny wiatr w plecy finiszowałem z prędkością powyżej 60 km/h mimo skromnego spadku terenu. Przejechaliśmy w sumie 73 kilometry o łącznym przewyższeniu 2399 metrów. Nasi trzej koledzy przebili ten wynik. Zaliczyli trzy premie górskie: wschodnie Tonale, południową Gavię i na dobicie Tonale od strony zachodniej. Przejechali co najmniej 82 kilometry z amplitudą około 2800 metrów.

20160814_061

20160814_175516

Napisany w 2016b_Trentino | Możliwość komentowania Val Bresimo & Val de la Mare została wyłączona

Passo di Tremalzo & Rifugio Alpo

Autor: admin o 13. sierpnia 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/674819788

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/674819751

Najciekawsze podjazdy nieopodal bazy w Bocenago przejechaliśmy w czwartek i piątek. Dlatego na pierwszy weekend naszej wyprawy musiałem już poszukać premii górskich z dala od Residence Green House. Opcje do wyboru były dwie. Wycieczka na północ ku górom wysokim, bądź wypad na południe ku wzniesieniom niższym, acz wcale nie łatwiejszym od tych pierwszych. Wybrałem to drugie rozwiązanie co oznaczało spotkanie z Passo di Tremalzo (1665 m. n.p.m.) i Rifugio Alpo (1480 m. n.p.m.). Tym samym w sobotnie przedpołudnie musieliśmy ruszyć samochodami ku południowo-zachodnim rubieżom regionu Trentino-Alto Adige. Na bazę wypadową do obu wspinaczek wybrałem Storo czyli miejscowość znajdującą się u podnóża pierwszego z wyżej wymienionych podjazdów. Na przeszło 40-kilometrowy dojazd trzeba było przeznaczyć trzy kwadranse. Tym razem udało nam się opuścić apartament przed wpół do jedenastą. Większą część trasy dojazdowej zdołałem już poznać w piątkowe popołudnie. Teraz trzeba było po prostu pojechać kilkanaście kilometrów dalej. Po dotarciu do Storo skręciliśmy na wschód w drogę krajową SS240. Następnie przejechaliśmy przez całe to miasteczko i zaparkowaliśmy na bocznej uliczce Via Emilio Miglio w pobliżu miejscowego parku. Dzień był słoneczny, więc warto było porzucić samochody w zacienionym miejscu. Bez szczególnego pośpiechu przygotowaliśmy się do pierwszego OS-u na trzecim etapie naszego Giro del Trentino. Podjazd na przełęcz Tremalzo był jak najbardziej w moim typie. Po pierwsze długi na 21,7 kilometra. Po drugie duży bo z przewyższeniem aż 1277 metrów. Co ważne regularny tj. bez dwucyfrowych stromizn czyli ze średnią 5,9 % i maximum na poziomie 9,4 %. Poza tym wzniesienie to miało stosunkowo łatwy początek, świetnie nadający się do przeszło 20-minutowej rozgrzewki. Niemniej był tu też teren zdatny do solidnego przetestowania swych możliwości. Mam na myśli ostatnie 11 kilometrów o średnim nachyleniu 7,4 %. Wzniesienie o takiej charakterystyce warto byłoby wypróbować na Giro d’Italia. Niestety z punktu widzenia kolarzy szosowych ma ono jedną wadę. Dojazd na przełęcz jest asfaltowy jedynie od strony zachodniej, więc można by tu wyznaczyć tylko linię mety etapu. Bogatszy o osobiste doświadczenie uważam, że ten podjazd byłby idealną sceną dla wymagającej górskiej czasówki. To jednak co najwyżej melodia dalszej przyszłości.

20160813_001

Wyścig Dookoła Włoch bywał jednak w bliskim sąsiedztwie tej przełęczy. To znaczy na pośredniej Passo d’Ampola (747 m.n.p.m.), gdzie kończy się łatwiejsza dolna część podjazdu na Tremalzo. Tym niemniej zarówno w 1960 jak i 1992 roku podjeżdżano tu od strony Lago di Garda wobec czego premia górska usytuowana była nieco wcześniej, bo w miejscowości Molina di Ledro. Za pierwszym razem prowadził tu słynny Belg Rik Van Looy, zaś za drugim Włoch Giorgio Furlan. Ruszyliśmy do boju na raty, lecz w krótkich odstępach czasu. Jako pierwszy Pedro o godzinie 11:21. Tuż po nim Dario, a kilka minut później ja wespół z Adamem i Romanem. Z miejsca naszego postoju zjechaliśmy na start przy ostatnich domostwach na wylocie ze Storo. Pierwsze pół kilometra podjazdu czyli odcinek do mostu nad potokiem Palvico był bardzo łatwy. Po ośmiuset metrach minęliśmy pierwszy wiraż. Dwa kolejne blisko siebie po przejechaniu 1200-1300 metrów. Droga była szeroka i nieszczególnie stroma, acz miejscami nachylenie przekraczało 6 czy nawet 7 %. Na początku trzeciego kilometra przejechaliśmy przez most nad potokiem Murazzo (2,1 km), a tuż za nim zaliczyliśmy pierwszy przejazd pod efektownym skalnym nawisem. W towarzyszącym naszej drodze Palvico przygód zażywali amatorzy raftingu. W połowie szóstego kilometra podjazdu przejechaliśmy kolejną podwójną serpentynę. To były już zakręty numer pięć i sześć. Ostatnie na tym fragmencie wzniesienia. Byliśmy już na terenie Valle d’Ampola. Wkrótce czyli po przejechaniu 6,6 kilometra skończyła się pierwsza faza wspinaczki. Kolejne dwa kilometry były niemal zupełnie płaskie. Spokojnie można było wrzucić łańcuch na dużą tarczę. Niemniej nie był to czas jakieś harce. Raczej ostatnia okazja do chwili wypoczynku przed znacznie trudniejszym zadaniem jakie czekało na nas tuż po zjeździe z głównej drogi. W końcu po przebyciu 8,4 kilometra, tuż przed dojazdem do niewielkiego Lago dell’Ampola trzeba było odbić w prawo na górską szosę SP127. Do tego miejsca bez szczególnego wysiłku dojechaliśmy ze średnią prędkością około 20 km/h. Według stravy segment o długości 7,7 kilometra i średniej 3,9 % przejechałem w czasie 23:33 (avs. 19,7 km/h). Naszym oczom ukazał się okazały budynek Locanda Ampola, przed którym skręciliśmy w lewo aby wjechać do lasu.

20160813_016

Postanowiłem wejść na wyższe obroty gdy tylko podjazd stał się trudniejszy. Odjechałem Romkowi i niebawem wyprzedziłem Piotra. Ten, bardzo dzielnie spisał się na dojeździe do Passo d’Ampola. Łagodne nachylenie jak najbardziej mu pasowało. Nie dał się dogonić Darkowi, ba nawet nieco nadrobił nad naszym „scalatore”. Natomiast do mnie czy Romka stracił niespełna trzy i pół minuty. Jednak dopiero teraz zaczęła się kręta „droga krzyżowa”. Na dojeździe do Chiesetta di Croce (13,7 km) było dziewięć wiraży. Za kościółkiem mogłem chwilkę odsapnąć. Niemniej w drugiej połowie piętnastego i na szesnastym kilometrze stromizna znów skoczyła do 8-9 %. Sam podjazd cieszył się tego dnia sporą popularnością. Wyprzedzałem licznych cykloturystów płci obojga, którzy zmierzali do celu pojedynczo, parami czy to w grupach. Spora ich część pochodziła z Czech, co wyszło na jaw gdy na przełęczy poprosili mnie o zrobienie grupowego zdjęcia. Ostatni łatwiejszy odcinek wzniesienia znajdował się na siedemnastym kilometrze. Po wyjechaniu z lasu minąłem takie przybytki jak: Centro Visitatori Monsignor Mario Ferrari (17,8 km), Rifugio Garibaldi (19,1 km) czy Ristorante Da Richetto (19,8 km). Od restauracji do szczytu pozostało już tylko półtora kilometra. Niemniej na poziomie zbliżonym do 9 %, a zatem na finiszu trzeba się było dodatkowo sprężyć. Dotarłem na przełęcz przejechawszy 21,3 kilometra w czasie 1h 17:49 (avs. 16,4 km/h). Górne 12,7 kilometra pokonałem w 52:36 (avs. 14,6 km/h i VAM 1058 m/h), zaś finałowe 4,2 km o średniej 8,1 % w 18:20 (avs. 13,8 km/h). Jeśli wierzyć stravie to na tej końcówce wykręciłem VAM 1115 m/h uzyskując 35. czas pośród 2119 sklasyfikowanych osób. Na tym segmencie znalazłem też czasy wszystkich swoich kolegów. Romano finiszował w 21:15 (avs. 11,9 km/h), zaś na całej górze stracił do mnie cztery i pół minuty. Adam finał przejechał w 25:32, Dario w 25:59, zaś Pedro w 26:48. Na przełęczy była setka ludzi. Spora ich część dotarła tu rowerami. Piknikowej atmosferze sprzyjała dobra pogoda czyli słońce i 24 stopni Celsjusza. Zdecydowaliśmy się odpocząć przy kawce na tarasie miejscowej restauracji. Piesi turyści mogą stąd ruszać na szczyt Monte Tremalzo (1973 m. n.p.m.). Amatorzy rowerów górskich mają szutrowe dukty, którymi da się zjechać do zachodniego brzegu Lago di Garda. To słynne jezioro można zresztą dostrzec z pobliskiej łąki. Z uwagi na piękne okoliczności przyrody nie śpieszyło nam się z powrotem do Storo. Ja na tej przełęczy spędziłem aż 50 minut, bowiem zjazd rozpocząłem dopiero o 13:35.

20160813_036

20160813_130528

20160813_132133

20160813_134101

Zjazd do naszego parkingu zajął mi blisko godzinę, z czego dwadzieścia minut spędziłem na tradycyjnych foto-przystankach. Gdy około wpół do trzeciej dotarliśmy do Storo był tam już niezły „piekarnik”. Temperaturka w pobliżu 35 stopni Celsjusza. W takich warunkach niespecjalnie lubię jeździć i to nawet po płaskim terenie. Tymczasem tego popołudnia czekało nas jeszcze jedno wyzwanie i związany z nim bardzo intensywny wysiłek. To znaczy przeszło 10-kilometrowy bardzo stromy podjazd do Rifugio Alpo (1480 m. n.p.m.). Ekstremalna wspinaczka o średnim nachyleniu ponad 10% i maksymalnej stromiźnie aż 20%! Już wcześniej ustaliliśmy, że w ramach rozgrzewki przed tym strasznym wzniesieniem przejedziemy kilkukilometrowy płaski odcinek między Storo a Baitoni. Adam z Piotrem wystartowali jako pierwsi o 14:46, lecz bez zamiaru dojechania do alpejskiego schroniska. Zdecydowali, że podjadą tylko do miejscowości Bondone. Niemniej nawet ten cel wymagał pewnej dozy poświęcenia, jako że pierwsze cztery kilometry naszego podjazdu miały średnie nachylenie na poziomie 8,4%. Ja wraz z Darkiem i Romkiem ruszyłem kwadrans później czyli tuż po piętnastej. Zjechaliśmy do centrum Storo, po czym odbiliśmy w lewo na drogę SP69. Świadomi tego co nas wkrótce czeka staraliśmy się nie tracić sił na dojeździe. Jechaliśmy spokojnie w tempie około 26 km/h. Na szczęście w dolinie nie wiało. Po przejechaniu niespełna sześciu kilometrów dotarliśmy do Baitoni. Zacząłem zerkać w lewo, aby się upewnić czy aby nasz podjazd nie zaczyna się na bocznej drodze. Trzymaliśmy się jednak wciąż naszej „route sixty-nine” i to była słuszna koncepcja. Gdy tylko dojechaliśmy w pobliże jeziora Lago d’Idro nasza szosa zadarła nosa i wzbiła się ostro do góry. Co ciekawa u podnóża góry znaleźliśmy się niemal na granicy Trentino z lombardzką prowincją Brescia. Wspomniane Lago ma powierzchnię 11,4 km2 i maksymalną głębokość 122 metrów. W całości leży już na terenie Lombardii i jest najwyżej położonym pośród wszystkich większych włoskich jezior przedalpejskich, bowiem leży na wysokości 368 metrów n.p.m. Gdy tylko zaczęliśmy podjazd Dario zaatakował. To wzniesienie niewątpliwie było typie mego starszego kolegi. Gdybym ważył 60-62 kilogramy też bym optymistycznie podchodził do tego typu premii górskich. Jednak znając swoje warunki i możliwości zastanawiałem się czy mogę tu sobie pozwolić na jazdę jego tempem. Postanowiłem spróbować, przynajmniej do czasu. Uznałem, że jeśli będzie dla mnie za mocno to zawczasu odpuszczę.

Początkowo straciłem do Darka jakieś 10 sekund. Niemniej wkrótce go złapałem i na drugim kilometrze wspinaczki zacząłem nawet odjeżdżać. W tej okolicy minęliśmy położony wysoko na skale zamek Castello San Giovanni (1,1 km). W połowie drugiego kilometra droga szerokim łukiem skręciła na południe. Na stosunkowo łatwym trzecim kilometrze przeprawiliśmy przez dwa górskie potoki. Po przejechaniu 3,8 kilometra wziąłem zakręt w prawo, po którym ujrzałem przed już wspomniane Bondone. W centrum tej miejscowości przed barem prowadzonym na wysokości ósmego wirażu wypoczywali nasi dwaj koledzy. Dojechali w to miejsce spokojnie w tempie nieco ponad 9 km/h i VAM poniżej 800 m/h. Teraz mieli już sjestę i przyznam, że szczerze zazdrościłem im tego odpoczynku. Niemniej nie mogłem odpuścić. Tym bardziej, że Dario zaczął się do mnie zbliżać. Wcześniej zdołałem nad nim nadrobić blisko pół minuty, zaś teraz zostało mi z tego już tylko 13 sekund zapasu. Jak wynika ze stravy dolne 4,5 kilometra o średniej 7,8% przejechałem w 21:06 (avs. 13,0 km/h i VAM 995 m/h). Darek wykręcił tu czas 21:19 (avs. 12,8 km/h). Natomiast Romano 22:44 (avs. 12,0 km/h) czyli tracił do nas około półtorej minuty. Szosa jeszcze przez czterysta metrów wiodła przez teren zabudowany. W końcu tuż za lądowiskiem dla helikopterów (4,9 km) stanowiącym niezły punkt widokowy na północną część Lago d’Idro wpadła do lasu. Zakładałem, że Dario mnie niebawem dopadnie. Przyznam, że wcale nie miałem ochoty za wszelką cenę się z nim trzymać. W końcu ważąc co najmniej 75 kilogramów ciężko jest oszukać prawa fizyki. Tym bardziej na górze gdzie ostatnie 5 kilometrów miało mieć średnio aż 12,4%! Czekała mnie zatem leśna szkoła przetrwania. Tylko spokój i jazda równym tempem mogła mnie uratować. Przestałem się już oglądać za siebie i koncentrowałem się na tym co jest przede mną. W połowie szóstego kilometra stromizna po raz pierwszy przekroczyła 13%, lecz była to ledwie przygrywka do prawdziwej „ściany płaczu”. Najgorsze były trzy odcinki na poziomie około 17% z kulminacją odpowiednio po 6,6 – 7,2 – 8,4 kilometra od startu. O dziwo chwilę zwątpienia w to czy dam radę miałem na pierwszym z nich. Przez dwie kolejne ścianki przebrnąłem już pewniej i to pomimo, że jedna z nich wiodła po chropowatej nawierzchni z betonu. Pomiędzy obiema można było odsapnąć na łatwej drugiej połówce ósmego kilometra. Po tych najgorszych stromiznach jeszcze przez dobry kilometr podjazd trzymał na poziomie od 10 do 13%.

 

20160813_001

20160813_173147

Przejechawszy 10,2 kilometra dotarłem do drewnianej tablicy zwiastującej bliski kres morderczej wspinaczki. Za najbliższym zakrętem w lewo pojawił się rozjazd. Oczywiście my musieliśmy wybrać trudniejszą opcję „a sinistra”. Na dobicie trzeba było przejechać jeszcze 350 metrów, z czego pierwsze dwieście bardzo strome z maxem powyżej 16%. Minąłem budynek schroniska, w którym trwał remont. Ostatnie metry pokonałem już szybciej. Zatrzymałem się na płaskiej alejce przy znaku drogowym pt. zakaz wjazdu ciężarówek o wadze ponad 26 ton. Najpierw próbowałem wyrównać oddech po tym co właśnie przeżyłem. Po chwili zacząłem się zastanawiać nad fantazją włoskich drogowców. Jakim cudem w to miejsce i po tej drodze miałby dotrzeć pojazd choćby tylko kilkunastotonowy? Wspinaczka kosztowała mnie nie tylko sporo zdrowia, ale i litry potu. Dlatego by szybciej ochłonąć zdjąłem i wycisnąłem koszulkę, po czym zawiesiłem ją na płocie by szybciej wyschła. Cały podjazd o długości 10,6 kilometra i przewyższeniu 1060 metrów pokonałem w 1h 02:46 (avs. 10,132 km/h). Na stravie najdłuższy segment, który znalazłem ma długość 10,2 kilometra i przewyższenie 1035 metrów. Kończy się przy wspomnianej tablicy przed finałową „ścianką na dobicie”. Wykręciłem tu czas 59:45 (avs. 10,2 km/h i VAM 1039 m/h) co jest na razie siódmym wynikiem w gronie 109 sklasyfikowanych osób. Natomiast górną „połówkę” podjazdu czyli odcinek 5,8 kilometra z przewyższeniem 704 metrów przejechałem w 39:59 (avs. 8,7 km/h i VAM 1057 m/h). W najtrudniejszych momentach brnąłem do przodu w tempie 5 czy 6 km/h. Niespodziewanie jako następny do Rifugio Alpo dotarł Romano, który wspomniane 10,2 kilometra pokonał w 1h 03:25. Darka zmogły bóle pleców, ale oczywiście nie poddał się. Do tablicy dotarł w 1h 09:50, przy czym jechał przez 1h 07:22. Gdy staliśmy z Romkiem w naszym zaułku widzieliśmy z odległości około stu metrów jak Darek dojeżdża do zakrętu, na którym my zakończyliśmy wspinaczkę. Dario nas nie dostrzegł, wziął zakręt w lewo i pognał jeszcze wyżej. Dokręcił jakieś 700 metrów po głównie szutrowej ścieżce i zakończył jazdę przed gospodarstwem Malga Alpo di Storo na wysokości 1508 metrów n.p.m. Spotkaliśmy się z nim po dłuższej chwili. W trakcie zjazdu wzorem kolegów zatrzymaliśmy się w Bondone na ciastko i kawę. W dolinie jechaliśmy tym razem szybciej, bo z przeciętną 31 km/h. Trzeci etap skończyliśmy kilka minut po osiemnastej. Tego dnia przejechałem w sumie 77,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2516 metrów. Piotr z Romanem ruszyli swym vanem prosto do Bocenago. Natomiast ja z Adamem i Darkiem udałem się na obiad do poznanej dzień wcześniej pizzerii w Roncone.

20160813_021

20160813_164212

20160813_163547

Napisany w 2016b_Trentino | Możliwość komentowania Passo di Tremalzo & Rifugio Alpo została wyłączona

Rifugio Cornisello & Lago di Bissina

Autor: admin o 12. sierpnia 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/673782234

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/673784484

W piątek do dyspozycji mieliśmy już cały dzień. Linia startu znów znajdowała się na naszym podwórku. Dzięki temu do wyjazdu na trasę drugiego etapu mogliśmy się przygotować bez zbytniego pośpiechu. Tym bardziej, że główną atrakcją tego dnia miał być podjazd zaczynający się w pobliskim Carisolo. Meta naszej pierwszej wspinaczki miała się znajdować na wysokości przeszło 2000 metrów n.p.m. To było pewne. Natomiast dokładny pułap trzeba było ustalić już na miejscu czyli u kresu stromej drogi. Zagadka powstała na skutek rozbieżności danych pomiędzy dwoma źródłami mojej wiedzy na temat tego wzniesienia. W bazie „archivio salite” funkcjonuje ono pod nazwą Laghetti di Cornisello (2065 m. n.p.m.). Ten podjazd ma długość 15,55 kilometra, średnie nachylenie 8 % i przewyższenie 1247 metrów. Niemniej na niemieckim portalu „qualdich” znane jest jako Rifugio Cornisello z finałem na poziomie aż 2120 m. n.p.m. Tak czy owak daje mu to trzecie miejsce pośród najwyższych szosowych podjazdów prowincji Trento. Bliżej nieba są tu tylko słynne przełęcze Pordoi i Sella. Pierwsze kilometry wspinaczki pod Cornisello prowadzą po tej samej drodze co bardziej znany podjazd na Passo di Campo Carlo Magno (1702 m. n.p.m.). Przełęcz ta sześciokrotnie została wykorzystana na trasach Giro d’Italia. Na premii górskiej wyznaczanej w tym miejscu wygrywali m.in. Hiszpan Federico Bahamontes (1958), Belgowie: Rik Van Looy (1960) i Michel Pollentier (1977), zaś ostatnio Kolumbijczyk Carlos Betancur (2015). Poza tym niespełna 200 metrów poniżej tej przełęczy znajduje się słynny ośrodek narciarski Madonna di Campiglio, w którym dwa razy kończyły się etapy wyścigu Dookoła Włoch. W sezonie 1999 wygrał tu Marco Pantani, po czym nazajutrz został wykluczony z tej imprezy za zbyt wysoki poziom hematokrytu. Natomiast w 2015 roku jako pierwszy na pobliskim wzgórzu Patascoss finiszował Bask Mikel Landa. Co ciekawe właśnie w tej stacji slalom specjalny z ramach Pucharu Świata 1984/85 wygrała Dorota Tlałka. Pakiet „Cornisello + Campo Carlo Magno” wydał mi się oczywistą, a przy tym wygodną propozycją dla moich kolegów. To znaczy dla Adama, Piotra, Romka oraz dla Daniela Pawelca, który miał do nas dojechać z Riva del Garda. Dla siebie i Darka wolałem poszukać innej atrakcji na dokładkę po Cornisello. W końcu już sześć lat wcześniej dotarliśmy na Campo Carlo Magno. Pole Karola Wielkiego zdobyliśmy bowiem 31 maja 2010 roku tzn. dzień po starcie w zimnym i deszczowym GF Marcialonga.

Opcje rezerwowe miałem aż trzy. Po pierwsze zjeżdżając z Cornisello tuż przed wjazdem do Carisolo mogliśmy odbić na zachód i pojechać do kresu Val Genova (1641 m. n.p.m.). Ten podjazd ma 18,6 kilometra długości przy średnim nachyleniu 4,7 % co daje przewyższenie 879 metrów. Przy czym te dane zakładają początek wspinaczki w nieco niżej położonym Pinzolo. Mogliśmy też po zakończeniu zjazdu pokonać dalsze 17 kilometrów lekko w dół do Tione di Trento. W tej miejscowości zaczyna się bowiem stromy podjazd do stacji Zeller (1378 m. n.p.m.) mający długość tylko 9,4 kilometra ale ze średnim nachyleniem 8,6 %. To wzniesienie ma amplitudę 813 metrów. Tak pierwsza jak i druga opcja nie spełniała jednak naszych obecnych standardów. Z biegiem lat staliśmy się bardzo wybredni. Przede wszystkim interesują nas podjazdy o przewyższeniu ponad tysiąca metrów. Ewentualnie te nieco mniejsze, lecz za to dobrze znane z tras kolarskich wyścigów. Ten pierwszy warunek spełniał za to podjazd do Lago di Bissina (1780 m. n.p.m.), rozpoczynający się 23 kilometry na południe od Bocenago. Dlatego też uzgodniłem z Darkiem, że gdy nasi kompani ruszą na Campo Carlo Magno my dwaj zjedziemy do bazy i po krótkim odpoczynku wybierzemy się samochodem ku naszej drugiej premii górskiej. Z Bocenago wyjechaliśmy w sześciu kilka minut przed jedenastą. Tym razem inaczej niż w czwartek ruszyliśmy na północ. Pierwsze 1200 metrów zajął nam delikatny zjazd do drogi krajowej SS239. Ta okazała się mocno zapchana samochodami. Zaczynał się długi wakacyjny weekend mający potrwać aż do poniedziałku czyli święta Ferragosto z 15 sierpnia. Dlatego do Pinzolo i okolic zjeżdżały tłumy zmotoryzowanych turystów. Przejazd autem byłby w tym dniu prawdziwą udręką. Na szczęście rowerami szło się jakoś przecisnąć. Jechaliśmy zgodnie i spokojnie mijając kolejne miejscowości tzn. Giustino (3,1 km), Pinzolo (4,6 km) oraz Carisolo (5,6 km) położone już na prawym brzegu rzeki Sarca. Na chwilę wstrzymał nas tu korek spowodowany przez autobus wyjeżdżający z bocznej uliczki. W końcu po przejechaniu 5,9 kilometra czyli tuż po tym jak minęliśmy ostatnie domy tej miejscowości podjazd zaczął się na dobre. Nasza grupka dość szybko podzieliła się, zaś mi przypadła rola przewodnika. Dwa kilometry za Carisolo przejechałem z powrotem na lewy brzeg wspomnianej rzeki. Po chwili minąłem dwie boczne drogi odchodzące w lewo czyli na zachód.

20160812_001

Wiedziałem, że właśnie w tym kierunku trzeba będzie wkrótce odbić do Rifugio Cornisello. Tym niemniej miało to mieć miejsce dopiero na czwartym kilometrze wspinaczki. Tymczasem przejechałem kilometr trzeci, potem czwarty i nie trafiłem na żadne boczne dróżki. Zwątpiłem już w to, że wiodę swą ekipę właściwą ścieżką. Zdecydowałem się zawrócić i w drodze na dół zebrałem całą piątkę swych kompanów. Po przejechaniu dwóch kilometrów zatrzymaliśmy się za mostem nad Sarcą i rozpoczęliśmy „społeczne konsultacje”. Wyszło na to, że zbyt pochopnie rzuciłem hasło od odwrotu. Wróciliśmy na szosę by raz jeszcze przerobić stracone właśnie kilometry. W ramach wyznaczonej sobie „pokuty” cały ten powtórkowy odcinek przejechałem na dużej tarczy. Łatwo nie było z uwagi na średnie nachylenie na poziomie powyżej 7 %. Ostatecznie okazało się, że uprzednio zawróciłem o sto metrów za wcześnie! Zjazd w lewo, którego szukałem znajdował się bowiem już na najbliższym wirażu. Strzałka „Val Nambrone” i tablica „Rifugio Cornisello” nie pozostawiały tu żadnych wątpliwości. Zatrzymałem się w tym miejscu, aby żaden z kolegów nie pojechał dalej główną szosą. Gdy byliśmy już w komplecie można było ruszyć na zachód wąską ścieżką prowadzącą do Parco Naturale Adamello Brenta. Park ten ma powierzchnię 620 km2 i jest największym obszarem chronionym na terenie prowincji autonomicznej Trento. Jego symbolem jest niedźwiedź brunatny. Na szczęście tego „zawodnika” wagi ciężkiej nie spotkaliśmy po drodze. Według „qualdich” między zjazdem z szosy SS239 a schroniskiem Cornisello mieliśmy pokonać w pionie jeszcze 1025 metrów. To wszystko na dystansie ledwie 12 kilometrów o średnim nachyleniu 8,5 %. Skoro teren był trudny tym szybciej się rozsypaliśmy. Znów znalazłem się na czele stawki, acz czas jakiś czułem za sobą oddech Romka. Od początku trzeba się było zmagać ze stromizną na poziomie 9-10 %. Po przejechaniu 1800 metrów od re-startu skoczyła ona do 11 %. Chwilę później pokonałem zakrzywiony tunel z pierwszeństwem przejazdu dla jadących w górę. Pierwszy trudny fragment wzniesienia skończył się po niespełna trzech kilometrach. Po nim można było odpocząć na łatwym odcinku o długości półtora kilometra. Minąłem tu oblegane przez turystów Rifugio Nambrone (1355 metrów n.p.m.). Za tym schroniskiem jeszcze przez kilometr można było kręcić na twardszym przełożeniu ciesząc oczy pięknymi widokami. Po lewej ręce miałem przejrzyste wody potoku Sarca di Nambrone, zaś wkoło zieloną łąkę. Natomiast przede mną piętrzyły się szczyty wysokie na niemal 3000 m. n.p.m.

20160812_016

Ta sielanka skończyła się za mostkiem nad wspomnianym potokiem. Według tabliczki ta skromna przeprawa została wybudowana na wysokości 1381 metrów n.p.m. Dalej wąską ścieżka wiła się licznymi zakrętami w otoczeniu ciemnego lasu. Na kolejnych pięciu kilometrach było ich w sumie czternaście. Nachylenie na poziomie 10 % stało się tu normą. Natomiast maksymalna stromizna kilkukrotnie sięgnęła 13 %. Nawierzchnia drogi była chropowata co dodatkowo utrudniało wspinaczkę. Ten najtrudniejszy segment podjazdu skończył się na wysokości niespełna 1900 metrów n.p.m. przy skręcie w lewo do Rifugio Segantini. Dodam, że do owego schroniska dotrzeć można tylko pieszo, bowiem asfaltowa droga kończy się wcześniej przy gospodarstwie Malga Valina d’Amola. Chcąc dotrzeć do Rifugio Cornisello trzeba było jednak odbić w prawo. Do końca asfaltowej drogi pozostały stąd jeszcze dwa kilometry. Z tego pierwsze 1200 metrów na umiarkowanym poziomie 5-6 %, lecz końcówka znów dwucyfrowa z maksem zbliżonym do 12 %. U kresu szosy było pusto. Okazało się, że aby dotrzeć do schroniska trzeba jeszcze pokonać strome pół kilometra miejscami po dość sypkim szutrze. W jednym z zakrętów niełatwo było utrzymać równowagę, ale jakoś się udało. W końcu po przeszło 100 minutach od wyruszenia z domu dotarłem do celu. Schronisko było otwarte i pełne gości. Nie wszedłem jednak do środka. Wolałem na zewnątrz poczekać na przyjazd kolegów. Ze swej wysokości widziałem, że Romano i następnie Dario zrazu zatrzymali się na końcu szosy. Telefonicznie dałem im znać, że warto dokręcić jeszcze te ostatnie kilkaset metrów. W ciągu około dwudziestu minut byliśmy już wszyscy na górze. Na tle budynku Dario strzelił „zdjęcie klasowe”. Naszych czasów z całej góry nie ma co pamiętać z uwagi na straty poniesione po moim błędzie nawigacyjnym. Niemniej na stravie znalazłem segment „Rif. Cornisello climb” o długości 11,6 kilometra i przewyższeniu 1003 metrów obejmujący cały asfaltowy odcinek po zjeździe z głównej drogi. Przejechałem go w czasie 55:31 (avs. 12,6 km/h i VAM 1084 m/h) co dało mi tu drugie miejsce w gronie 88 osób. Król tej góry był zdecydowanie poza moim zasięgiem, bowiem wykręcił czas 46:30! Drużynowo spisaliśmy się bardzo dzielnie, prawie w komplecie meldując się na pierwszej stronie tabelki. Romek uzyskał wynik 58:56 (avs. 11,8 km/h i VAM 1022 m/h) i zajmuje siódmą pozycję. Darek wjechał w 1h 07:45 (avs. 10,3 km/h) – miejsce 17., Piotrek z Adamem odpowiednio w 1h 12:29 i 1h 29:44 (avs. 9,6 km/h) – 23. i 25., zaś Daniel w 1h 15:28 (avs. 9,2 km/h) – 30.

20160812_031

20160812_125912

Odwrót spod schroniska zaczęliśmy kwadrans po trzynastej. Jak zwykle podczas zjazdu robiłem zdjęcia, więc szybko straciłem kontakt z większością kolegów. Zresztą plany na to popołudnie mieliśmy różne. Adam, Daniel i Romek do dotarciu do drogi krajowej SS239 skręcili w lewo. W ramach swego drugiego podjazdu mieli odwiedzić stację Madonna di Campiglio i wjechać na przełęcz Campo Carlo Magno. Jako ambitni ludzie nawet tym się nie zadowolili. Będąc na górze dokręcili jeszcze przeszło kilometr na bocznej drodze kończąc swą wspinaczkę w pobliżu Ristorante Cascina Zeledria na wysokości około 1770 metrów n.p.m. Ja przejechawszy zatłoczone Pinzolo dotarłem do Bocenago. W naszej bazie jako pierwszy zjawił się Piotrek, który tym etapie zadowolił się pokonaniem hardcorowego Cornisello. Przed szesnastą wsiadłem do auta by wraz z Darkiem dojechać ku Val di Daone. Po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do Tione di Trento i wjechaliśmy na drogę SS237. Na południe od tego miasteczka rozstrzygnęły się losy Giro d’Italia z roku 1955. Po 19 z 21 etapów i około stu godzinach rywalizacji prowadził młody Toskańczyk Gastone Nencini. Miał on 43 sekundy przewagi nad Francuzem Raphaelem Geminianim oraz odpowiednio 1:29 i 1:42 nad swymi rodakami Fiorenzo Magnim i Fausto Coppim. Do rozegrania pozostały tylko dwa odcinki. Długi i pagórkowaty z Trento do San Pellegrino in Terme oraz krótki i płaski do mety w Mediolanie. Dwaj weterani czyli: 35-letni Magni oraz 36-letni Coppi zaznali już wcześniej smaku zwycięstwa w Giro. Ten pierwszy wygrał w latach 1948 i 1951, zaś słynny „Campionissimo” aż pięciokrotnie między rokiem 1940 a 1953. Magni był niezmordowanym walczakiem, świetnym zjazdowcem i mądrym strategiem. W swej karierze wygrał też trzy razy z rzędu brukowy klasyk Ronde van Vlaanderen (1949-51). W przededniu zakończenia wyścigu zorganizował zasadzkę na niedoświadczonego lidera. W owych czasach drogi często bywały szutrowe, zaś odcinek kilkunastu kilometrów tuż za Tione di Trento był wyjątkowo podłej jakości. Magni opracował wraz z drużyną ofensywną taktykę oraz założył grubsze opony. Zapewnił też sobie przychylność sporej części peletonu. Gdy tylko kolarze wjechali na najgorszy odcinek trasy zaczął się festiwal defektów. Magni zaatakował na zjeździe do Roncone. Początkowo Coppi i Nencini usiedli mu na koło. Niemniej między Condino i Lodrone młody lider złapał gumę.

20160812_046

Po wymianie ruszył w bezowocny pościg za starymi mistrzami. Nie mogąc sam odrobić strat za namową swego dyrektora poczekał na najbliższą grupkę pościgową. W niej jednak nie znalazł odpowiedniego wsparcia. Tymczasem Magni ostatecznie przekonał Coppiego do współpracy i los Nenciniego był już przesądzony. Po przeszło 160-kilometrowej akcji Magni i Coppi dotarli do kurortu w prowincji Bergamo z przewagą aż 5:37 nad następną grupą, w której przyjechał Nencini. Coppi wygrał ten etap, zaś Magni wziął koszulkę lidera. Mimo tylko 13-sekundowej różnicy między nimi na ostatnim etapie nic się już nie zmieniło. Nencini skończył wyścig na trzecim miejscu. Na swój jedyny triumf w Giro musiał poczekać jeszcze dwa lata. W roku 1960 wygrał nawet Tour de France. Tyle wielkiej historii. W przeciwieństwie do szlaku przez Valle del Chiese czekająca nas wspinaczka w głąb Val Daone nie dostąpiła dotąd zaszczytu goszczenia wyścigu Dookoła Włoch. Chyba nie ma ku temu warunków. Wszak tego typu „ślepe drogi” pojawiają się na wielkich imprezach gdy u ich kresu znajduje się popularna stacja narciarska. Względnie gdy nieopodal mamy atrakcję turystyczną, którą chcą wypromować lokalne władze. Dojechawszy na miejsce zatrzymaliśmy się na styku dróg SS237 i SP27. Według „cyclingcols” mieliśmy do przejechania aż 25,6 kilometra, acz o skromnym nachyleniu 4,3 %. Mogliśmy się spodziewać maksymalnej stromizny na poziomie niespełna 9 %. Za to przewyższenie było poważne. Netto czyli między startem a metą wspinaczki 1118 metrów, zaś brutto czyli z odzyskami po mini-zjazdach nawet 1134. Jednym słowem podjazd miał być długi, acz przynajmniej w teorii stosunkowo łatwy. Pod względem samego dystansu był najdłuższym w trakcie całej tej wyprawy. W praktyce wcale nie był jednak tak łatwy jak to sugerowały suche dane. Średnia stromizna całego wzniesienia była niska z uwagi na mocno spłaszczony dojazd do półmetka. Dość powiedzieć, że na dolnym odcinku o długości 12,5 kilometra w pionie do zyskania było tylko 271 metrów. Natomiast na ostatnich 13 kilometrach tej wspinaczki aż 827 metry. Łatwy początek zachęcał zatem do szybkiej jazdy na twardym przełożeniu. Z kolei znacznie trudniejsza druga połowa sugerowała by zostawić sobie większość energii na końcówkę tej wspinaczki. Jednym słowem należało rozsądnie gospodarować swymi siłami w trakcie półtoragodzinnego wysiłku. Wystartowaliśmy o godzinie 16:42. Na dole było jeszcze całkiem ciepło czyli 23 stopnie Celsjusza.

20160812_061

Postanowiłem do półmetka pojechać solidnie, acz z pewną rezerwą. Darek mógł niemal cały ten odcinek przejechać na moim kole. Na dojeździe do Praso (2,5 km) nachylenie było zauważalne. Na pierwszym kilometrze sięgnęło nawet 6 %. Potem zrobiło się łatwiej, zaś na czwartym kilometrze było więcej zjazdu niż podjazdu. Dlatego z rozpędu wjechaliśmy do wioski Daone (4,1 km). Kolejny segment czyli odcinek 7,2 kilometra między Daone a Pracul miał średnie nachylenie ledwie 2,4 %. Przejechaliśmy go żwawo, bo z przeciętną 26,5 km/h. Dopiero za Pracul zaczęła się wspinaczka z prawdziwego zdarzenia. Najpierw niespełna 4-kilometrowy dojazd do Lago di Malga Boazzo (1224 m. n.p.m.). Pokonałem go ze średnią 13,7 km/h i zyskałem nad Darkiem nieco ponad minutę. Odcinek wzdłuż wspomnianego jeziora miał długość 1800 metrów i był niemal płaski. Druga faza wspinaczki zaczęła się niespełna 8 kilometrów przed finałem wraz z pierwszym przejazdem na zachodni (prawy) brzeg rzeki Chiese. Odtąd już niemal każdy kolejny kilometr trzymał na poziomie od 7 do 9 %. Podjazd nabrał prawdziwie alpejskiego charakteru. Naliczyłem w sumie 12 klasycznych wiraży. W końcówce wspinaczki minąłem gospodarstwo Malga Nudole (22,4 km) i Ristorante da Pierino (24,1 km). Dopiero na ostatnich 300 metrach zrobiło się łatwo. Wspinaczkę zakończyłem po przejechaniu 25,6 kilometra w czasie 1h 22:04 (avs. 18,8 km/h). W miejscu gdzie stanąłem asfaltowa droga zataczała pętlę wokół małej drewnianej chatki. Wyżej szła jeszcze jakaś boczna ścieżka po kostce. Miałem stąd dobry widok na Lago di Bissina. Tutejsza zapora powstała w 1962 roku. Ma długość 563 metrów i wysokość 84 metrów. Przeprowadzano na niej przez zawody Speed Rock zaliczane do Pucharu Świata we wspinaczce błyskawicznej. Wygrywali w nich nasi rodacy tzn. Tomasz Oleksy i Łukasz Świrk oraz Edyta Ropek. Podjazd do Diga Malga Bissina (1798 m. n.p.m.) udało mi się wytrzymać do samego końca. Całą górną połówkę czyli segment „Pracul-Bissina” o długości 13,2 kilometra przejechałem w 52:37 ze średnią prędkością 15,1 km/h i VAM 1012 m/h. Natomiast finałowy odcinek 7,9 kilometra pokonałem w czasie 32:03 czyli z przeciętną 14,9 km/h i VAM 1061 m/h. Darek przyznał, że „odcięło mu prąd” półtora kilometra przed finałem. Mój kolega końcówkę przejechał w 39:17 (avs. 12,2 km/h). Na górze licznik mi się rozładował. Całe szczęście, że wytrwał przynajmniej do końca podjazdu. Dzięki temu wiem, iż tego dnia przejechałem 99 kilometrów o przewyższeniu 2732 metrów. Dla mnie był to najdłuższy górski etap w całym sezonie 2016. Do samochodu zjechaliśmy około 19:40. Zdążyliśmy zgłodnieć. Dlatego w drodze powrotnej wpadliśmy na posiłek do restauracji w Roncone.

20160812_076

20160812_190049

20160812_182825

Napisany w 2016b_Trentino | Możliwość komentowania Rifugio Cornisello & Lago di Bissina została wyłączona