banner daniela marszałka

La Polsa & Rifugio Graziani

Autor: admin o piątek 19. sierpnia 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/683067342

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/683067336

Druga z rzędu wycieczka na południe. Nieco dłuższa od czwartkowej do Rovereto, bo blisko 65-kilometrowa. Mieliśmy dojechać do Mori, niespełna 10-tysięcznego miasteczka u podnóża wysokiego na ponad 2200 metrów n.p.m. masywu Monte Baldo. Tym razem wybrałem szlak przez obwodnicę Trento i dojazd w teorii miał nam zająć około 50 minut. Po północnej stronie wspomnianego pasma górskiego znalazłem dla nas dwa duże, lecz umiarkowanie trudne wzniesienia. Podjazdy w sam raz na ten dzień. Pomiędzy ciężkim czwartkowym etapem, a jeszcze trudniejszymi wyzwaniami zaplanowanymi na sobotę chciałem zaliczyć bardziej „lekkostrawne” wspinaczki. Mój wybór padł na podjazdy z Mori do stacji La Polsa (1296 m. n.p.m.) oraz z Brentonico do Bocca del Creer alias Rifugio Graziani (1618 m. n.p.m.). Ten drugi postanowiłem zatem zacząć nie od samego dołu, lecz z miejsca w którym rozchodzą się drogi wiodące do Polsy jak i wspomnianego schroniska. Pierwsze wzniesienie miało mieć zatem długość 20 kilometrów i przewyższenie niespełna 1100 metrów. Natomiast drugie 14 kilometrów i amplitudę około 950 metrów. Jednym słowem dwa cele o wspólnym początku i rozbieżnej końcówce podzieliłem na dwa możliwie równe kawałki. To znaczy zastosowałem rozwiązanie dwukrotnie przetestowane w 2014 roku w trakcie zwiedzania lombardzkiej Valtelliny. Na szosach prowincji Sondrio w ten sam sposób dotarłem najpierw do Bagni di Massino i Preda Rossa, zaś dwa dni później zaliczyłem Chiareggio i Lago di Campomoro. W piątek wyjątkowo długo zbieraliśmy się do drogi. Wyruszyliśmy z bazy po godzinie jedenastej. Z tego względu dopiero wczesnym popołudniem dotarliśmy do Mori. Nie zaparkowaliśmy jednak w samym mieście. Wjechaliśmy na szosę SP3 czyli czekający nas wkrótce podjazd i zatrzymaliśmy się na poboczu tej drogi tuż za jej pierwszym wirażem. Tym samym podobnie jak dzień wcześniej do startu musieliśmy zjechać, acz tym razem zaledwie 700 metrów. Każdy z nas ruszył do boju o sobie właściwej porze. Najszybciej bo o godzinie 12:19 wystartował Pedro. Ja do podnóża podjazdu u styku prowincjonalnej „trójki” z krajową SS240 zjechałem razem z Romkiem. Niemniej stanąłem tam jeszcze na „minutkę” by wykonać parę okolicznościowych zdjęć. Romano ruszył o 12:19, zaś ja z kilkudziesięcio-sekundową stratą do swego kolegi. Adam z Darkiem nie śpieszyli się zbytnio. Zdążyli nas jeszcze pozdrowić gdy mijaliśmy samochody, po czym sami wzięli się do roboty 10-15 minut po naszej trójce.

Polsa jak dotąd trzykrotnie znalazła się na trasie Giro d’Italia. Na przełomie lat 60. i 70. dwukrotnie wystąpiła w roli górskiej premii. Natomiast na trzy lata przed naszym przyjazdem dostąpiła zaszczytu goszczenia etapowej mety. W 1969 roku na etapie dziewiętnastym z San Pellegrino Terme do Folgaria najszybciej na to wzniesienie wjechał Michele Dancelli. Ten sam, który rok później wygrał klasyk Milano – San Remo jako pierwszy Włoch po szesnastu z rzędu zwycięstwach „stranierich”. Premia w Polsie znajdowała się jednak niespełna 50 kilometrów przed metą etapu. Ostatecznie odcinek ten wygrał Italo Zillioli o 6 sekund przed liderem wyścigu Felice Gimondim, zaś Dancelli finiszował zaledwie siódmy ze stratą przeszło trzech minut. Rok później finisz był znacznie bliżej górskiej premii, bo po 11-kilometrowym zjeździe do Brentonico. Na siódmym etapie Giro 1970 pierwszy na górze jak i etapowej „kresce” był niezrównany Belg Eddy Merckx. „Kanibal” wygrał ten odcinek z przewagą 12 sekund na swym rodakiem Martinem Van den Bossche i 44 sekund nad Zilliolim. Tego dnia odebrał też różową koszulkę lidera Franco Bitossiemu. Z kolei etap z roku 2013 to była górska czasówka ze startem w Mori. Odcinek, który w dużym stopniu zaważył na końcowych wynikach 96. wyścigu Dookoła Włoch. Ów „etap prawdy” w zdecydowany sposób wygrał liderujący Vincenzo Nibali. Na trasie o długości 20,6 kilometra uzyskał czas 44:29 (avs. 27,8 km/h). Acz od razu należy zastrzec, że pierwsze półtora kilometra było płaskie, zaś meta znajdowała się nieco niżej niż kres naszej wspinaczki bo na wysokości 1205 metrów n.p.m. „Rekin z Messyny” wyprzedził Hiszpana Samuela Sancheza o 58 sekund i swego rodaka Damiano Caruso o 1:20. Zaskakująco słabo pojechał tego dnia wicelider Cadel Evans. Będący bardzo dobrym czasowcem Australijczyk uzyskał ledwie 25-ty czas i stracił do kolarza Astany aż 2:36. Tym samym na trzy dni przed końcem wyścigu przewaga Nibalego nad najgroźniejszym rywalem urosła z 1:26 do 4:02! W wyścigu tym o miejsce w czołowej „10”, a nawet top-5 walczyli dwaj Polacy. Rafał Majka na czasówce był piąty ze stratą 1:25 do zwycięzcy, dzięki czemu awansował na szóste miejsce w „generalce” i na chwilę odebrał Kolumbijczykowi Carlosowi Betancurowi koszulkę lidera klasyfikacji młodzieżowej. Nieco gorzej spisał się doświadczony Przemysław Niemiec, który wykręcił tu dwunasty czas o 1:56 gorszy od Nibalego, lecz mimo tego utrzymał swą piątą lokatę.

Na stronie „cyclingcols” znaleźć można trzy wersje podjazdu do La Polsa. Dwie wschodnie zaczynające się koło miejscowości Chizzola w dolinie Adygi oraz trzecią północną ze startem w Mori. Wszystkie trzy schodzą się na wysokości niespełna 800 metrów n.p.m. w pobliżu miejscowości Prada. Ta trzecia czyli nasza jest najbardziej regularna i przez to najłatwiejsza. Niemniej wybrałem właśnie tą opcję byśmy mogli się „sprawdzić” na tle zawodowców. Dodam od razu, że ostatnim spośród sklasyfikowanych był Davide Appollonio, który uzyskał czas 56:16. Blisko trzy minuty wolniej od niego pojechał jeszcze – zapewne kontuzjowany – Rosjanin Maxim Biełkow, który przekroczył limit czasu z wynikiem 59:13. Rzecz jasna nawet taki rezultat był poza zasięgiem naszych możliwości na podjeździe, który według danych ze wspomnianej strony miał mieć długość 19,9 kilometra przy średnim nachyleniu 5,5% oraz przewyższeniu netto 1094 metrów (brutto nawet 1161). Maksymalna stromizna miała sięgnąć 9,3%. Cały ten podjazd można podzielić na tercje. Pierwsza i trzecia solidne. To znaczy o długości odpowiednio 7,5 oraz 8,5 kilometra, na których nachylenie miało oscylować w pobliżu 7%. Z kolei część druga czyli 4-kilometrowy środek miał być mieszanką krótkich zjazdów i podjazdów. Wystartowałem szybko by jak najprędzej dogonić Romka. Niemniej tego dnia nie zamierzałem jeździć na pełen gaz. Założyłem sobie, że dobrze będzie przejechać przynajmniej jeden podjazd w towarzystwie mocnego kolegi. Romano zaczął spokojnie i de facto pozwolił mi się dojść pod koniec pierwszego kilometra. Na trzecim kilometrze wspólnie dogoniliśmy Piotra. Ten na wzniesieniu z umiarkowaną stromizną czuł się całkiem dobrze. Nieznacznie zwolniłem byśmy mogli pojechać we trzech. Wkrótce minęliśmy Besagno (3,1 km). Tu i ówdzie mijaliśmy poletka z uprawą winorośli. Po około dwóch kilometrach wspólnej jazdy Pedro podziękował za holowanie. Postanowił sam sobie regulować tempo wspinaczki na tym długim podjeździe. Po przejechaniu 6,2 kilometra dotarliśmy z Romkiem do szerokiego zakrętu z „wiśniowym” hotelem przy zjeździe do Crosano. Trzy wiraże i 1400 metrów dalej skończyła się pierwsza faza podjazdu. Według stravy początkowy segment, od miejsca postoju do połowy ósmego kilometra czyli 6,7 kilometra o średniej 7,3% przejechałem w 28:02 (avs. 14,4 km/h i VAM 961 m/h). Romano zanotował wynik 28:04, zaś Pedro 32:35 (avs. 12,4 km/h). Nasza „straż tylna” czyli Adam i Darek jechali tu z podobną prędkością uzyskując na tym odcinku odpowiednio: 32:13 i 32:17.

20160819_001

20160819_152650

20160819_151012

Do Brentonico (8,0 km) doprowadził nas delikatny zjazd. Kolejny w połowie dziewiątego kilometra na dojeździe do Fontechel (8,6 km) był już szybszy, bo z maksymalnym nachyleniem 6,5%. Pół kilometra dalej trzeba już było zjechać z drogi SP3 i odbić na południe wjeżdżając na szosę SP218. Na nowej drodze podjeżdżaliśmy jeszcze przez kolejne 800 metrów. Następnie od początku jedenastego kilometra mieliśmy kolejny odcinek zjazdowy czyli szybkie 1100 metrów. Mój licznik zanotował prędkość niemal 50 km/h w pobliżu osady Landrom. Dwunasty kilometr był wciąż dość łatwy. Prawdziwa wspinaczka wróciła wraz z początkiem trzynastego kilometra. Po przejechaniu 12,6 kilometra minęliśmy centrum Prady, gdzie stromizna sięgała 8,5%. Na trzeciej tercji wzniesienia wszystkie półkilometrowe odcinki trzymały na poziomie od 5 do 8 %. Zdecydowanie najwięcej z nich, w tym ostatnie 3500 metrów miało nachylenie po 7 czy też 7,5%. Jechaliśmy mocno, zgodnie współpracując. Na zmianę wychodziliśmy na prowadzenie i dodawaliśmy „do pieca”. Od czasu do czasu braliśmy jakiś zakręt. Powyżej Prady naliczyłem jeszcze jedenaście wiraży. Droga biegła to wśród górskich łąk, to zaś w cieniu drzew. Ludzkich osad niemal nie było. Jedynie po przejechaniu 14,8 kilometra minęliśmy ośrodek wypoczynkowy Seandre di Brentonico. Natomiast na przedostatnim zakręcie centrum stacji Polsa (19 km) czyli miejsce gdzie prawdopodobnie wyznaczono metę wspomnianej czasówki. Niebawem zgodnie dojechaliśmy do kresu asfaltowej drogi na wysokości niemal 1300 metrów n.p.m. Wyżej prowadzi stąd już tylko gruntowe „Sentiero della Pace” w kierunku szczytu Monte Vignola (1606 m. n.p.m.). Wspinaczkę ukończyłem po przejechaniu 20,3 kilometra z przewyższeniem 1129 metrów w czasie 1h 15:02 (avs. 16,3 km/h). Na stravie najdłuższy z oficjalnych segmentów ma 18,6 kilometra i amplitudę 995 metrów, kończy się bowiem przy tablicy z profilem wzniesienia przeszło kilometr przed naszą metą. Na tym odcinku uzyskałem czas 1h 09:40 (avs. 16,0 km/h i VAM 857 m/h). Romano zanotował tu czas 1h 10:12, przy czym cała różnica powstała na pierwszym kilometrze. Pedro na pokonanie tej trasy potrzebował 1h 22:52, zaś Dario 1h 29:10. Natomiast Adam za Brentonico trzymał się nadal szosy SP3 i pojechał prosto do Rifugio Graziani. Tym samym za jednym zamachem zrobił przeszło 22,5-kilometrowy podjazd o przewyższeniu ponad 1400 metrów. Dodam, że niespełna 8-kilometrowy odcinek z Prady do Polsy przejechaliśmy w 30:16 (avs. 15,6 km/h i VAM 1024 m/h). To był całkiem mocny finisz wart 11-tego miejsca pośród 143 osób.

20160819_021

20160819_141826

20160819_142612

Pogoda w stacji nie zachwycała. Co prawda temperatura była przyzwoita (21 stopni), ale było wietrznie i pochmurnie. Poczekaliśmy na przyjazd Piotra, po czym weszliśmy do miejscowego baru. Zawsze dobrze pobudzić się mocną kawką na premii górskiej. Tym bardziej gdy ma się w planach kolejną wspinaczkę. Ja zażyczyłem sobie też panacottę. Niestety tutejszy deser nie umywał się smakiem do tego, który skosztowałem dwa dni wcześniej na Passo Manghen. Na finisz w wykonaniu Adama czy Darka nie doczekaliśmy się. Okazało się, że Dario pojechał ten podjazd spokojnie. Poza tym po drodze zaliczył jeszcze 8-minutowy postój. Spotkaliśmy go zatem dopiero na początku naszego zjazdu. Natomiast Adam nawet nie skręcił na szlak do Polsy i do końca swej wspinaczki trzymał się prowincjonalnej „trójki” zmierzając bezpośrednio do Rifugio Graziani. Sam początek zjazdu pokonaliśmy we trójkę. Potem jednak Pedro pognał szybciej i to wprost do Mori, bowiem miał swój własny pomysł na drugą część popołudnia. Zamiast wspinać się z nami na Bocca del Creer zjechał na sam dół. Tam skręcił w lewo czyli na zachód i po przejechaniu sześciu kilometrów w dolinie dotarł do Loppio. Z tego miasteczka podjechał od zachodu na Monte Fae (927 m. n.p.m.). Góra może niewysoka, ale przy niskim poziomie startu całkiem solidna. Nasz kolega miał bowiem do pokonania 9,6 kilometra ze średnim nachyleniem 7,3%, max. 11,7 % i przewyższeniem 698 metrów. Potem zaliczył jeszcze stromy zjazd na drugą stronę ku Dolinie Adygi, po czym od wschodu dojechał do Mori. Dzięki temu przejechał 69 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2004 metrów. Pod względem dystansu był naszym piątkowym liderem. Tymczasem ja z Romkiem spokojnie zjechałem do szosy SP3 zatrzymując się na wysokości Fontechel-Tordoi. Na rozdrożu spędziliśmy kilka minut. Trzeba się było przebrać na czekając nas podjazd. To znaczy zdjąć ciuchy przydatne nam tylko na zjeździe. Ponownie ruszyliśmy pod górę o godzinie 14:52. Wstępny pomysł był taki by również to drugie wzniesienie zdobyć razem. Tym niemniej już pierwsze kilkaset metrów zweryfikowało ów plan solidarnościowy. Wspinaczkę zaczęliśmy bowiem z miejsca znajdującego się tuż przed najbardziej stromym fragmentem podjazdu do Rifugio Graziani, na którym maksymalna stromizna miała sięgnąć 14%.

20160819_041

Już po dwustu metrach od startu stromizna po raz pierwszy poszybowała do poziomu 12%. Zacząłem spokojnie, bo po zjeździe nogi potrzebują trochę czasu by przestawić się na tryb wspinaczkowy. Tym niemniej pomimo jazdy z rezerwą zacząłem raz po raz odjeżdżać Romkowi. Nie miałem zamiaru gubić kolegi, więc początkowo oglądałem się za siebie, a nawet zwalniałem by wyczuć sytuację. Dałem sobie czas na to by ustalić czy Romano jeszcze „odżyje” czy też może pierwsza góra dała mu się mocniej we znaki. Niestety pierwsze kilometry podjazdu za Fontechel nie dawały okazji do złapania głębszego oddechu. Do połowy drugiego kilometra stromizna była na ogół dwucyfrowa. Co więcej przez pierwsze cztery kilometry z hakiem każdy półkilometrowy odcinek trzymał tu na poziomie od 8,5 do 10%. Chcąc nie chcąc każdy z nas musiał jechać swoje. Gdy straciłem już Romka z pola widzenia postanowiłem nieco przyśpieszyć czyli pojechać ten podjazd na tyle szybko na ile mnie jeszcze było stać. Pierwsza i zarazem najtrudniejsza część tej wspinaczki skończyła się po sześciu kilometrach na wysokości San Giacomo (1194 m. n.p.m.). Stąd do szczytu pozostało mi jeszcze osiem kilometrów, ale nie wszystkie prowadziły pod górę. Tuż za tą stacją św. Jakuba czekał nas kilometrowy zjazd. Po nim kolejną fazę wspinaczki rozpocząłem z poziomu ledwie 1153 metrów n.p.m. Teraz musiałem pokonać solidne 1800 metrów z nachyleniem momentami przekraczającymi 10%. Koniec tego odcinka znajdował się na znanej mi Passo di San Valentino (1314 m. n.p.m.). Przełęcz tą zdobyłem 2 czerwca 2010 roku, ale od strony południowej po starcie w Avio. Od tej samej strony wjechali też na nią uczestnicy Giro d’Italia 1995 na etapie trzynastym prowadzącym z Pieve di Cento do Rovereto. Premię górską wygrał wówczas Włoch Mariano Piccoli, lecz cały odcinek Szwajcar Pascal Richard, który w dwójkowym finiszu ograł Kolumbijczyka Oliveiro Rincona. Pamiętam, że gdy wówczas na nią wjechałem miałem już w nogach jeszcze trudniejszy podjazd na Passo Fittanze della Sega. Dlatego dojechawszy na przełęcz św. Walentego owszem skręciłem jeszcze na wschód, ale po przejechaniu około kilometra na płaskowyżu zawróciłem do auta. Tym razem nie miałem już zamiaru odpuszczać. Chciałem dotrzeć do najwyższego punktu szosy po północnej stronie masywu Monte Baldo. Całe dwa metry wyżej niż wysokość na którą wjechałem w tym paśmie górskim przeszło rok wcześniej podczas podjazdu południowego od strony Caprino Veronese.

20160819_061

20160819_160255

Według stravy segment od Fontechel do San Valentino ma długość 8,7 kilometra i przewyższenie 634 metrów co daje średnio 7,3% pomimo wspomnianego zjazdu. Sektor ten przejechałem w czasie 41:23 (avs. 12,6 km/h i VAM 918 m/h). Romano na tym samym odcinku uzyskał czas 46:43 (avs. 11,2 km/h). Co ciekawe jechał w tempie bardzo zbliżonym do tego, które nieco wcześniej podyktował tu Adam. Nasz kompan wykręcił bowiem na dojeździe do San Valentino czas 46:37. Gdy wjechałem już na przełęcz do schroniska brakowało mi jeszcze 5,1 kilometra i jakieś 300 metrów w pionie. Na początek szybkie „falsopiano” czyli odcinek 1400 metrów, na którym nachylenie tylko raz i to nieśmiało przekroczyło poziom 4%. Jednak po przejechaniu 10,4 kilometra droga stała się trudniejsza, a przy tym znacznie bardziej widowiskowa. Wąska asfaltowa ścieżka została tu poprowadzona wzdłuż górskiej ściany, zaś w dwóch miejscach wymagała wykucia tuneli w skale. Pod koniec jedenastego kilometra wspinaczki stromizna sięgnęła niemal 11%. W połowie dwunastego minąłem gruntową ścieżkę ku Rifugio Fos-ce. Nieco wyżej czekał mnie kręty odcinek z trzema serpentynami wytyczonymi pośród górskiej łąki. Potem jeszcze dwa wiraże na początku czternastego kilometra tuż przed ostatnim gospodarstwem. Cytrynowy budynek Rifugio Graziani widziałem z oddali już na kilkaset metrów przed finałem. Ostatnie kilkaset merów miało średnio 5,5%, więc na finiszu udało mi się przyśpieszyć do 20 km/h. Za ostatnim zakrętem wjechałem po szutrze aż pod schody prowadzące na taras przed schroniskiem. Tu postanowiłem zaczekać na Romka podziwiając z tej dogodnej miejscówki piękną okolicę. Sam podjazd o długości 14 kilometrów i 952 metrów pokonałem w 1h 00:09 (avs. 14,0 km/h). Według stravy finałowy odcinek za San Valentino czyli 4,8 kilometra o przewyższeniu 290 metrów i średniej 6% przejechałem w 18:10 (avs. 16,1 km/h i VAM 958 m/h). Romano uzyskał tu czas 23:18, zaś Adam 22:55. Jak łatwo policzyć na Romka czekałem około 10 minut. Wypiłem kolejną kawę. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia pod drewnianą tablicą. Namierzyłem też początek 4-kilometrowej szutrowej drogi prowadzącej do Rifugio Altissimo „Damiano Chiesa” (2079 m. n.p.m.). Następnie w niecałą godzinę dotarłem do samochodu. Na dziewiątym etapie przejechałem w sumie 68 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2203 metrów. Około wpół do szóstej zjechaliśmy do miasta. Adam z Darkiem zaliczyli rekonesans po ulicach Mori i przy okazji „odkryli” serwującą wyborne lody Gelaterię Bologna.

20160819_081