Monti della Gana
Autor: admin o niedziela 2. lipca 2023
DANE TECHNICZNE
Miejsce startu: Cugnasco
Wysokość: 1280 metrów n.p.m.
Przewyższenie: 1047 metrów
Długość: 12 kilometrów
Średnie nachylenie: 8,7 %
Maksymalne nachylenie: 15,5 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
Zjeżdżając z Cusie ku Valle di Blenio miałem ostatnie chwile do namysłu w kwestii wyboru drugiego z niedzielnych wzniesień. Jak już wspomniałem były aż cztery opcje do rozważenia. Pierwszą wypad w głąb Val Pontirone. Wówczas nie musiałbym nawet kończyć tego zjazdu. Na wysokości 640 metrów n.p.m. wystarczyło skręcić w lewo. Mógłbym tam zrobić nie jedną, a dwie trudne wspinaczki. Najpierw 9,2 kilometra z przeciętnym nachyleniem 7,5% z finałem w osadzie Fontana (1329 m. n.p.m.). Potem dość krótki i niestety szutrowy zjazd, na którym straciłbym przeszło sto metrów wysokości. Na koniec bardzo ciężkie 7,3 kilometra ze średnim nachyleniem aż 10,8% i metą na polanie Alpe Cava (2004 m. n.p.m.). Gdybym się na to porwał dodałbym sobie blisko 1600 metrów przewyższenia, wliczając krótki podjazd w drodze powrotnej. Do tego musiałbym jeszcze znaleźć jakąś fontannę z wodą pitną, co by nie paść po drodze z wycieńczenia. Owszem mogłem uzupełnić bidony przy samochodzie, ale wówczas startując z niższego poziomu miałbym do przerobienia grubo ponad 1800 metrów w pionie czyli przeszło trzy „tysiaki” na całym siódmym etapie. U progu lata moja forma fizyczna była zbyt „dyskretna” na takie wyczyny. Znacznie łatwiejszy i bezproblemowy organizacyjnie był pomysł drugi. Musiałbym tylko przejechać rowerem na prawy brzeg rzeki Brenno do wioski Semione. W niej mogłem bowiem zacząć wymagający, ale niezbyt długi podjazd do Alpe di Gardosa (1336 m. n.p.m.) czyli 11,6 kilometra o średniej 7,9%. Dodałbym sobie tylko 923 metry przewyższenia. Nieco trudniej wyglądał wariant trzeci. Podjechałbym autem na północ do Acquarossy, a stamtąd rowerem pod Pro Marsigal (1566 m. n.p.m.). Gdybym spośród trzech dróg prowadzących na tą górę wybrał szlak przez Leontikę to miałbym do pokonania 12,3 kilometra z przeciętną 8,6% i jakieś 1055 metrów w pionie.
De facto były to poszukiwania mojej ostatniej górki w Ticino, choć czekały nas jeszcze trzy noclegi w Porlezzy. Niemniej na dwa najbliższe dni miałem już „zabukowane” pomysły nie związane z tym kantonem. W poniedziałek chciałem pokręcić po włoskiej stronie granicy i zaliczyć po jednym podjeździe z okolic Lago di Lugano oraz Lago di Como. Natomiast we wtorek miałem zmęczyć dwie bardzo trudne wspinaczki w szwajcarskim regionie Moesa. Jak najbardziej włoskojęzycznym, lecz należącym do sąsiedniej Gryzonii (canton Grigioni). Z kolei środa była już przeznaczona na transfer do Tirano, a po drodze wspinaczki z ulic Chiavenny. Patrząc wstecz od poniedziałku zaliczyłem już 9 premii górskich w Ticino. Po trzy w dolinach Leventina i Blenio. Po jednym w dystryktach Vallemaggia, Bellinzona i Lugano. Wypadało więc jeszcze zobaczyć coś ładnego w okolicy Locarno. Dlatego na dole wsiadłem do samochodu i słuchając (bez zrozumienia) audycji radiowej prowadzonej nie po włosku, lecz w języku retoromańskim wziąłem kurs na południowy-zachód. Drugi przystanek wyznaczyłem sobie w niespełna 3-tysięcznej gminie Cugnasco-Gerra. Położonej kilka kilometrów na wschód od ujścia rzeki Ticino do Lago Maggiore. Z jej ulic miałem zacząć bardzo wymagającą wspinaczkę na Monti della Gana. Niezbyt długą, ale „sztywną” niemal na całej swej długości. Do zrobienia było tam przeszło 1000 metrów w pionie na dystansie tylko 12 kilometrów. Według strony „climbfinder” na tym podjeździe trzeba pokonać aż osiem półkilometrowych segmentów o stromiźnie co najmniej 10%. Z najtrudniejszym o wartości 12% miałem się zmierzyć pod koniec siódmego kilometra. Z kolei jedynie na szóstym kilometrze mogłem liczyć na kilkaset metrów luźniejszego terenu.
Dojazd do Cugnasco zabrał mi nieco więcej czasu niż zakładałem, gdyż przeoczyłem zjazd z autostrady A2 na drogę krajową N13. Pojechałem za daleko na południe i następnie błądziłem po dróżkach na równinie Piano di Magadino. Swego celu szukałem instynktownie tj. bez wsparcia samochodowej nawigacji. Wolałem nie pobierać danych komórkowych pod szwajcarskim niebem. Ceny usług telefonicznych w tym kraju są dla nas wielokrotnie wyższe niż na terenie Unii Europejskiej. Ostatecznie jakoś przedostałem się na północny brzeg Ticino i tuż po czternastej zatrzymałem się na parkingu przy Via Riarena. Ulicy biegnącej wzdłuż potoku o tej samej nazwie. Na miejscu powitała mnie iście tropikalna aura. Wczesnym popołudniem słońce grzało na maksa. Moja wspinaczka miała zaś prowadzić południowym (nasłonecznionym) zboczem Cima di Sassello (1899 m. n.p.m.). Wspomnę więc, że na pierwszych czterech kilometrach tego wzniesienia Garmin pokazywał mi temperaturę 38-40 stopni! W tych warunkach nawet jazda po płaskim nie byłaby przyjemna. A co dopiero mozolny wjazd pod stromą górę. Poza tym świeżutki tu nie przybyłem. Niemało energii zostawiłem bowiem na szlaku przez Val Malvaglia. Nic to. Sam zgotowałem sobie ten los. Mój wybór. Trzeba się było przemóc i ruszyć pod górę. Pierwszym celem było przetrwanie do półmetka. Liczyłem, że na wyższej wysokości będzie nieco chłodniej. Autor strony „massimoperlabici” rozbił to wzniesienie na trzy sektory. Tercja pierwsza do Medoscio czyli 3,4 kilometra o średniej 9%. Druga przed Monti di Ditto 4 kilometry o przeciętnej 8,2%. No i trzecia o długości 4,7 kilometra i stromiźnie 9%. Jednym słowem „ciężki orzech do zgryzienia”. Podjazd zacząłem z poziomu drogi N13. Po 250 metrach przejechałem na prawy brzeg potoku i minąłem budynek tutejszej podstawówki.
Tuż za nim rozpoczęła się ostra wspinaczka. Pierwsze dwa kilometry z hakiem w terenie zabudowanym z przejazdem przez Agarone. Szlak kręty z ośmioma wirażami do połowy trzeciego kilometra. Potem dłuższa prosta do Medoscio (3,3 km), gdzie kończy swą trasę lokalna linia autobusowa. Powyżej tej wsi kolejna seria zakrętów na dojeździe do Curogni (5,1 km). Na tym podjeździe naliczono w sumie 28 wiraży, z czego 18 znajduje się na pierwszych pięciu kilometrach. Wjechałem na wyczekiwany luźniejszy odcinek. Mocno zalesiony, więc przyjemnie zacieniony. Po drodze mostek nad kanałem Riazzino. Dalej szlak wiódł mnie na zachód aż po ładniutką osadę Monti di Ditto (7,1 km). Stąd wyraźniej skręcił na północ by cztery zakręty wyżej dotrzeć do ważnego rozjazdu. Prosto biegnie stąd niemal płaska droga do osady Monti di Motti (1062 m. n.p.m.). Ta meta, skądinąd opublikowana na „cyclingcols”, mnie nie interesowała. Skręciłem zatem w prawo. Musiałem pojechać zrazu na południe, a później w kierunku północnym i wschodnim. Ostatnie kilometry w cieniu drzew i przyjemnej temperaturze 20-kilku stopni. W dwóch miejscach trzeba było się przeprawić przez brody, na których jezdnia wyłożona była „kocimi łbami”. Taki flandryjski akcent w sercu Alp. Za drugim z nich pozostało mi 700 metrów do premii górskiej. Finał na łuku w lewo. Meta na nasłonecznionej polanie. Z niej zaś piękne widoki na Lago Maggiore i otaczające je góry, w tym na Monte Tamaro (1961 m. n.p.m.). Nie było łatwo, ale poradziłem sobie nie najgorzej. Według stravy segment o długości 11,92 kilometra pokonałem w 1h 04:33 (avs. 11,1 km/h). Mój VAM 973 m/h. Ogółem w niedzielę zrobiłem prawie 60 kilometrów z przewyższeniem 2408 metrów. Dystans standardowy, ale amplituda jak dotąd najwyższa na tej wyprawie.
GÓRSKIE ŚCIEŻKI
https://www.strava.com/activities/9375895346
https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9375895346
ZDJĘCIA
FILM