Do środy czułem się fatalnie. Po prostu „cień człowieka”. W czwartek było już ze mną nieco lepiej. Dlatego postanowiłem, że następnego dnia wsiądę na rower by zobaczyć czy stać mnie na jakąkolwiek jazdę. Na dwie noce zatrzymaliśmy w pobliżu Abbateggio, u podnóża słynnego Blockhausu. Niemniej spotkanie z tą górską legendą Giro d’Italia odłożyliśmy sobie do soboty. W piątek znów wybraliśmy się w rejon Campo Imperatore. Na ten wielki płaskowyż nazywany „włoskim Tybetem” prowadzi kilka szosowych dróg. Patrząc od wschodu zgodnie z ruchem wskazówek zegara pierwszą bramą jest przełęcz Vado di Sole, którą Mateusz przetestował na czwartkowym etapie naszej podróży. Od strony południowej na „Pole Cesarskie” wjechać można wjechać kilkoma osobnymi szlakami. Południowo-wschodni prowadzi przez Valico di Capo la Serra. Południowy przez Santo Stefano di Sessanio, przy czym ma on dwa warianty wiodące przez Calascio lub Bariscano. Natomiast południowo-zachodni zaczyna się w Paganice i wiedzie przez Valico di Monte Cristo, przy czym na dolnym odcinku można jechać przez Assergi i Fonte Cerreto lub boczną dróżką przez Filetto i Piano di Fugno. Jednym słowem jest tu multum możliwości. Ja w czerwcu 2014 roku wybrałem sobie i Darkowi ścieżkę najbardziej zachodnią czyli przez Assergi i Monte Cristo. Za to organizatorzy wyścigu Dookoła Włoch w latach 2018 i 2023 zaproponowali kolarzom dojazd na płaskowyż szlakiem przez Calascio i wioskę św. Stefana.
Długi podjazd pod Valico di Capo la Serra zaczyna się na drodze SS602 w dość anonimowym miejscu pomiędzy miejscowościami Capestrano i Ofena. Ten rewir nazywany jest „piekarnikiem Abruzji” z racji wysokich letnich temperatur. Nie inaczej było w owym dniu pod koniec września czyli u progu kalendarzowej jesieni. Na starcie przed godziną jedenastą licznik pokazał mi 30 stopni. Aby nie porzucać samochodu na odludziu podjechaliśmy do Ofeny, gdzie wypakowaliśmy się na małym parkingu obok miejscowego „Casa di Riposo”. Na start wspinaczki musiałem zatem zjechać blisko cztery kilometry. W zasadzie z tego samego miejsca mogłem ruszyć na zachód drogą SP98 w kierunku Calascio. To znaczy wybrać szlak preferowany przez dyrekcję Giro d’Italia. Gdy w 1980 roku na etapie z Roccaraso do Teramo peleton Giro jedyny raz przejechał przez Valico di Capo la Serra to uczynił to nie naszym piątkowym szlakiem, lecz bardziej okrężną drogą przez Calascio. Przy tej okazji premię górską wygrał tu Hiszpan Angel Arroyo. Kolarz rodem z kastylijskiego El Baracco czyli krajan Jose-Maria Jimeneza oraz Carlosa Sastre. Zawodnik, który w 1982 roku był bliski wygrania Vuelty, zaś w sezonie 1983 na drugim miejscu ukończył Tour de France. Z kolei środkową część naszego podjazdu na Capo la Serra wykorzystano na ostatnim odcinku Giro d’Italia Women 2024 prowadzącym do miasta L’Aquila. Panie swoją wspinaczkę zakończyły na poziomie Castel del Monte, gdzie premię górską wygrała Belgijka Justine Ghekiere – zwyciężczyni klasyfikacji górskiej tego wyścigu.
Po dotarciu do podnóża podjazdu czekałem kilka minut na przyjazd Mateusza, ale się nie doczekałem. Postanowiłem ruszyć na solo. Zakładałem, iż nie będę w stanie jechać swym normalnym tempem i kolega nawet ruszając z pewną stratą niechybnie mnie dogoni. Ostatecznie spotkałem go pod koniec drugiego kilometra. Matteo rychło zawrócił. Zaczynając podjazd z nieco wyższego pułapu ruszył za mną. Pierwsze cztery kilometry z nachyleniem od 3 do 5% wiodły po dość chropowatej nawierzchni. Na czwartym i piątym kilometrze miałem przejazd przez Ofenę, a potem przeszło 3-kilometrowy odcinek niemal prosto na południowy-wschód z nachyleniem niewiele różniącym się od początkowego. Jak należało się spodziewać Matti dopadł mnie po kilku kilometrach. Uczepiłem się zatem jego tylnego koła by sprawdzić ile czasu się zdołam utrzymać. Po ośmiu kilometrach mojej wspinaczki skręciliśmy ostro w lewo wjeżdżając na drogę SR17bis. Następnie na początku dziesiątego kilometra podjazdu wpadliśmy na teren Parco Nazionale del Gran Sasso e Monti della Laga. To trzeci pod względem powierzchni park narodowy we Włoszech. Utworzono go w roku 1991 i dziś obejmuje on obszar 1.413 km2. Na trzynastym kilometrze przejechaliśmy razem przez wioskę Villa Santa Lucia degli Abruzzi. Mimo mocno umiarkowanego nachylenia i raczej korzystnego wiatru z południowego-zachodu jechało mi się co raz ciężej. W środkowej fazie podjazdu pojawiło się kilka dłuższych odcinków na poziomie 6-7% i to już wystarczyło by mnie ubić. Spadłem koledze z koła, bez prawa do powrotu na nie. Trzeba było opracować plan na dotarcie do szczytu resztkami energii.
Na szczęście dla mnie nie musiałem tu walczyć z większą stromizną. Podjazd mógł mnie zamęczyć jedynie swoją długością. Po dwudziestu kilometrach miałem już przed oczyma śliczne Castel del Monte. Wioski tej mimo identycznej nazwy nie należy mylić ze słynnym XIII-wiecznym zamkiem, który można obejrzeć w Apulii. Abruzyjski „Zamek na Wzgórzu” to turystyczna atrakcja sama w sobie. Miejscowość ta leży na wysokości aż 1346 metrów n.p.m. i wpisana jest na listę „Borghi piu belli d’Italia”. Kręcono tu sceny do filmu „The American” z George’m Clooney w roli głównej. Powyżej wioski musiałem się jeszcze pomęczyć z półtorakilometrowym segmentem o średniej 7%, ale na ostatnich trzech kilometrach wszystko wróciło do niewygórowanej na tej górze normy. Za to widokami można było się zachwycać. Po lewej stronie drogi wyróżniał się spiczasty wierzchołek Monte Bolza (1904 m. n.p.m.). Goniąc resztkami sił po przeszło 1 godzinie i 42 minutach wysiłku dowlokłem się na przełęcz. Na górze złapał mnie uciążliwy kaszel, który trzymał przez parę minut. Ten rytuał powtarzał się zresztą przez kilka następnych dni. Pierwsze wrażenia z jazdy po chorobie? Na plus to, że w ogóle mogłem coś podjechać. Na minus ogólna słabość czyli wszelka forma bezpowrotnie wyparowała wraz z gorączką. Tego dnia mogłem już tylko sturlać się na parking. Mateusz pojechał zaś na rundkę z ponownym wykorzystaniem Campo Imperatore. W sumie zrobił 83 kilometrów i blisko 1750 metrów przewyższenia. Swój szósty etap zakończył zjazdem do San Pio delle Camere. Wcześniej spotkaliśmy się w Rocca Calascio, gdzie dojechałem autem by wybrać się na spacer do ruin zamku, które „zagrały” w filmie „Ladyhawke” z Rutgerem Hauerem i Michelle Pfeiffer.
W poniedziałkowy poranek przed wyjazdem z Balze pożyczyłem termometr od naszego gospodarza. W końcu zmierzyłem sobie temperaturę. Wynik? Gorączka 38,7 stopnia. W tej sytuacji należałoby się wybrać do lekarza lub co najmniej położyć się do łóżka by dać sobie kilka dni na wyzdrowienie. Tymczasem my musieliśmy ruszać dalej na południe jadąc wschodnią stroną półwyspu by przed wieczorem zameldować się w kolejnej bazie noclegowej nieopodal Camerino. Po drodze mieliśmy w planach dwa mocne podjazdy. Na pierwsze danie Monte Carpegna (1369 m. n.p.m.), zaś na drugie Monte Nerone (1505 m. n.p.m.). Oczywiście w moim przypadku nie było mowy o żadnej jeździe. Nawet po płaskim, a tym bardziej w ciężkim górskim terenie. Tego dnia nawet krótki i powolny spacer był dla mnie sporym wysiłkiem. Zaczęliśmy transfer samochodowy od długiego zjazdu wschodnim zboczem Monte Fumaiolo. Tym, które planowałem pokonać na pierwszym etapie tej wyprawy. Po przejechaniu przez rzekę Marecchia we wiosce Ponte Messa rozpoczęliśmy wjazd na Passo della Cantoniera (1007 m. n.p.m.). To przełęcz, która pojawiła się na Giro d’Italia w latach 1969 i 1973 kiedy to na premii górskiej najszybciej meldowali się Julio Jimenez i Eddy Merckx. W trakcie owego podjazdu wyjechaliśmy z Emilii-Romagni wjeżdżając w granice regionu Marche. Pierwszy przystanek wyznaczyliśmy sobie w Carpegny. Miasteczku znajdującym się na wysokości około 740 metrów n.p.m. To oznaczało, że swój drugi pełny etap na włoskich drogach Mateusz będzie musiał zacząć od niespełna 6-kilometrowego zjazdu w kierunku Frontino.
Ów dolny segment podjazdu pod Monte Carpegna to odcinek o zmiennych nachyleniu od 3 do 8%. Prawdziwe wyzwanie czekało na mego kolegę powyżej miasteczka. Finałowe 6 kilometrów ze średnią 10,5% i maksymalną stromizną sięgającą 17%. Na tej górze swą formę wykuwał słynny Marco Pantani, pochodzący z nieprzesadnie odległego tym stronom nadmorskiego Cesenatico. Carpegna została użyta na wielkim Giro czterokrotnie. W latach 1973 i 1974 etapy wyścigu Dookoła Włoch wygrywali na niej Merckx i Jose Manuel Fuente. W latach 2008 i 2014 występowała ona jeszcze na tym wyścigu w roli górskiej premii pierwszej kategorii. Warto jeszcze wspomnieć królewski etap Tirreno – Adriatico z roku 2022, na którym stromą końcówkę Monte Carpegny trzeba było pokonać dwukrotnie. Ów górski odcinek zdecydowanie wygrał Tadej Pogacar, który na mecie w miasteczku o ponad minutę wyprzedził Jonasa Vingegaarda i Mikela Landę. Mateuszowi pokonania całej blisko 12-kilometrowej o przewyższeniu przeszło 900 metrów zabrało blisko godzinę i 15 minut. Ja podobnie jak w 2014 roku z przyczyn losowych znów nie mogłem się poznać z górą legendarnego „Pirata”. Około trzynastej ponownie wsiedliśmy do samochodu by przenieść się do podnóża drugiej góry. Ostatecznie pokonaliśmy autem pierwsze 7 kilometrów podjazdu i zatrzymaliśmy się dopiero we wiosce Serravalle di Carda na wysokości 770 metrów n.p.m. Po czternastej niebo nad tą okolicą niepokojąco się zachmurzyło. Poza tym wzmógł się wiatr. Wiele wskazywało na to, że zbiera się na burzę.
Dlatego z ostrożności ustaliliśmy, iż Matteo pokona tylko górny segment o długości ponad 9 kilometrów. Tym niemniej była to trudniejsza część całej wspinaczki. Solidny podjazd o średnim nachyleniu przeszło 7,5%. Stosunkowo równy, acz im bliżej szczytu tym trudniejszy. Przy tym atakując górę od tej strony mój kompan miał okazję wjechać na sam jej wierzchołek. Tymczasem gdy ja w 2014 roku wespół z Darkiem Kamińskim wspinałem się po jej zboczach to wybrałem drogę wschodnią z Pianello przez Cerreto. Naszą wspinaczkę zakończyliśmy na wysokości 1417 metrów n.p.m tj. w tym samym miejscu, gdzie w trakcie maratońskiego etapu Giro z roku 2009 (Pergola – Monte Petrano) wyznaczono linię premii górskiej. Matti swój drugi odcinek specjalny pokonał w nieco ponad 56 minut. Na jego szczęście burza nie nadeszła. Owszem trochę pokapało i trzeba było uważać na powiewy wiatru. Niemniej warunki były na tyle korzystne, iż mój kolega nie odmówił sobie przyjemności wykonania pełnego 16-kilometrowego zjazdu aż po Pian di Molino przy drodze SP257. Stamtąd do naszej drugiej bazy mieliśmy jeszcze ponad 120 kilometrów czyli około dwie godziny jazdy. Tym samym pod nowy dach dotarliśmy wczesnym wieczorem. Tym bardziej, że w Camerino wpadliśmy jeszcze na zakupy do miejscowego supermarketu. Nasz nowy gospodarz okazał się kibicem kolarstwa, a nawet znajomym nowej nadziei włoskiego „ciclismo” czyli Giulio Pellizariego. Drugiego kolarza Tour de l’Avenir z roku 2023, który to minionym sezonie udanie debiutował na Giro imponując szczególnie na etapach do Santa Cristina Valgardena (Monte Pana) i Bassano del Grappa.
Agriturismo w pobliżu Camerino to też była baza na dwa dni. Dlatego wtorek mogłem spędzić z łóżku czyli „jak Pan Bóg przykazał”. Miałem nadzieję, że to przyśpieszy proces sanacji mego zdrówka. Mateusz mógł pożyczyć auto i zaliczyć dwie górki zaplanowane na trzeci etap czyli Monte San Vicino i Monte Prata. Niemniej miał dla siebie ciekawszy pomysł na ten dzień. Zamiast dwóch konkretnych wspinaczek wolał sobie zrobić kolejne transgraniczne Medio Fondo. Przed dziewiątą ruszył rowerem z domu na szlak w kierunku umbryjskiego Foligno. Ostatecznie zrobił sobie mocną rundkę o długości 155 kilometrów, na której zahaczył nawet o słynny Asyż. W sumie nazbierał owego dnia blisko 2400 metrów w pionie, choć największa z górek miałem tylko nieco ponad 400 metrów przewyższenia. Środa znów była kolejnym dniem transferu, więc na kolejne lenistwo nie mogłem liczyć. Pojechaliśmy przez Visso do Castelsantangelo sul Nera, miejscowości która mocno ucierpiała podczas trzęsienia ziemi z października 2016 roku. Tam Mateusz wypakował się z auta by zapoznać się z podjazdami i pięknym płaskowyżem na terenie Parco Nazionale dei Monti Sibilini. Na początek ruszył w kierunku Forca d Gualdo i dalej ku premii górskiej na Monte Prata (1660 m. n.p.m.). To było 900 metrów w pionie na dystansie nieco ponad 11 kilometrów. Po pewnym czasie ruszyłem za nim samochodem. Tego dnia dokumentowałem górski rajd swego kompana łapiąc go w różnych miejscach. Poza dwoma wspomnianymi już lokalizacjami także we wiosce Castelluccio, podczas przejazdu przez Pian Grande oraz na Forca di Canapine czy na Valico di Casteluccio.
Matteo przemierzył śliczny płaskowyż w sercu Apeninów w obie strony, albowiem z Forca di Canapine nie można było zjechać do Pescara del Tronto. Drogi nadal nie naprawiono po wspomnianym „terremoto” i po 2 kilometrach zjazdu pojawiła się blokada, o której go uprzedziłem. Ostatecznie z Pian Grande wydostał się po krótkiej wspinaczce na Forca di Presta (1534 m. n.p.m.), po czym w połowie zjazdu odbił na wschód by jak najkrótszą drogą dotrzeć do naszej kolejnej bazy we wiosce Venarotta. Nie dane mu było dotrzeć do progu owego domostwa, bowiem „dopadłem” go nieopodal miejscowości Marsia. Do tego czasu na swym liczniku Mateusz uzbierał 81 kilometrów i równo 1800 metrów w pionie. Baza nr 3 była tylko jednorazowa, więc w czwartkowy poranek spakowaliśmy manatki by niezbyt szybkim szlakiem przez Ascoli Piceno i Teramo dotrzeć do miejscowości Farindola. Z tego przystanku jedyny „kolarz” w naszym gronie miał po pokonaniu 17 kilometrów i około 1100 metrach przewyższenia wjechać na Vado di Sole (1641 m. n.p.m.). Dodatkowym wyzwaniem okazały się roboty drogowe w dolnej fazie wzniesienia, które wspinaczkę Mateusza nieco spowolniły. Natomiast mnie występującego w roli „kierowcy teamowego wozu” zmusiły do skorzystania z wąskiego i trudniejszego technicznie objazdu. Pokonanie wspomnianego wzniesienia zabrało mojemu towarzyszowi blisko godzinę i 23 minuty. Tym samym dotarł do wschodniej bramy strzegącej wjazdu na Campo Imperatore czyli na największy płaskowyż w całych Apeninach. Długi na 27 kilometrów i szeroki średnio na osiem.
Na jego zachodnim krańcu w cieniu szczytu Corno Grande (2912 m. n.p.m.) znajduje się obserwatorium, hotel i schronisko, przy których już sześciokrotnie wyznaczono etapowe mety „La Corsa Rosa”. Ostatnio w roku 2018 gdy wygrał tu Simon Yates oraz w sezonie 2023 gdy triumfował Davide Bais. Przed nimi ze zwycięstw cieszyli się tu: Vicente Lopez Carril, Franco Chioccioli, John Carlsen i wspomniany już Pantani. Matteo skoro już wjechał tak wysoko to się nie zatrzymywał ruszył dalej w kierunku włoskiego „Tybetu”. Ja wróciłem do auta i ruszyłem jego ślady. Podobnie jak na czwartym etapie łapałem go następnie w co ciekawszych miejscach. Większa część trasy z Vado di Sole ku mecie na Gran Sasso d’Italia (2128 m. n.p.m.) jest płaska lub co najwyżej pofałdowana. Niemniej tego dnia wiało z zachodu i to nie licho. Tym samym mój wspólnik nie miał lekkiego życia. Poza tym „wisienką na torcie” były ostatnie 7 kilometrów o średniej 6,7%, gdzie na ostatnich czterech kilometrach nierzadko trzeba się zmagać ze stromizną w przedziale od 9 do 11%. Przy tym na końcówce wiało najmocniej. Na tyle mocno, że stoliki na placu przed hotelem ktoś przezorny obciążył sporymi kamieniami. W tych ciężkich warunkach pokonanie finału zabrało mu przeszło 44 minuty. W nagrodę za swe „cierpienie” Mateusz zafundował sobie jeszcze 13-kilometrowy odcinkiem w dół z wiatrem w plecy. Ten etap zakończył po 58 kilometrach, ale bardzo treściwych. Pomimo nie wielkiego dystansu zrobił przewyższenie ciut większe niż dzień wcześniej. Następnie już samochodem skierowaliśmy się do Santo Stefano di Sessanio i następnie szlakiem przez Popoli i Scafę do kolejnej dwudniowej bazy. Tym razem we wiosce Abbateggio u podnóża masywu Maiella, a zatem w cieniu słynnego Blockhausu.
W sobotni wieczór było już dla mnie jasne, że jestem chory. Najprawdopodobniej złapałem to samo choróbsko, z którym Mateusz borykał się w ostatnich dniach przed naszym wyjazdem. On z kolei przejął je od syna, który podłapał coś na rodzinnym wypadzie do francuskiego Lourdes. Ot taka sztafeta przenoszenia zarazków z Pirenejów w Apeniny. Kilkanaście wspólnych godzin w zamkniętej przestrzeni samochodu stworzyło wyborną okazję do przekazania pałeczki. Mimo ciężkiej nocy i kiepskiej kondycji o poranku postanowiłem jednak spróbować swych sił. Chciałem zobaczyć na co mnie stać w zaistniałej sytuacji. Oczywiście swój program na pierwszy etap wolałem odchudzić. Zrezygnowałem zatem z długiego podjazdu pod Monte Fumaiolo od wschodniej strony. Bez większego żalu, skoro zdobyłem tą górę już w sobotę, acz od innej strony. Od razu ruszyliśmy w stronę drugiego z zaplanowanych na ten dzień wzniesień. To znaczy na zachód, by z okolicy wioski Barleta zacząć około 20-kilometrowy podjazd na Passo dei Fangacci (1479 m. n.p.m.). Mieliśmy na nim pokonać przeszło 1060 metrów przewyższenia. W rejon tej góry trzeba było dojechać samochodem. Do pokonania z Balze mieliśmy 53 kilometry. Górzysta trasa tylko w środkowej fazie wiodła szybszą drogą krajową, więc pokonanie tego dystansu autem miało nam zabrać co najmniej godzinę. Po drodze zatrzymaliśmy się w Bagno di Romagna, gdzie ostatnimi czasy dwukrotnie organizowano mety etapów Giro d’Italia. W 2017 roku wygrał tu Omar Fraile, zaś w 2021 Andrea Vendrame. O sukcesie Baska wspomniałem już w poprzednim odcinku.
Cztery lata później o zwycięstwo również walczyli uciekinierzy. Tym razem szybki Włoch w dwójkowym finiszu ograł Australijczyka Chrisa Hamiltona. Wizyty „La Corsa Rosa” w romańskim uzdrowisku upamiętniono stosowną instalacją ustawioną na jednym z rond. Zatrzymaliśmy się tam na kilka chwil, gdyż szukałem apteki. Gdy nabyłem leki ruszyliśmy dalej. Ponieważ czułem się kiepsko wolałem oddać kierownicę swego Xceed’a w ręce Mateusza. Już niebawem, bo za miejscowością San Piero in Bagno mój kompan mógł sprawdzić swe umiejętności na technicznym odcinku z przejazdem przez Passo di Carnaio (782 m. n.p.m.). Przeszło 4-kilometrowy podjazd od wschodniej strony okazał się dość stromy. Dodam, że przełęcz ta trzykrotnie gościła na trasach wielkiego Giro. Pierwszy raz w 1978 roku. Potem w latach 2017 i 2021 na obu etapach do Bagno di Romagna. Przy tej trzeciej okazji była zlokalizowana zaledwie 10,5 kilometra przed metą. Premię górską wygrał wówczas Gianluca Brambilla, który na mecie był tylko czwarty ze stratą 15 sekund do czołowej dwójki. Co ciekawe w minionym 2024 roku przejechał przez nią nawet peleton Tour de France. Wykorzystano ją bowiem na pierwszym etapie „Wielkiej Pętli” poprowadzonym z Florencji do Rimini. Na premii usytuowanej w środkowej fazie tego odcinka jako pierwszy pojawił się Bask Ion Izagirre. Na Tourze podobnie jak na dwóch wspomnianych edycjach Giro podjeżdżano na tą przełęcz od strony zachodniej. Zjazd z Carnaio zakończyliśmy w miasteczku Santa Sofia, po czym wpadliśmy na drogę SS310 by dokończyć trasę dojazdu.
Czekał nas podjazd o umiarkowanym stopniu trudności. Niemniej nie mogłem mieć pewności, że nawet taką przeszkodę będę w stanie pokonać. Stwierdziłem, że ubiorę się cieplej niż zwykle i pojadę na zaliczenie. Uznałem, że o ile tylko będzie to możliwe postaram się utrzymać tempo swego „niedotrenowanego” kolegi. Po wypakowaniu się na leśnym parkingu wspinaczkę zaczęliśmy nieco niżej. To znaczy w pobliżu Bar Renzi „dalla Berta”. Na początek mieliśmy do pokonania 3 kilometry o co najwyżej umiarkowanej stromiźnie, które zawiodły nas do Corniolo. Przejazd przez wioskę jak i krótki odcinek tuż za nią był z gruntu płaski. Stały podjazd o całkiem solidnym nachyleniu czyli w przedziale od 6 do 7,5% zaczęliśmy dopiero na początku szóstego kilometra. To jest wówczas gdy na wysokości osady Lago minęliśmy Ponte di Fiordilino. W tym miejscu droga skręciła na południe by po następnych 12 kilometrach zaprowadzić nas na Passo della Calla (1296 m. n.p.m.). Na tym odcinku mieliśmy do pokonania w pionie 761 metrów. To przełęcz, która również pojawiła się na trasach etapów Giro d’Italia z lat 2017 i 2021. Przy czym w obu przypadkach podjeżdżano na nią od przeciwnej strony z toskańskiego miasteczka Stia. Za pierwszym razem premię górską na niej wygrał wspomniany już Fraile, zaś przy drugiej okazji Francuz Geoffrey Bouchard. Dojechawszy na Callę mieliśmy jeszcze skręcić w boczną dróżkę, która okryta gęstym lasem snuje się wzdłuż regionalnej granicy pozostając cały czas po romańskiej stronie. Pokonawszy dodatkowe 3,5 kilometra o średniej 5,2% mieliśmy zafiniszować na Fangacci.
Jak się okazało tego dnia był to dla mnie cel nieosiągalny. Cały czas walczyłem z własną słabością. Jechałem w gorączce. Bóg wie jakiej, bowiem pierwszy raz zmierzyłem sobie temperaturę dopiero w poniedziałkowy poranek. Nogi miałem puste. Zmagając się z nachyleniem w okolicy 7% używałem przełożenia, które normalnie wykorzystałbym przy stromiźnie o parę oczek wyższej. Matteo był dla mnie wyrozumiały. Nie dyktował najwyższego tempa na jakie było go stać. Przeszło 8,5-kilometrowy odcinek poniżej osady Campigna pokonałem ze średnią prędkością 13,6 km/h, co oznaczało VAM w pobliżu 870 m/h. Dotarłem w tą okolicę jakieś pół minuty po koledze. Czwarty kilometr przed Callą był bardzo luźny. Natomiast na ostatnich trzech znów musiałem powalczyć z solidniejszym nachyleniem i tam goniłem już dosłownie resztkami energii. Ledwo dowlokłem się na przełęcz po 1h i 9 minutach od wyruszenia z Berlety. Na przejechanie 12 kilometrów od Lago potrzebowałem przeszło 53 minut. Nie miałem już sił na pokonanie finałowego odcinka pod Fangacci. Wyjechałem się do końca na obiektywnie rzec biorąc całkiem przyjemnym wzniesieniu o solidnym, ale bardzo równym nachyleniu. Nic wielkiego dla średnio wytrenowanego, ale zdrowego człowieka. Poczekałem zatem na powrót Mateusza ze szczytu góry i ustaliliśmy plan na dalszą część dnia. Mój kompan wybrał się na dłuższą wycieczkę po toskańsko-romańskim pograniczu. Zrobił tego dnia w sumie 117 kilometrów z przewyższeniem 3200 metrów docierając do Balze na swym „dwukołowym rumaku”. Ja mogłem już tylko sturlać się do auta i samochodem wrócić do bazy. W pobliżu domu wbiłem jeszcze na naszą sobotnią rundkę przez Monte Fumaiolo, by dokładnie sfotografować pierwszy podjazd tej wyprawy.
Przed dziesięcioma laty długą wyprawę po Apeninach zacząłem wraz z Darkiem Kamińskim od wieczornego prologu w San Marino. Tym razem na „dzień dobry” z tymi górami zaplanowałem sobie i Mateuszowi Dąbrowskiemu wspinaczkę do źródeł Tybru. Trzeciej pod względem długości rzeki w całej Italii, lecz najdłuższej na terenie półwyspu Apenińskiego. Ma ona 405 kilometrów i po spłynięciu z pasma Appennino Tosco-Romagnolo płynie na południe przez Toskanię, Umbrię i Lacjum ku Rzymowi, po czym wpada do Morza Tyrreńskiego między Ostią i Fiumicino. Swój bieg zaczyna zaś na zboczach Monte Fumaiolo (1407 m. n.p.m.). Góry ulokowanej na południowych kresach prowincji Forli-Cesena należącej do regionu Emilia-Romagna. Pierwszą bazę noclegową mieliśmy we wiosce Balze położonej zaledwie 3 kilometry od najwyższego punktu na drogowej mapie tej górskiej okolicy. Po asfalcie można tu wjechać na wysokość niemal 1350 metrów n.p.m. Strona „cyclingcols” prezentuje aż pięć profili tego szosowego wzniesienia, z których trzy przechodzą przez Balze. Ja przymierzałem się do zrobienia najtrudniejszej z nich czyli południowo-wschodniej drogi z Molino di Sant’Antimo. To 20-kilometrowy o przewyższeniu blisko 970 metrów. Niemniej tą próbę miałem podjąć dopiero na pierwszym etapie naszej wycieczki. Na popołudniowy prolog trzeba było czegoś łatwiejszego. Do tej koncepcji w sam raz pasował mi niepełny zachodni podjazd, który w pełnym wymiarze zaczyna się w miasteczku Bagno di Romagna. My mieliśmy pokonać ostatnie 9 kilometrów tego wzniesienia od poziomu wioski Le Ville di Montecoronaro.
Na samym końcu naszej długiej drogi z Trójmiasta podjeżdżaliśmy do Balze drogami SP137 i SP38. Ten sam szlak przemierzali uczestnicy Giro d’Italia z roku 2017. Jedenasty odcinek tej imprezy wiódł z Florencji do Bagno di Romagna. Na trasie były do pokonania cztery premie górskie drugiej i trzeciej kategorii. Po zaliczeniu pierwszych trzech „górek” przejechawszy 111 kilometrów kolarze po raz pierwszy przemknęli przez linię późniejszej mety i rozpoczęli 50-kilometrową rundę wokół wspomnianego uzdrowiska. W jej pierwszej części mieli zaś do pokonania 21-kilometrowy południowo-zachodni podjazd pod Monte Fumaiolo wiodący przez Verghereto i Balze. Tego dnia najmocniejszym spośród uciekinierów okazał się Omar Fraile. Bask jeżdżący wówczas w ekipie Dimension Data wygrał tu nie tylko premię górską, lecz również cały etap po sprincie z 12-osobowej grupy. Na drugim i trzecim miejscu finiszowali Portugalczyk Rui Costa i Francuz Pierre Rolland. Z uwagi na powódź, która dosięgła nie tylko nasz Dolny Śląsk, lecz i Morawy zamiast przez Czechy pojechaliśmy do Włoch szlakiem przez Niemcy i Austrię ku przeprawie na przełęczy Brenner. Nieco obawialiśmy się ostatnich kilometrów transferu, jako że niż genueński o złowrogim imieniu Borys sponiewierał także ten fragment Italii, do którego zmierzaliśmy. Szczęśliwie obyło się bez większych przeszkód. Niemniej trzeba było nieco pokluczyć w rejonie Ceseny tuż po zjeździe z autostrady A14. W każdym razie na tyle wcześnie dotarliśmy do Balze, że mój pomysł na sobotni prolog w postaci 20-kilometrowej rundki mógł się wkrótce ziścić.
Wyruszyliśmy z domu parę minut po wpół do siedemnastej. Na początek 7 kilometrów w kierunku przeciwnym do ostatniego odcinka naszego samochodowego dojazdu. Ogólnie łagodny zjazd z poziomu 1060 na niespełna 800 metrów n.p.m. Po dotarciu do Le Ville di Montecoronaro zatrzymaliśmy się na parę chwil, gdyż chciałem strzelić kilka fotek u podnóża czekającego nas podjazdu. W końcu tym razem nie miałem mieć okazji do robienia zdjęć na zjeździe, skoro po wjeździe na górę zamiast nawrotki czekało nas domknięcie rundy. Wspinaczkę zacząłem dość żwawo, ale z pewną rezerwą by nie zrywać z koła kolegi. Matteo w 2024 roku wykręcił zdecydowanie za mało kilometrów, by w ciężkim terenie mógł wykorzystać pełnię swych możliwości. Biorąc pod uwagę ile przed tym wyjazdem miał ich na swym liczniku byłem pełen uznania dla tego w jakim tempie był w stanie tu podjeżdżać. W kolejnych dniach pokazał, że mimo swego niedotrenowania nawet dłuższe dystanse nie są mu straszne. Pierwsze 1100 metrów podjazdu wiodło w kierunku północnym po drodze SP137. Na wysokości Valico di Montecoronaro (865 m. n.p.m.) skręciliśmy w prawo wjeżdżając na węższą szosę wiodącą ku wiosce o tej samej nazwie. Przejazd przez nią trwał blisko dwa kilometry. To był kręty i pod względem nachylenia całkiem solidny odcinek. Minęliśmy na nim siedem wiraży walcząc ze średnim nachyleniem na poziomie 7%. Powyżej wioski stromizna była podobna, za to otoczenie drogi niemal pozbawione śladów cywilizacji. Przez trzy kilometry towarzyszył nam tylko las. W połowie siódmego kilometra wjechałem na dochodzącą z północy drogę SP43 zaczynającą się w San Piero in Bagno i biegnącą przez Alfero.
W tym miejscu miałem około minutową przewagę nad Mateuszem. Jadąc samotnie chciałem dokończyć podjazd możliwie najszybszym tempem, ale szło mi raczej ciężko. Męczyłem się i pociłem bardziej niż mogłem się spodziewać. Tymczasem jeszcze przez półtora kilometra trzeba było walczyć z solidnym nachyleniem. Teren był bardziej otwarty. Przynajmniej po lewej stronie drogi. Pastwiska z krowami. Potem jeszcze ładne skałki po prawej stronie szosy. Niemniej po pokonaniu 7,6 kilometra podjazdu droga znów schowała się w lesie. Tym razem już do samego końca wspinaczki. Jeszcze kilkaset metrów solidnego nachylenia i na ostatnim kilometrze już więcej wypłaszczeń niż trudniejszego terenu. Na sam koniec niemal płaska 300-metrowa prosta do linii górskiej premii. Na pokonanie tego podjazdu potrzebowałem 35 minut z hakiem. Po krótkiej chwili dojechał do mnie Matti. Przystąpiliśmy do robienia sobie zdjęć pod tablicami i kierunkowskazem do źródeł Tybru. Na górze były też dwie ślepe dróżki. Ta w lewo prowadzi do hoteliku Fumaiolo Paradise. Natomiast prawa do Rifugio lo Scoiattolo, przed którą ustawiono tablicę ze zdjęciem Marco Pantaniego na podium w Paryżu po TdF 1998. Chętni mogą sobie tam zrobić fotkę po prawicy lub lewicy słynnego „Pirata” wcielając się w postać Jana Ullricha lub Boba Julicha. Na górze było tylko 12 stopni. Po kilku minutach dopadły mnie dreszcze. Na tyle mocne, że na pierwszym kilometrze stromego zjazdu z trudem trzymałem kierownicę. Roztrzęsiony dotarłem do domu. Czyżbym złapał jakieś choróbsko na samym starcie tej wyprawy? Niestety najbliższa doba potwierdziła moje obawy.
Na zakończenie naszych lipcowych wakacji zaliczyłem piątą „przypominajkę” czyli górę zdobytą przed laty, acz od innej strony. Na Colle d’Oggia po raz pierwszy wjechałem we wrześniu 2015 roku od strony południowej ruszając wraz z Darkiem Kamińskim z miasteczka Dolcedo. To był przeszło 17-kilometrowy podjazd, na którym trzeba było skorzystać z aż czterech lokalnych dróg tzn. SP39, SP93, SP24 i na ostatnich metrach z SP21. Ten szlak uchodzi za najtrudniejszy z trzech wiodących ku tej górskiej przeprawie. Musieliśmy na nim pokonać blisko 1100 metrów przewyższenia. Dwa pozostałe to ścieżka zachodnia z okolic Badalucco oraz wschodnia rozpoczynana w Pieve di Teco. Na obu trzeba zrobić w pionie około 930 metrów, przy czym ta druga wspinaczka jest o niemal 5 kilometrów dłuższa, a zatem wyraźnie łagodniejsza. Wybrałem sobie podjazd krótszy. Niemniej głównie z tego powodu, iż z Seborgi znacznie bliżej miałem właśnie do podnóża zachodniej wspinaczki. Na dojeździe wystarczyło pokonać niespełna 40 kilometrów. Gdybym uparł się na wschodni wariant musiałbym przejechać ponad 70. Tym razem ruszyłem w trasę razem z Iwoną. Był to ostatni dzień naszego pobytu w Ligurii. Chcieliśmy jeszcze wpaść na plażę w pobliżu Arma di Taggia, zaś wracając z gór zrobić większe zakupy spożywcze przed powrotem do ojczystego kraju. Plan zakładał też zwiedzanie miasteczka Badalucco, które to jednak okazało się mniej interesujące niż Apricale czy Dolceacqua.
Na rower wskoczyłem kwadrans po jedenastej. O tej porze słońce już całkiem ostro przygrzewało. Na starcie mój licznik zanotował temperaturę 33 stopni. Ruszyłem z Badalucco kierując się w górę Valle Argentina drogą SP548. Niemniej podjazd tak naprawdę miał się zacząć dopiero z chwilą opuszczenia owej doliny. Najpierw miałem do pokonania 2,5-kilometrowy odcinek o charakterystyce „falsopiano” czyli ze średnim nachyleniem ledwie 2,5%. Na początek kilkusetmetrowy przejazd przez miasteczko. Potem dwa kilometry niemal prosto na północ, cały czas wzdłuż lewego brzegu potoku Argentina. Tuż przed moim startem przemknęła przez Badalucco trójka żwawych „cicloamatori”. Ruszyłem za nimi, ale ciężko było się do nich zbliżyć jadąc z pewną rezerwą na rozgrzewce przed podjazdem. Zastanawiałem się czy podobnie jak ja mają w planach rychły „skok w bok” i obiorą kurs na Montalto Ligure. Gdyby tak się stało mógłbym się z nimi porównać w trudnym terenie czyli na 13-kilometrowym podjeździe o średniej 7%. Niestety pojechali prosto. Być może w swych planach mieli większą rundkę z wykorzystaniem Passo Teglia, Passo Langan lub Monte Ceppo. Mniejsza o to. Nawet bez nich zostało mi do pokonania dwóch ostrych rywali. Pierwszym był sam podjazd o parametrach premii górskiej pierwszej kategorii. Drugim upał czyli w tych dniach nasz nieodłączny towarzysz podróży. Po wjechaniu na drogę SP21 przez blisko kilometr jakby zawracałem na południe. Przejechawszy kilometr o średnim nachyleniu 7,2% dotarłem do miasteczka Montalto Ligure, które swym usytuowaniem przypominało mi poniedziałkowe Apricale.
Po wyjechaniu z tej miejscowości przez następne 4,5 kilometra jechałem cały czas w kierunku północno-wschodnim wzdłuż potoku Carpasino. A ściślej wysoko ponad nim, gdyż z szosy nie można było go dostrzec. Pod koniec szóstego kilometra miałem już przed oczyma Carpasio. Tym niemniej zanim dotarłem do tej górskiej wioski zdążyłem przejechać kolejne półtora kilometra krętym szlakiem z trzema zakrętami. Cały przeszło 6-kilometrowy segment między Montalto i Carpasio był tylko nieznacznie łatwiejszy od pierwszego kilometra, bowiem ma nachylenie o przeciętnej 6,4%. Po wyjeździe z tej miejscowości miałem do pokonania jeszcze blisko 6 kilometrów. Na tym górnym segmencie stromizna była nieco wyższa niż przed półmetkiem podjazdu. Na czwartym kilometrze od końca sięgnęła wartości 8,6%. Ostatnią tercję podjazdu dane mi było zrobić pod zachmurzonym niebem. Miało to spory wpływ na temperaturę otoczenia. Między początkiem dziesiątego kilometra a przełęczą zleciała ona z 30 do 22 stopni. Mocniejsze kawałki na tym podjeździe skończyły się pod koniec dwunastego kilometra, gdy dotarłem do osady Prati Piani na wysokości 1100 metrów n.p.m. Ostatni odcinek o długości 1,1 kilometra trzymał już na umiarkowanym poziomie 6,1%. Niespełna 200 metrów przed metą minąłem łącznik z drogą SP24, którą na Oggię dojechałem przed dziewięcioma laty. W tym miejscu wjechałem na teren utworzonego w 2007 roku Parco Naturale Regionale delle Alpi Liguri obejmującego powierzchnię 60,4 km2. Jeszcze tylko krótki finisz i Oggia ponownie została zdobyta. Przeszło 13-kilometrowa wspinaczka zabrała mi 56 minut z hakiem.
W czwartek podobnie jak w środę opuściliśmy Italię na kilka godzin. Tym razem celem wspólnej wycieczki było Księstwo Monako. Po dojechaniu na miejsce „porzuciliśmy” auto na parkingu Chemin des Pecheurs. Tym samym zwiedzania Księstwa zaczęliśmy od przechadzki po Jardins Saint-Martin. Po wyjściu z tego parku skierowaliśmy się w stronę tutejszej Katedry, by następnie przejść na wielki plac przed Palais Princier. Przy pomniku Francois’a Grimaldiego dowiedzieliśmy się w jaki podstępny przodek dzisiejszego władcy wszedł w posiadaniu tutejszego zamku. Następnie krętym deptakiem zeszliśmy ze Wzgórza. Skierowaliśmy się w stronę Portu Herkulesa wypełnionego jachtami za grube miliony. Po drodze przeszliśmy bulwar Alberta I, ulicę będącą częścią Circuit de Monaco. To jest rundki o długości 3337 metrów, na której corocznie na przełomie maja i czerwca ścigają się kierowcy Formuły 1. Mimo upału zrealizowaliśmy nasz plan zakładający dojście pod Casino Monte-Carlo. Weszliśmy też środka, ale jedynie po to by rzucić okiem na wnętrza, które można zobaczyć bez uszczerbku dla portfela turysty. Cały spacer zajął nam ponad trzy godziny. Do domu nie dało się wrócić zbyt szybko. Autostrada była zakorkowana, zaś nadmorska trasa przed Mentonę też miejscami testowała naszą cierpliwość. Na popołudnie zaplanowałem sobie kolejny kolarski wypad. Dziesiąty podjazd owych okazji miałem zacząć w miejscowości, którą odwiedziłem już we wrześniu 2015 roku. Po czym skończyć go na górze zdobytej w trakcie tej samej wyprawy. Nie oznacza to bynajmniej, iż zdecydowałem się powtórzyć wspinaczkę sprzed dziewięciu lat.
Samochodem musiałem dojechać do Molini di Triora. Natomiast moim górskim celem była Monte Ceppo. Przy poprzedniej okazji z owej wioski startowałem na wschód ku premii górskiej na Passo di Teglia (1388 m. n.p.m.). Tym razem miałem ruszyć na zachód i zajechać przeszło sto metrów wyżej. Na miejsce, do którego uprzednio dotarłem dłuższym i chyba jednak trudniejszym szlakiem z Badalucco. Monte Ceppo to góra o wysokości 1627 metrów n.p.m. z wierzchołkiem w granicach gminy Bajardo. W pobliże tego szczytu dochodzi droga SP75. Wspinaczka ta kończy się na poziomie nieco ponad 1500 metrów n.p.m. Jest to zatem trzeci pod względem wysokości szosowy podjazd w Ligurii. Po asfalcie wyżej można tu wjechać tylko na Colletta della Salse (1629) oraz Colle Melosa (1540). Tym niemniej pod względem czystego przewyższenia ta góra nie ma sobie równych w regionie. Podczas wspinaczki ze startem w Badalucco, zaliczonej w sezonie 2015 musiałem zrobić w pionie około 1340 metrów! Tym razem miało być krócej i nieco łatwiej. Niemniej i tak trzeba było pokonać przeszło tysiąc metrów różnicy wzniesień. Szkoda, że jak na razie tylko raz owej góry skorzystali organizatorzy Giro d’Italia. Peleton „La Crosa Rosa” w cieniu Monte Ceppo pojawił się tylko na czternastym etapie Giro z roku 1974. Tym niemniej kolarze na „dach” etapu z Pietra Ligure do Sanremo wjechali nie od Molini di Triora czy Badalucco, lecz szlakiem z Arma di Taggia przez Poggio di Sanremo, Cerianę i Passo Ghimbegnę. Z mojej czwartkowej góry wykorzystali jedynie górne 6 kilometrów jako początek zjazdu w kierunku przełęczy Langan i miasteczka Pigna.
Z Seborgi wyruszyłem po godzinie szesnastej. Do przejechania samochodem miałem 53 kilometrów, ale w zdecydowanej większości do pokonania lokalnymi drogami. Taki dojazd musiał zabrać przeszło godzinę. Od półmetka wiódł drogą SP548 w głąb Valle Argentina. To około 40-kilometrowa dolina utworzona przez potok mający źródło na południowym zboczu Monte Saccarello (2201 n. n.p.m.), najwyższej góry w Ligurii. Po dojechaniu bezskutecznie szukałem parkingu w centrum miasteczka. Ostatecznie zjechałem w kierunku rzeczki i zatrzymałem się w uliczce pomiędzy boiskiem i stacją benzynową firmy Esso. Tego dnia w Alpach Liguryjskich nieco popadało. Na tarcie było ciepło, ale nie upalnie. Za to powietrze było przesiąknięte wilgocią, zaś szosa jeszcze nie wyschła po deszczu. Startowałem nieco po wpół do osiemnastej przy temperaturze ponad 25 stopni. Większa część tego podjazdu wiodła po drodze SP65 biegnącej przez Passo Langan w kierunku doliny rzeki Nervia. Przez pierwsze kilkaset metrów za mostem nad Fora di Taggia szosa wznosiła się ledwie zauważalnie. Po 900 metrach minąłem ślepą dróżkę do osady Moneghetti. Mój szlak skręcił tu delikatnie w prawo i zarazem z falsopiano zmienił się od razu w całkiem poważny podjazd. Od tego miejsca przez kolejne siedem kilometrów wszystkie 500-metrowe sektory wspinaczki miały nachylenie na średnim poziomie od 7 do 9%. Przy tym nieco trudniejsza była dolna połówka tego długiego segmentu. Na dole droga była bardziej kręta. Do połowy szóstego kilometra zaliczyłem siedem wiraży. Szosa otoczona była gęstym lasem, więc nawet w upalny dzień można by tu znaleźć nieco cienia.
W połowie dziewiątego kilometra dotarłem do miejsca, w którym miałem się rozstać z drogą SP65. To była ostatnia chwila na decyzję czy rzeczywiście chcę skończyć tą wspinaczkę na Monte Ceppo. Teoretycznie mogłem pojechać prosto na przełęcz Langan i z niej odbić w prawo ku mecie na Colle Melosa. To byłaby bardzo ładna końcówka z finałem na nieco wyższym poziomie. Tym niemniej zaliczyłem ją we wrześniu 2015 roku. Chcąc odkryć coś nowego musiałem skręcić w lewo i wbić się na szosę SP75. Pierwsze dwa kilometry na nowej drodze były solidne ze średnią nieco ponad 6%. Następnie na dojeździe do San Giovanni dei Prati przez 700 metrów zrobiło się płasko. Za to tuż za tą osadą dla kontrastu czekało mnie ciężkie półtora kilometra czyli odcinek w ciemnym lesie ze stromizną o średniej 10% i max. 13%. Gdy się z nim uporałem został mi już tylko równie długi finał o umiarkowanej przeciętnej 6,8%. Mogłem się zacząć rozglądać za „linią górskiej premii”. Na tej górze ciężko wyczuć najwyższy punkt drogi. Prawdopodobnie jest to miejsce na styku gmin Molini di Triora i Bajardo, które minąłem po przejechaniu 14,5 kilometra od mostu nad Fora di Taggia. Dotarłem tam po 1h i 5 minutach wspinaczki. Nie mając pewności czy to już, pojechałem jeszcze dalsze 800 metrów aż po zakręt nieopodal szczytu Monte Ceppo. Dopiero z tego miejsca zawróciłem. Do samochodu zjechałem na krótko przed dwudziestą. Około 21-wszej dotarłem do rozśpiewanej i roztańczonej Seborgi. Latem w każdy czwartkowy jak i sobotni wieczór odbywa się w niej festyn, na którym bawią się tak miejscowi jak i turyści. Tancerz ze mnie żaden, ale obiecałem Iwonie, iż pójdziemy na tą imprezę. Słowa dotrzymałem.
O San Marino i Watykanie słyszeli niemal wszyscy. Jednak mało kto wie, że na terenie Włoch znaleźć można jeszcze dwa inne mikro-państewka. Co prawda samozwańcze i tym samym nieuznawane przez społeczność międzynarodową. Są nimi Filettino w Lacjum i Seborga w Ligurii. To pierwsze odwiedziłem przelotnie w czerwcu 2014 roku, gdy wspinałem się do stacji Campo Staffi w górach Monti Simbruini. Dziesięć lat później w towarzystwie Iwony znacznie dokładniej poznałem Księstwo Seborgi, w którym wynajęliśmy lokal na osiem nocy. Na południu przyczyną buntu wobec władz centralnych były plany odebrania dotychczasowego statusu gminom mającym mniej niż tysiąc mieszkańców. Na północy pretekstem do ogłoszenia niepodległości (w roku 1954) stała się swobodna interpretacja wiekowych aktów prawnych. Wedle lokalnej tradycji Sabaudowie w 1729 roku nie nabyli skutecznie tych okolic od Genueńczyków. Skoro zaś Seborga nie weszła w skład Królestwa Sardynii i Piemontu, to następnie w roku 1861 nie stała się częścią zjednoczonej Italii. Tą teorię rozpropagował Giorgio Carbone, prezes miejscowej spółdzielni ogrodniczej. W roku 1963 został on pierwszym księciem Seborgi i „panował” aż do roku 2009. Od lat dziewięćdziesiątych Księstwo na swoją konstytucję. Książę wybierany jest na siedem lat i wspierany w działaniach przez radę ministrów. Od listopada 2019 roku rządzi tu Księżna Nina Menegatto, Niemka z Bawarii, ex-żona poprzedniego „władcy”.
Miejscowi poważnie podchodzą do tematu swej „suwerenności”. Państewko ma herb, flagę i hymn. Bije własną monetę czyli Luigino wartą 6 dolarów amerykańskich. Wydaje paszporty, prawa jazdy i znaczki pocztowe. Są też tablice rejestracyjne zaczynające się od liter SB, które to mogą być używane, ale jedynie jako dodatek do oficjalnych włoskich tablic. Powołano tu nawet jednoosobową straż graniczną i na wjeździe do Księstwa ustawiono posterunek graniczny. Principato di Seborga obejmuje tereny o powierzchni 14 km2 i ma niespełna 300 obywateli. To bardziej magnes na turystów niż realne państwo. Niemniej pomysł się sprawdza. Nas skusił do przybycia w to miejsce. Warto było przyjechać i zobaczyć Seborgę. Niemniej przyznać muszę, iż w roli bazy na dłuższy pobyt lepiej sprawdziłby się nam pewnie wcześniej zarezerwowany lokal na obrzeżach Sanremo. Seborga leży na wysokości około 500 metrów n.p.m. Jakieś 11 kilometrów na północ od nadmorskiej Bordighery. Obie miejscowości łączy droga SP57, z której można wjechać na autostradę A10. Na środę zaplanowaliśmy sobie wycieczkę do francuskiego Grasse. To 50-tysięczne miasto słynie z przemysłu perfumeryjnego. Nazywanego światową stolicą perfum, gdyż mieści się w nim siedziba aż trzech wytwórni o wiekowych tradycjach: Galimard, Molinard i Fragonard. Patrick Suskind umiejscowił w tym mieście akcje ostatniego rozdziału swej powieści „Pachnidło”. Nakręcono tu również niektóre sceny do filmu z roku 2006 z Benem Whishaw w roli głównej. By do niego dotrzeć musieliśmy przejechać ponad 90 kilometrów. To oznaczało około półtorej godziny jazdy w każdą stronę.
Był to zatem dzień, w którym miałem najmniej czasu na rower. W sam raz na szybki poranny wypad z domu celem zaliczenia górki, którą zdążyłem już dobrze poznać z fotela kierowcy samochodu. Tuż po godzinie ósmej wyjechałem z naszego „borgo” kierując się w stronę morza, by następnie z ulic Bordighery zacząć ten nie ukrywajmy łatwy podjazd. Chcąc zaliczyć kolejną „premię górską” o przewyższeniu co najmniej 500 metrów postanowiłem nie wjeżdżać od razu na główny plac wioski. Wolałem pojechać ciut dalej na północ by skończyć podjazd w najwyższym punkcie drogi SP57. Na stronie „climbfinder” znaleźć można trzy wersje wspinaczki znad morza do Seborgi. Wszystkie zaczynają się w Bordigherze i różnią się jedynie sposobem pokonania pierwszych kilometrów tego wzniesienia. Te opcje to: Via Coggiola, Via degli Inglesi oraz Via dei Colli. Ja wybrałem tą ostatnią czyli najrówniejszą i tym samym najniżej wycenioną. Niemniej, na który wariant bym się tu nie zdecydował nie ulegało wątpliwości, iż będzie to najłatwiejsza z kilkudziesięciu górek jakie pokonam w sezonie 2024. Bez dwóch zdań premia drugiej kategorii, a nie pierwszej czy najwyższej klasy w jakie zwykłem celować. Drugi i trzeci wariant podjazdu zaczynają się na rondzie przy Corso Europa. Opcja pierwsza rusza z nieco wyższego punktu położonego bardziej na zachód. Tuż po starcie skręciłem w Via Francesco Rossi czyli ulicę, która przecina nadmorski park poniżej najstarszej części miasta. Następnie do końca pierwszego kilometra szosa biegła równolegle do wybrzeża. Ten wstępny odcinek jest całkiem solidny czyli na średnim poziomie 5-6%.
Po wirażu w lewo nachylenie nieco odpuściło, by następnie w połowie drugiego kilometra jeszcze mocniej spuścić z tonu. Pod koniec drugiego kilometra po lewej ręce miałem piękny widok na Bordigherę jak i spory kawałek riwiery. Podczas wcześniejszego zjazdu zatrzymałem się na Belvedere Carrillon by uwiecznić ten obraz. Po przejechaniu 1,8 kilometra minąłem wjazd na ulicę Anglików, ale trzymałem się swojej wersji podjazdu. Do połowy trzeciego kilometra droga wznosiła się bardzo łagodnie. To było praktycznie falsopiano. Podjazd odżył za rondem z ogonem wieloryba, na którym z lewa poprzez Via Duca d’Aosta dołącza do niego pierwszy wariant wspinaczki zaczynający się na Via Coggiola. Jednak to było tylko kilkaset metrów z solidniejszym nachyleniem 5%, które wkrótce spadło do 3%. W połowie czwartego kilometra na wysokości 160 metrów n.p.m. minąłem zjazd w kierunku bramek przed autostradą A10. Odtąd mogłem być pewien, że ruch samochodowy będzie mniejszy. Po kolejnych dwustu metrach do drogi SP57 powrócił szlak drugi, gdyż w tym miejscu kończy się Via degli Inglesi. Zatem od tego miejsca jest już tylko jedna ścieżka prowadząca do Seborgi. Po przejechaniu 3,8 kilometra przejechałem wiadukt zawieszony wysoko ponad wspomnianą autostradą. Kończąc piąty kilometr wspinaczki wpadłem do Sasso di Bordighera. To największa miejscowość na tym podjeździe. Na szóstym i siódmym kilometrze nachylenie było dość przyzwoite czyli w okolicy 5%. Na początku tego sektora droga wpadła już do gminy Vallebona. Szosa trzymała kurs północno-wschodni od czasu zaliczając po dwa wiraże.
Po przejechaniu 7,8 kilometra od podnóża dojechałem do gminy Seborga. To zarazem południowa granicy „Księstwa” zatem na poboczu stoi tu maszt z flagą w biało-niebieskie pasy, a za nim symboliczna budka stróżówka. Niemniej do pierwszych domów wioski miałem jeszcze blisko trzy kilometry, zaś do wjazdu na główny plac nawet trzy i pół. Ten górny odcinek jest bardziej kręty niż wcześniejsze fragmenty podjazdu. Trzy wiraże na dziewiątym i jeszcze jeden na dziesiątym kilometrze. Nachylenie umiarkowane jak na całym wzniesieniu. Ot stałe 4-5%, ale bez wypłaszczeń jakie można było spotkać niżej. Po 10,7 kilometra startu minąłem wąziutki wjazd na brukowaną Via Giacomo Matteotti, która na skróty prowadzi do centrum miejscowości. Niemniej to opcja raczej dla piechurów. Ja musiałem ominąć miasteczko wzdłuż jego wschodniej flanki. Na początku dwunastego kilometra mogłem już zawinąć w lewo i zafiniszować na Piazza Martiri Patrioti. Pół tysiąca metrów w pionie miałbym i tak odhaczone. Niemniej skoro droga SP57 mogła mnie zaprowadzić nieco wyżej to skorzystałem z tej możliwości. Minąłem kościółek pod wezwaniem św. Bernarda i pojechałem dalsze 800 metrów na północ. Zawróciłem, gdy tylko wyczułem delikatny spadek terenu. Ciut wcześniej minąłem odchodzący w prawo wąski szlak na Passo del Bandito (695 m. n.p.m.). Początek owej dróżki był utwardzony, ale nie miałem czasu by zbadać ten temat. Obiecałem wyrobić się ze wszystkim w półtorej godziny i dotrzymałem słowa. Przy tym luźny podjazd zajął mi mniej czasu niż spokojny zjazd ze wszystkimi zdjęciami. Dzięki łagodnemu nachyleniu wspinałem się z prędkością prawie 20 km/h. Mimo to moja VAM nie dobiła nawet do 900 m/h.