7 etap: Menton – Borgo San Dalmazzo
Autor: admin o piątek 28. czerwca 2013
TRASA ETAPU 7 > https://www.strava.com/activities/69725235
W czwartkowy wieczór po paru niespodziewanych przygodach dobrnęliśmy do brzegów Morza Śródziemnego. Trasę z Thonon-les-Bains do Menton pokonaliśmy mniej więcej wedle klasycznej wersji Route des Grandes Alpes. Dokonałem jedynie trzech jej korekt wymieniając Iseran na Madeleine oraz dodając podjazdy pod Ramaz i Glandon / Croix-de-Fer. Tymczasem droga powrotna nad Jezioro Genewskie miała być już moim oryginalnym pomysłem zbudowanym na założeniu, iż tam gdzie to tylko możliwe ominiemy przełęcze już przejechane od strony północnej. Tym samym szlak znad Cote d’Azur po Lac Leman musiał być bardziej kręty i prowadzić także przez szosy Włoch (Piemont i Dolina Aosty) oraz Szwajcarii (kanton Valais). Będąc dłuższym niż droga na południe szlak na północ został przeze mnie podzielony na osiem odcinków. Na pierwszy ogień pójść miał etap z Menton do okolic Cuneo w południowym Piemoncie. Przy projektowaniu trasy siódmego etapu długo zastanawiałem się czy nie można by wytyczyć tego odcinka po włoskiej stronie granicy. To znaczy pokonać szlak w Alpach Liguryjskich poprzez przełęcze: Langan, Teglia, Nava i Casotto. Niemniej jakbym nie sprawdzał etap ten wydłużał się na mapie ponad granice zdrowego rozsądku. Dlatego jedynym praktycznym wyjściem było wyznaczenie szlaku przez francuskie Alpy Nadmorskie i wjechanie do Italii dopiero pod koniec dnia. Zważywszy na uwarunkowania terenowe opracowałem trasę długą, lecz o stosunkowo umiarkowanym stopniu trudności. W programie siódmego etapu znalazły się przeto cztery niezbyt wysokie wzniesienia tzn. Col de la Madone (927 m. n.p.m.), Col de Braus (1002 m. n.p.m.), Col de Brious (879 m. n.p.m.) i graniczną Col de Tende (1279 m. n.p.m.). Tym samym miał to być jedyny etap całej wyprawy, na którym nie wdrapiemy się ani raz na wysokość przeszło 1500 metrów n.p.m.
Niemniej zanim ponownie ruszyliśmy w trasę by podziwiać piękno górskich krajobrazów i walczyć z własnymi słabościami postanowiliśmy spędzić piątkowe przedpołudnie na francuskiej riwierze. Przede wszystkim jak magnes przyciągało nas pobliskie Monako. Z Menton do granic Księstwa mieliśmy ledwie osiem kilometrów. Żal byłoby nie skorzystać z okazji i nie wpaść do tego mini-państewka choćby na godzinkę. Dlatego wszyscy za wyjątkiem Romka wstaliśmy z samego rana by już około ósmej być gotowi do krótkiej przejażdżki samochodem. Z pozoru niedługi dojazd do Monako po zatłoczonych drogach D6007 i D6098 zajął nam około 50 minut. Już na terenie Księstwa Darek będący fanem Formuły 1 wyglądał zza okien naszego bolidu odcinki z trasy słynnego Grand Prix. W jednym z tuneli byliśmy świadkami niebywałego kunsztu kierowcy pewnego tir-a, który na wąskiej ulicy zawracał w taki sposób, iż niczym pies goniący swój ogon zawinął cały swój pojazd wokół mini-ronda. Po znalezieniu miejsca do zaparkowania w dzielnicy La Condamine swe pierwsze kroki skierowaliśmy do supermarketu Casino na małe zakupy. Następnie poszliśmy w kierunku Portu Herkulesa. Przechodząc przez przejście dla pieszych na Bulwarze Alberta I niemal otarłem się o wyjeżdżającego właśnie na trening ex-mistrza świata Thora Hushovda. Norweg po nieudanej dla siebie pierwszej części sezonu nie pojechał na Tour de France. Zamiast wybrać się na Korsykę trenował w domu przed Osterreich Rundfahrt i Tour de Pologne. W obu wyścigach sięgnął wkrótce po zwycięstwa etapowe, u nas triumfując w Rzeszowie i Zakopanym. W porcie podziwialiśmy zacumowane jachty oraz byliśmy świadkami przygotowań do zawodów hippicznych, bynajmniej nie w kategorii koników morskich. Na koniec korzystając z uprzejmości napotkanego Szkota zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcie na tle wzgórza mieszczącego Pałac Książęcy (Palais Princier) i miejscową katedrę (Catedrale de Monaco).
Po powrocie do Menton trzeba było się spakować, a następnie wrzucić wszystkie bagaże do samochodu. Gdy krzątałem się przy swym aucie przejechał obok mnie kolarz w stroju CCC-Polsat. Jego sylwetkę ujrzałem tylko od tyłu, ale bez dwóch zdań był to włoski weteran Davide Rebellin, w tym roku niekwestionowany lider ekipy z Polkowic. Około 11:50 byliśmy gotowi do drogi. Najpierw pojechaliśmy w stronę nadmorskiego bulwaru. Zrobiliśmy sobie zdjęcia na Promenade du Soleil, zaś Piotr w naszym imieniu przeprowadził swego rodzaju zaślubiny z Morzem Śródziemnym. Następnie po przejechaniu niespełna kilometra pożegnaliśmy się z promenadą skręcając w drogę D23 tzn. Route du Val de Gorbio. W tym momencie rozpoczęliśmy z razu spokojny podjazd pod Col de la Madone. Przełęcz rozsławioną przed kilkunastu laty przez niesławnego dziś Lance’a Armstronga w czasach, gdy Teksańczyk mieszkał i trenował w okolicy Nicei. Po przejechaniu około dwóch kilometrów zatrzymaliśmy się na rozstaju dróg zastanawiając się czy jechać dalej tą szosą w stronę wioski Gorbio czy odbić w prawo ku Sainte-Agnes. Miejscowi nie bardzo byli w stanie pomóc nam w wyborze właściwej drogi. Ostatecznie pojechaliśmy w prawo i to okazało się trafnym wyborem. Od tego miejsca wąska szosa wiła się w górę serpentynami przy średnim nachyleniu około 8 %. Od czasu do czasu po prawej stronie mieliśmy piękny widok na morze i „wiszącą” w powietrzu autostradę A8. Po przejechaniu siedmiu kilometrów od rozjazdu w towarzystwie Adama i Romka dotarłem do okolic wioski Sainte-Agnes. Tu trzeba było skręcić w lewo i po jeszcze węższej i słabszej jakościowo ścieżce dokręcić pozostałe do przełęczy 5200 metrów. W sumie ów podjazd o wymiarach 14,4 km przy średnim nachyleniu 6,3 % i max. 9,4 % pokonaliśmy w niespełna godzinę. Piotr i Darek w drodze na górę zabawili chwilę w Sainte-Agnes, a następnie na finałowym odcinku wzniesienia stoczyli zacięty pojedynek z dwoma Brytyjczykami.
W każdym razie dystans między nami i naszymi dwoma kolegami był na tyle duży, iż w ciągu 10-15 minutowego postoju nie doczekaliśmy się ich przyjazdu. Romek ruszył w dół jako pierwszy. Ja wraz z Adamem nieco później. Zjazd był wąski i techniczny, acz w sumie krótki. Po przejechaniu zaledwie 3700 metrów byliśmy już na Col du Saint-Pancrace, gdzie należało skręcić w prawo aby już po płaskim terenie dojechać do Peille. Tu popełniłem strategiczny błąd i zamiast trzymać się drogi D53 namówiłem Adama do jazdy w kierunku L’Escarene przez 17-kilometrową Route du Col de Blanquettes. To okazało się drogą przez mękę. Niezależnie do tego czy szlak wiódł nas w górę czy w dół nie sposób było przekroczyć prędkość 30 km/h. Krótkie, acz strome podjazdy przeplatały się z technicznymi zjazdami po wąskiej szosie o fatalnej jakości. Niezliczone zakręty sprawiały wrażenie, iż wcale nie przybliżamy się do podnóża kolejnego podjazdu. Jakimś cudem udało nam się cało i zdrowo przejechać ten odcinek. W końcu dotarliśmy do drogi D21, na której jednak tylko przez chwilę cieszyliśmy się gładką szosą. Tuż po wjeździe do L’Escarene natknęliśmy się na roboty drogowe przy kładzeniu nowego asfaltu. Zatrzymaliśmy się w tej miejscowości by zrobić sobie strefę bufetu przy sklepie spożywczym. Jak się później okazało zamykaliśmy już nasz 5-osobowy peleton. Nie tylko Romek, lecz również Piotr i Darek obrawszy krótszy i lepszy odcinek drogi między Peille a L’Escarene byli już dawno przed nami. Wkrótce i my rozpoczęliśmy podjazd pod przełęcz Braus, która aż 23 razy gościła na trasie Tour de France. Co godne podkreślenia w latach 1919-1939 była ona stałym punktem programu „Wielkiej Pętli”. Dwukrotnie wygrywali na niej: Firmin Lambot, Ottavio Bottecchia i Benoit Faure, zaś jako ostatni w sezonie 1961 Włoch Imerio Massignan. Poza tym w roku 1955 zawitało tu po sąsiedzku Giro d’Italia na długim etapie z Turynu do Cannes. Podjazd to solidny o długości 10,1 kilometra przy średnim nachyleniu 6,4 % i max. 10 %. Przyznam, że w środkowej części tej wspinaczki Adam dyktował na tyle mocne tempo, że z trudem jechałem na jego kole. Niemniej przetrwałem ów lekki kryzys i razem dojechaliśmy na tą zapomnianą przez TdF przełęcz w czasie niespełna 40 minut.
Po krótkiej sesji fotograficznej śladami naszych kompanów ruszyliśmy w kierunku Sospel. Tego samego miasteczka, które dzień wcześniej przywitało nas chłodem i deszczem zmuszając do dłuższego postoju pod dachem sklepu spożywczego. Nie wszyscy jednak tam dotarliśmy. Jak się okazało Romek pokonawszy zgodnie z planem dwa pierwsze wzniesienia w połowie tego 11-kilometrowego zjazdu znalazł sobie szybszą drogę powrotną do Menton. Na wysokości Col Saint-Jean zjechał z drogi D2204 i poprzez Vallon de Saint-Quen mało uczęszczaną, acz pagórkowatą drogą D54 dotarł do Col de Castillon. Stąd do naszego samochodu miał już tylko z górki. Tymczasem my zjechawszy do miasta w dobrze nam znanej okolicy napotkaliśmy nieco zagubionego i zmarzniętego Darka. Nasz „amico” zatrzymał się tu na pół godziny i ujrzawszy nas bardzo się zdziwił, że miał jeszcze kogoś za plecami. Postanowiliśmy wesprzeć go w dalszej drodze do Borgo San Dalmazzo. Dochodziła już godzina 16:30, zaś do mety etapu brakowało nam około 80 kilometrów. Zaraz za Sospel czekał nas blisko 12-kilometrowy podjazd pod Col de Brouis. Od strony zachodniej jest on dość łagodny licząc 11,6 kilometra przy średniej 4,5 %. Na Tour de France przełęcz ta pojawiła się dwukrotnie w latach 1952 i 1961. W obu przypadkach w swej krótszej i bardziej stromej wersji wschodniej. Wygrywali tu Jean Dotto i wspomniany już Massignan. Przejechaliśmy ten podjazd spokojnie w tempie około 16 km/h by nie zrywać z koła Darka. Około 17:10 byliśmy na przełęczy, a tuż za nami nadjechał tu siedzący już za kierownicą Cee’da Romek. Z tego faktu najbardziej ucieszył się Dario, gdyż dzięki temu mógł wziąć z naszego wozu technicznego cieplejsze ciuchy na dalszą drogę. Na przełęczy zabawiliśmy blisko 40 minut racząc się ciastkami, kawką i sokami z tamtejszej oberży.
Po niedługim i dość szybkim zjeździe dobiliśmy do drogi D6204 tuż przed wioską La Giondola tj. na wysokości 310 metrów n.p.m. Teraz trzeba było skręcić w lewo i rozpocząć blisko 30-kilometrowy podjazd pod Col de Tende. Ponieważ na całym tym dystansie mieliśmy do pokonania w pionie tylko 970 metrów trudno byłoby cały ten odcinek nazwać podjazdem. Pierwsze siedem kilometrów prowadzące do Fontan było niemal płaskie, acz zdecydowanie najpiękniejsze pod względem scenerii. Przejeżdżaliśmy przez Gorges de Saorges czyli kanion wyrzeźbiony w skałach przez rzekę Roya. Droga zaczęła przypominać łagodny podjazd dopiero na kilka kilometrów przed Saint-Dalmas-de-Tende. Na tym odcinku zatrzymaliśmy się na chwilę aby poczekać na Darka, który dzielnie starał się nam dotrzymać kroku, acz miał nieco utrudnione zadanie jadąc z lekkim plecakiem. Po 19 kilometrach od La Giondola dotarliśmy do urokliwego miasteczka Tende ze starymi domostwami piętrzącymi się na zboczu góry. Dopiero na ostatnich sześciu kilometrach podjazdu trzeba się było nieco bardziej wysilić. Około 300 metrów przed wjazdem do tunelu minęliśmy odchodzącą w lewo szutrową drogę na prawdziwą Col de Tende (1871 m. n.p.m.). Ta ścieżka liczy sobie 7,5 kilometra o dodatkowym przewyższeniu 610 metrów, lecz jest raczej odpowiednia dla kolarzy z branży MTB. Inaczej sprawa wygląda po stronie włoskiej, gdzie po asfalcie nieco tylko zrytym w samej końcówce można dojechać na sam szczyt. W 2005 roku kończono tam, acz na wysokości 1795 metrów n.p.m. siedemnasty etap Giro d’Italia wygrany przez Ivana Basso. We wcześniejszych latach zarówno na Giro i Tourze kolarze dwukrotnie przejeżdżali Col de Tende przez tunel. Na Tourze zawsze od strony włoskiej z premią górską na wysokości 1321 m. n.p.m., zaś na Giro z obu stron czyli również od naszej francuskiej. Miało to miejsce w sezonie 1998 gdy „La Corsa Rosa” wystartowała z Nicei i jej pierwszy etap wiodący do Cuneo wygrał Mariano Piccoli, zaś na premii górskiej pierwszy był Marzio Bruseghin.
Gdy dobiliśmy do końca wzniesienia było już kilka minut po wpół do ósmej. Nie podlegało żadnej dyskusji, że przemycamy się do Włoch przez tunel. Nie rozglądałem się po znakach drogowych i nawet nie przyszło mi na myśl, że jest tu zakaz jazdy rowerem. Tunel jest wąski i obowiązuje w nim ruch wahadłowy. Gdy wieczorem dotarliśmy na nocleg Piotrek powiedział nam, iż on przejechał przez tunel na pace samochodu dostawczego. Dotarł w to miejsce około godziny osiemnastej, gdy był tu większy ruch i urzędowali jeszcze celnicy, więc nie mógł przedrzeć się przez granicę na rowerze. My nie mieliśmy z tym żadnych kłopotów, acz staraliśmy się to zrobić szybko i sprawnie by podczas liczącej niemal 3200 metrów przeprawy nie hamować ruchu samochodowego. Po drugiej stronie tunelu zrobiliśmy sobie kilkuminutowy postój aby cieplej się ubrać, gdyż o tej porze dnia było tu już tylko 13 stopni. Na koniec czekał nas ponad 30-kilometrowy dojazd do Borgo San Dalmazzo po drodze SS20. Najpierw 7-kilometrowy zjazd do Limone Piemonte bardzo kręty w okolicy Tutti Mecci. Niżej coraz bardziej łagodny odcinek drogi, na którym zrobiłem sobie jedynie krótki przystanek w Vernante znanym z murali w temacie Pinokia. Ponieważ tym razem wyjątkowo zjeżdżałem szybciej od kolegów musiałem na nich poczekać w okolicy Tetto Cascina. Dojechawszy do Borgo San Dalmazzo mieliśmy kłopot z namierzeniem „B&B Il Melograno”. Po telefonicznych konsultacjach z Romkiem i Piotrem, którzy byli już na miejscu oraz przy pomocy miejscowych mieszkańców udało się to nam po dłuższej chwili. Tym sposobem dopiero około 21-wszej wylądowaliśmy na miejscu. W sumie przejechałem 145,2 kilometra przy łącznym przewyższeniu 3365 metrów w czasie netto 6 godzin 37 minut i 13 sekund (avs. 21,9 km/h). Gospodarz Pier Angelo okazał się praktykującym cyklistą z zacięciem do ambitnych eskapad na rowerze górskim. Niespodziewanie pod jego dachem zastaliśmy naszego rodaka z Kanady. Mike przyjechał do Europy ze stanu Ontario, aby na swym magicznym Cervélo zdobyć L’Alpe d’Huez oraz obejrzeć TdF na drużynówce w Nicei.